Mysz
wciąż tam była. Leżała dziwnie wklęsła i zesztywniała na
wycieraczce. Ojciec, który rano wychodził najwcześniej, bo jeszcze
przed szóstą, musiał jej nie zauważyć albo wręcz przeciwnie i
po prostu zrobił za drzwiami większy krok niż zazwyczaj. Sebastian
też zupełnie zapomniał o tym biednym stworzeniu i pewnie miałby
nieprzyjemną niespodziankę, ale mama odświeżyła mu pamięć.
–
Sebastian,
rusz się i zrób coś z tym – rzuciła do syna męczącego przed
telewizorem śniadanie, gdy miała właśnie wychodzić z Bohunem na
spacer. – Prawie to capnął.
–
Co
niby? – rzucił nieprzytomnie Sebastian skupiony na oglądanym
przez niego już ze sto razy odcinku „Teorii wielkiego podrywu”.
– A, ta mysz czy coś. No to wyrzuć.
–
Powiedziałeś
„wyrzuć”? To było żywe stworzenie. Należy mu się jakiś
szacunek, Sebastian.
–
No
to co mam zrobić? – sapnął, już podnosząc się z fotela.
Wiedział, że tej dyskusji nie wygra. No i matka miała jednak
rację. Sam miałby wyrzuty sumienia, gdyby wyrzuciłby tą biedną
mysz do śmietnika. – Pochować?
–
No
wreszcie coś mądrego powiedziałeś – pochwaliła go matka,
odciągając żywo zainteresowanego truchłem Bohuna. – Weź jakiś
karton, po herbacie czy coś, włóż je tam, a potem zakop na łące.
–
Okej.
Dopił
resztki herbaty, umył się i ubrał, w co było pod ręką i znośnie
pachniało, po czym wyszedł na klatkę. Chwilę zastanawiał się
nad tym, czy powinien dotykać truchła gołymi rękami, w końcu
mysz mogła mieć jakieś pasożyty. Zaraz jednak skarcił siebie za
bycie takim… pedantem. Zupełnie jakby zamienił się w Grzesia.
–
A
co ty wyprawiasz najlepszego?
To
Aśka z telefonem w jednej ręce i workiem ze śmieciami w drugiej
zaglądała mu teraz przez ramię. Nawet nie usłyszał, kiedy
schodziła po schodach z piętra wyżej.
–
A
nie widzisz? – parsknął. – Wkładam martwą mysz do opakowania
po Liptonie. Będę ich zaskarżał i zostanę milionerem.
–
Marzenia
ściętej głowy.
Święta
racja, pomyślał Sebastian, wstając z klęczek z myszą w kartonie.
Żeby się stąd wyrwać, potrzebowałby cudu jak szóstka w
totolotku. To zupełnie popsuło mu humor, a na dodatek przypomniał
sobie wczorajszą porażkę z Monterem na koncercie.
–
Hej!
– Aśka klepnęła go z całej siły w plecy, widząc jego markotną
minę. – Idziesz zakopać do lasu? To pójdę z tobą, tylko o
kontenery zahaczymy.
–
Spoko.
Pod
drodze na łąkę streścił jej wszystko, czego Aśka jeszcze nie
wiedziała. Dziewczyna nie należała do subtelnych, więc śmiała
się, kiedy historia stawała się śmieszna, czyli kiedy Sebastian
zamieniał się w żałosny, bezkształtny glut, z którym Monter
robił, na co miał akurat ochotę.
–
Czy
na tym świecie nie ma już normalnych facetów? – zamarudził
Sebastian, kopiąc łyżką dziurę w poprzerastanej korzeniami ziemi
na łące, nieopodal wzgórza, gdzie często w lecie robiono ogniska.
– Nie jakichś przegiętych hipsterów, ani kryptopedałów z
przerostem ego? Jakichś takich normalnych?
–
A
od czego masz Internet? – spytała Aśka, która kucała obok i
wyplatała jakiś wianek.
Sebastian
zerknął na nią ukradkiem. Zapewne swojemu dziełu też zrobi
zdjęcie i wrzuci na Instagrama, jak to zrobiła z myszą w kartonie,
pomimo jego protestów.
–
Ta,
gdyby w pierwszym zdaniu pytali o to, jaką lubię muzykę, a nie ile
mam centymetrów.
–
A
ile masz centymetrów? – zainteresowała się Aśka, chichocząc.
Sebastian
skomentował to jedynie pogardliwym parsknięciem. Nie zamierzał się
tym chwalić. Nie było z resztą za bardzo czym. Był przeciętny.
–
Rzeczywiście
jesteś w niehumorze. To może pojedziesz ze mną do miasta na targi
kwiatów? Będą rozdawać sadzonki kaktusa Zig Zaga za darmo, jak
ktoś tylko przyniesie pięćdziesiąt butelek plastikowych. Wiesz,
taka eko akcja. Przez miesiąc tylko chlałam Muszyniankę i biegałam
co chwilę do toalety.
Czerniecki
mało wyłapał z tego natłoku informacji. Coś o sikaniu i coś o
kaktusie, ale pokiwał głową, godząc się na wyprawę. Nie miał
dzisiaj nic do roboty, a dzień z Aśką, którą jak zwykle
rozrywała energia, może pozwoli mu odzyskać humor.
Niecałą
godzinę później siedzieli już obok siebie w starym busie. Ten
przynajmniej jechał trasą ekspresową, przez autostradę, co
znacznie skracało konieczność kiszenia się wraz z innym
pasażerami w czterdziestu stopniach Celsjusza.
Targi
odbywały się na rynku. Wystawcy prezentowali swoje rośliny w
stylowych, skleconych z drewna specjalnie na tę okazję
budkach albo w zwykłych, materiałowych namiotach. Impreza musiała
być dobrze reklamowana, bo ludzi było multum. Dużo rodzin z
dziećmi i par. Na szczęście specjalnie na tę okazję powstały
też stoiska z zimnymi napojami i lodami. Sebastian właśnie
pochłaniał swoje rożka z dwiema gałkami o smaku słonego karmelu,
jednym uchem słuchając dyskusji Aśki z jakimś hodowcą na temat
walki naturalnymi metodami z opuchlakami, cokolwiek by to miało nie
być, gdy zauważył w tłumie kogoś, kogo w ogóle się nie
spodziewał. I nie chciał spotkać. Najwyraźniej ta osoba też go
zauważyła, bo zaczęła kierować się w jego stronę i to nie
sama.
–
O
kurwa – jęknął Sebastian, a starszy ogrodnik spojrzał na niego
niechętnie. – Aśka, patrz.
–
Co?
Ale jaja, Grześ.
–
Jak
berety, normalnie.
Po
chwili przed namiotem stali już w czwórkę. Pan ogrodnik taktownie
oddalił się w głąb swojej fortecy. Grzesiowi, który trochę
skrócił brodę, towarzyszył wyższy, ale równie szczupły brunet
z dużymi okularami na nosie i w beżowej panamie** na głowie z
niebieską kokardką.
–
Seba,
co za zaskoczenie! – wypalił pierwszy Grześ. Jego przyjazny ton
aż ociekał sztucznością. – Ja to bym cię tu nigdy nie
zaciągnął. Powiedziałbyś, że to dla dziewczyn.
–
Powiedziałbym,
że to pedalskie – sprostował beznamiętnie Sebastian, kierując
wzrok na stojącego trochę za Grzesiem chłopaka. – Tak bym
powiedział i ty dobrze o tym wiesz, znamy się przecież na wylot.
No i nie jesteśmy dziećmi. Przestaliśmy nimi być jeszcze w
liceum.
Patrzył
na zmieniającą się twarz nowego, równie beznadziejnie śmiesznego,
chłopaka Grzesia. Dobrze kombinujesz, pomyślał z satysfakcją, to
ja posuwałem go przed tobą.
–
Co
ja w tobie widziałem? – Grześ pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
– Chodź, Tomek. Chciałem was sobie kulturalnie przedstawić…
Ale z czym do czego?
–
Rozumiem
– podłapał ten cały Tomek i teraz to on spojrzał na Sebastiana
z góry, którego to bardzo wkurzyło.
Nim
odwrócili się i odeszli, nowy przydupas Grzesia poprawił jeszcze
chwyt na doniczce z kaktusem Zig Zag. Wtedy Sebastian zwrócił uwagę
na żelową bransoletkę z napisem „Pan jest moim Pasterzem” na
jego nadgarstku. Doskonałe dopasowanie, pomyślał kwaśno.
–
Jezu,
kaktus! – przypomniała sobie Aśka. – Chodźmy szybko do punktu
wymiany, bo zabraknie!
Pociągnęła
za sobą Sebastiana, który w jednej ręce dzierżył worek z
półsetką zgniecionych butelek po wodzie mineralnej.
–
Widziałeś
tego gościa? – zagaiła Aśka. – Facet miał spodnie trzy
czwarte. No masakra.
–
No
– odparł Sebastian. Jednak wcale nie było mu do śmiechu.
Może
kiedy patrzyło się na tę pastelową parę, człowieka nachodziła
chęć rzygnięcia tęczą, ale Sebastian nie mógł powstrzymać
zazdrości. Grześ miał teraz z kim popijać latte z sojowym
mlekiem, chodzić godzinami po galeriach handlowych i jeździć na
pielgrzymki. Jakkolwiek żałosne by się to nie wydawało
Sebastianowi, to i tak nie mógł powstrzymać tego kłującego go
rozgoryczenia. Też chciałby mieć kogoś takiego. Kogoś, kto by go
rozumiał. Czy to było aż takie trudne?
W
drodze powrotnej to on trzymał doniczkę z kaktusem na kolanach.
Dostał od Aśki bardzo ważną misję dowiezienia go do domu w
nienaruszonym stanie, bo ona była zbyt zajęta swoim telefonem.
Oczywiście zdjęcia kaktusa zdążyły trafić już do Internetu.
Ta
wycieczka miała za zadanie wyluzować Sebastiana. Wyszło zgoła coś
zupełnie odwrotnego. Jadąc starym, rozklekotanym busem i ściskając
doniczkę z kaktusem w dłoniach, czuł, jakby coś go od środka
dusiło.
–
No
to nie zgrzytaj tymi zębami, tylko coś zrób – powiedziała w
którymś momencie Aśka. – Rzuć go czy coś.
–
Ale
wtedy to jakbym przegrał.
–
Albo
jakbyś wygrał. Wiesz, jako ten mądrzejszy.
–
Gówno
prawda, że wygrywa mądrzejszy. Wygrywa ten, który czuje się jak
zwycięzca, choćby i dlatego że jest idiotą.
Aśka
przewróciła oczami.
–
No
to go nie rzucaj.
–
No
żeś pomogła – parsknął Sebastian.
–
A
proszę cię bardzo.
Gdy
wrócili na swoje zadupie, dopiero zaczynało robić się ciemno.
Aśka zaprosiła go do siebie, ale Sebastian nie miał ochoty na
kolejny z jej zielonych koktajli. Nie chciał też wracać do domu,
więc postanowił się przejść. Chwilę postał na mostku,
przyglądając się paru kaczkom krzyżówkom, a potem ruszył
ścieżką, po swojej lewej mając łąkę, na której zakopał
dzisiaj mysz, a po prawej las. Szedł i tak szedł, nie myśląc
nawet o niczym konkretnym. Las w nocy, to było magiczne miejsca.
Sebastian słyszał pohukiwania sów i szelest krzaków, przez które
przedzierały się jakieś całkiem spore zwierzęta, ale nie mógł
niczego dojrzeć. Światła z pobliskiej fabryki, w której pracował
Monter na stanowisku adekwatnym do ksywy, sprawiały, że wszystko
przykryte było dziwną, szarą poświatą, przez którą rosnące w
mieszaninie sosny i brzozy rzucały wydłużone, ostre cienie na
ścieżkę, którą szedł. Przeszło mu przez myśl, że gdyby ktoś
teraz z tych krzaków wyskoczył i go zamordował, to jego
ciało znaleziono by dopiero następnego dnia, po świcie.
Szedł
jednak dalej gnany jakąś trudną do wytłumaczenia potrzebą, aż
dotarł do sztucznego stawu. Brama prowadząca na plażę była o tej
godzinie zamknięta, więc obrał przeciwny kierunek. Szedł groblą
wzdłuż północnej, dzikiej i zapuszczonej części zbiornika. Tu
brzeg był zarośnięty przez pałki wodnej, a przy brzegu kwitł
grążel żółty. Jego szerokie liście swobodnie unosiły się na
wodzie. Sebastian wyobraził sobie małych elfów, które mogłyby
swobodnie po nich przeskakiwać. Co tu dużo mówić, miał aktywną
kartę biblioteczną i zasób książek z półek z fantastyką,
których jeszcze nie pochłonął, był już znacznie ograniczony.
Siedząc
na porośniętym niekoszoną trawą brzegu stawu, czuł się tak
dobrze. Lekko. Kiedy tu przychodził, zawsze sam, bo Grześ wolał
naturę w formie ujarzmionej przez człowieka, więc z nim wybierał
się na sztuczną plażę po drugiej stronie jeziora, myślał o tym,
że właściwie nie wie, o co chodzi w życiu. Ludzie zaharowywali
się w pracy, żeby wziąć kredyt na mieszkanie, który będą
spłacać trzydzieści lat, i następny, żeby wymienić samochód na
nowy. No i jeszcze chwilówkę, żeby polecieć na wakacje do
jakiegoś modnego w tym sezonie kurortu. Tylko po co to wszystko,
skoro dla każdego skończy się tak samo, zastanawiał się często
Sebastian. Człowiek najpierw żył, a potem umierał. Zawsze było
tak samo.
„Byle
mieć gdzie spać i co włożyć do gara” – przypomniał sobie
nagle. Coś takiego powiedział mu wczoraj ten rudy świrus z lasu.
–
W
sumie racja – mruknął Sebastian i rzucił kamyk do wody. – Nie
ma co się spinać za bardzo.
Zrobiło
się już całkiem ciemno. Tylko gwiazdy, których nie przysłaniała
ani jedna chmurka, będą Sebastianowi oświecać drogę powrotną.
Uznał, że już czas wybrać się do domu. Jutro miał przecież
przyjść rano do pracy i wszystko dokładnie wypucować.
W
sumie, nie był zaskoczony. Wiedział, że to się stanie. Po prostu
to przeczuwał albo podpowiedział mu instynkt. Jakkolwiek by tego
nie nazwać, widok Apacza stojącego w trawie blisko miejsca, gdzie
rano zakopał mysz, nie zaskoczył go tak, jak powinien. Chłopak nie
patrzył na niego, był odwrócony plecami do Sebastiana. Łąkowa
trawa sięgała mu niemal do pasa. Jego rude, długie włosy byłby
mocno rozburzone i falowały lekko na wietrze. Nie miał na sobie
podkoszulka. Był niski, ale nie wątły. Biła od niego dziwna siła.
Jakaś energia. Stał otoczony trawą i dzikimi kwiatami, a
Sebastianowi wydawało się, że doskonale tam pasuje.
–
Co
ty tu robisz?! – warknął Sebastian, gdy dał już sobie
mentalnego kopniaka i wybudził się z tego dziwnego półsnu. –
Wiedziałem, że to twoja sprawka, świrusie! I znowu mnie śledzisz?!
Na
początku w ogóle nie zareagował, zupełnie jakby nie usłyszał
słów Sebastiana. Po chwili jednak odwrócił twarz w jego stronę.
Czerniecki przełknął ślinę, gdy poczuł na sobie świdrujące
spojrzenie żywo zielonych, wielkich ślepi, bardziej pasujących
zwierzęciu niż człowiekowi. W wywołującym u niego dreszcze
spojrzeniu nie wyczuł jednak złości.
–
Już
jej tam nie ma – powiedział w końcu chłopak. – Wykopała ją
lisica i zabrała do nory.
–
No
to przynajmniej się na coś przypada. Wróciła do natury, zamiast
rozkładać się na mojej wycieraczce.
–
Właśnie!
Nagłe
ożywienie i radość w głosie Apacza całkowicie zbiła Sebastiana
z tropu, który aż zdębiał. Nim się spostrzegł, rudzielec
przedarł się przez trawę i stał już przed nim. Kilka uschniętych
kłosów traw zaplątało się w jego włosach. Dłoń chłopaka
spoczęła na policzku Sebastiana.
–
Wiedziałem!
Wiedziałem, że twój zapach wróci. Że ty mu się postawisz,
Doktorowy.
Sebastian
dobrze rozumiał, o co mu chodziło. Pozostawało pytanie, skąd rudy
kurdupel wiedział o tym, że wyrzucił z siebie część swoich
frustracji w stronę Montera. Dłonie położył na odsłoniętych
ramionach Apacza, który wciąż trzymał swoją na jego policzku.
Wcześniej jednak wyciągnął mu te kilka źdźbeł trawy z włosów.
I
tak stali. Sebastian nie miał pojęcia po co, ale szybko porzucił
zastanawianie się nad tym. Czuł się po prostu dziwnie dobrze,
wolny od szarej teraźniejszości. Ponure bloki z wielkiej płyty
majaczyły światłami żarówek daleko za jego plecami.
–
Ciekawe,
że większość życia znałem jednego geja, a tu spada na
mnie cała banda – rzucił rozbawiony nagle Sebastian. Chwycił
dłoń rudzielca i ściągnął ją ze swoje policzka, ale jej nie
puścił.
–
Geja?
Że niby ja jestem gejem? – zdziwił się chłopak, czy bardziej
zainteresował jego słowami, znów przekręcając przy tym
charakterystycznie głowę.
–
A
nie? – zakpił blondyn. – Przecież ty mnie prześladujesz. I
mnie teraz maczasz. I przynosisz mi prezenty w postaci zdechłych
myszy.
–
No
to może jestem gejem. Nie mam pojęcia. Ja tylko często o tobie
myślę.
–
Ach,
tak.
Sebastian
zamierzał zapytać „I co wtedy?”, ale nawet nie musiał. Apacz
nagle się od niego odsunął i klasnął w dłonie. Nim zaczął się
śmiać, rzucił jeszcze:
–
I
wtedy mi staje!
Sebastianowi
nie pozostało nic innego, niż też zacząć się śmiać. Czuł
się, jakby zrzucił kilka kilo ciężaru przez rozmowę z tym
oderwanym od zwykłego świata idiotą z lasu.
–
Boże,
jaki jestem głodny – rzucił, przypominając sobie jednocześnie,
że oprócz lodów nie jadł niczego konkretnego od rana.
–
To
babcia się ucieszy! – Apacz chwycił Sebastiana za dłoń i
pociągnął w kierunku wąskiej ścieżki prowadzącej przez las,
teraz pogrążony w mroku. – Nakarmi cię, Doktorowy.
Sebastian
pomyślał, że to bardzo głupie dać się ciągnąć temu świrusowi
pomiędzy zarośla. Że albo go tam zamorduje, albo zgwałci. Albo
jedno i drugie. I trudno określić, w jakiej kolejności. Dał się
jednak prowadzić, bo dłoń Apacza była bardzo przyjemna w dotyku.
Bo powietrze w lesie było rześkie i pachniało ziołami. Słyszał
i czuł, że wokół nich tętniło życie, mimo że nie mógł
niczego dostrzec. To było ekscytujące w jakiś sposób.
–
A
skąd wiedziałeś, że będę akurat teraz tamtędy przechodzić? –
spytał. – Masz jakieś paranormalne moce, czy śledzisz każdy mój
krok?
–
Po
prostu byłem na rybach i zobaczyłem, jak siedzisz na brzegu. Mogłeś
wracać tylko jedną ścieżką.
–
No
jasne. I akurat stanąłeś w miejscu, gdzie zakopałem mysz?
Szli
wąską ścieżką, niemal całkowicie zarośniętą. Sebastian czuł,
jak liście paproci ocierają się o jego łydki. Igliwie skrzypiało
mu pod stopami. Tędy musiały chodzić jedynie dzikie zwierzęta i
rudy świrus.
–
Po
prostu wiedziałem.
–
No
jasne – rzucił Sebastian, dla efektu przewracając oczami, chociaż
nikt nie miał szansy tego zobaczyć. Wiedział, że bardziej
treściwej odpowiedzi nie uzyska.
Za
chwilę zobaczył rudą łunę za drzewami. Gdy wyszli z lasu,
znaleźli się na małej polanie. Stał na niej mały, przedwojenny
dom z cegły. Miał małe okna z drewnianymi okiennicami i spadzisty dach krytym gontem.
Blask
bił od kamiennego pieca, do którego zgarbiona staruszka właśnie
dokładała drewna ze ustawionego nieopodal stosiku. Rude,
poprzeplatane gęsto siwymi pasmami, ale wciąż gęste włosy miała
splecione w dwa warkocze za uszami.
–
Och,
jakiego świarnego młodzieńca przyprowadziłeś! – zawołała,
gdy zobaczyła ich, wciąż stojących na brzegu lasu. – Dobrze.
Pomoże nam przy kolacji, bo we dwoje to nie damy rady tej twojej
zdobyczy.
Sięgnęła
do wiadra i wyciągnęła z niego za ogon, choć przysporzyło jej to
trudności, znacznego szczupaka.
–
To
była ostra walka! – Zaśmiał się Apacz.
Pociągnął
skamieniałego Sebastiana za sobą i zaraz znaleźli się przy
staruszce. Czerniecki spodziewał się wszystkiego, ale widok chatki
w środku lasu i staruszki całkowicie go zaszokował. Czarodziejka
chatka i czarownica, parsknął w myślach. Aż przypomniały mu si e te wszystkie bajki z dzieciństwa, które czytała mu mama przed snem.
Babka
przyglądała mu się takimi samymi, intensywnie zielonymi oczami, co
jej wnuk, więc się uśmiechnął.
–
Ale
nie będziemy smażyć filetów w głębokim oleju? – zapytał,
przypominając sobie z niesmakiem, jak jego ojciec miał w zwyczaju
przyrządzać swoje zdobycze.
–
Bym
to musiała odpokutować! – oburzyła się kobieta. – Takich
rzeczy nie robi się takiemu delikatnemu mięsu. To stworzenie
straciło życie, żeby nas nakarmić. Nie możemy zbezcześcić jego
ciała! Nafaszerujemy filety ziołowym masłem, a potem owędzimy
dymem z olchowego drewna.
–
Brzmi
wspaniale.
Sebastian
spojrzał na dach domu. Był ciemno, więc nie mógł być
stuprocentowo pewien, ale nie dojrzał przewodów. Skąd niby miałby
iść, otaczał ich przecież las? Nie mają nawet prądu, pomyślał.
–
Wyglądasz
na zmęczonego – stwierdziła kobieta. – Tutaj odpoczniesz.
* Tytuł utworu Kata z płyty "Ballady", o której była mowa w pierwszym rozdziale
**Rodzaj
kapelusza
Byli partnerzy zawsze zjawiają się w nieodpowiednich momentach... Grześ chciał przyszpanować przed Sebastianem xd A Sebastian widać zaczął rozmyślać o życiu - ciekawe czy zbliżamy się już do momentu decyzji o wyjeździe? Jak na razie to chyba jakieś zacieśnianie więzi się szykuje. Tylko czy ten Apacz nie jest zbyt wielkim świrem? Zaczynam coraz bardziej się przekonywać do tezy że to właśnie on dokonał tego napadu "w przyszłości" Dziękuję bardzo za kolejny rozdział i weny życzę 😃
OdpowiedzUsuńNo, z byłymi to tak jest :D Hm, ciekawa jestem, czy ktoś uważa, że tym agresorem z przyszłości nie był Apacz. Będzie niespodzianka, czy nie? ;)
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!