‒ On
kiedyś złamał palce gościowi, naszemu sąsiadowi, gdy ten nazwał
mnie pedałem. Czy tam ciotą, już nawet nie pamiętam.
Tony
otworzył zaczerwienione oczy, by obdarzyć leżącego obok Saszę
zamglonym spojrzeniem. Obaj byli porządnie wstawieni. Po czwartej
kolejce puszkowanego, taniego piwa z pobliskiego marketu doszli do
wspólnego wniosku, że fajnie byłoby pooglądać gwiazdy z dachu
zakładu Tony’ego. Tu, leżąc na kocu, kontynuowali opróżnianie
drugiego sześciopaka lokalnego sikacza.
Utknęli
tu na całą noc, bo byli jeszcze na tyle trzeźwi, aby uznać, że
schodzenie po schodach pożarowych, które właściwie były
metalową, poluzowaną drabiną, w ich stanie było bardzo
karkołomnym wyzwaniem. I mogło skończyć się bardzo źle. Pogoda
jednak im sprzyjała. Było ciepło, a gwiazd nie przysłaniała ani
jedna chmura.
‒ Zaimponowało
ci to? ‒ spytał Tony. ‒ Co ty, dzieciak?
‒ Nie
oficjalnie. ‒ Zaśmiał się bełkotliwie Sasza. ‒ Bąknąłem
coś tam Sancie, żeby dał sobie siana i nie przejmował się
jakimiś debilem. Żeby nie zachowywał się jak dzieciak, właśnie.
To mu powiedziałem, ale w środku sikałem po nogach jak jakiś
szczeniak. Wiesz, kiedyś było między nami tak, że musiałem się
przemóc, aby odezwać się do niego jako pierwszy. Gdy szliśmy
gdzieś za nim, zawsze szedłem trochę za nim, a nie obok niego. Jak
jego pies, czy, bardziej adekwatnie, jak jego suka. Patrzyłem na
jego szerokie plecy i czarne włosy sklejone lakierem, które
falowały w rytm jego kroków. Był między nami wtedy straszny
dystans, ale jeślibym się przewrócił, to byłem pewny, że on by
się zatrzymał i pomógłby mi wstać, oczywiście okraszając to
jakąś depczącą moje poczucie godności uwagą. A gdybym
przewrócił się, bo ktoś podstawił mi nogę, to by mu tę nogę
złamał… Teraz zastanawiam się, czy on by się w ogóle
zatrzymał, bo nawet nie liczę na to, że by się odwrócił, żeby
pomóc mi wstać.
‒ Może
już nie pij więcej, co? ‒ zaproponował Tony po wysłuchaniu tego
nieskładnego monologu swojego byłego pracownika.
Ułożył
się wygodniej na kocu, tuż obok Saszy. Stykali się samymi
końcówkami palców. Było naprawdę przyjemnie. Sasza czuł się
dziwnie lekko, jakby zrzucił kilka kilogramów ciężaru z ramion. W
jego głowie coś przyjemnie wirowało, nie pozwalając mu skupić
myśli na niczym konkretnym. Odwrócił twarz w stronę leżącego
obok Tony’ego ‒ jego przyjaciela, a niegdyś także pracodawcy.
Uśmiechnął się szeroko, patrząc na niego iskrzącymi oczami.
Sięgnął dłonią, aby skubnąć jego krótką bródkę. Zahaczył
przy tym o jego dolną wargę. Była ciepła, lekko spierzchnięta i
wilgotna.
Tak,
wszystko było takie proste.
***
Sancie
Boy’owi zajęło chwilę czasu, nim pojął, gdzie się znajduje.
Noc spędził na kanapie, bardziej siedząc niż leżąc, w dodatku z
szyją wygiętą pod jakimś niemożliwym do osiągnięcia przez
trzeźwego człowieka kątem. Teraz odwdzięczała się paraliżującym
bólem naciągniętego mięśnia. Santa pomasował się po szyi i
rozejrzał po pokoju zamglonym jeszcze wzrokiem. Jego córka, która
wczoraj opróżniła z nim butelkę wina, spała obok, zwinięta w
kłębek niczym kot. Wyglądało na to, że miała jakiś przyjemny
sen, bo jej jasną twarz zdobił uśmiech. Na fotelu zaś chrapała
Susanne. Santę zdziwił jej widok, bo kobieta w ogóle wczoraj nie
piła. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by udała się do pokoju
i spędziła noc w bardziej komfortowych warunkach.
‒ Więc
tak wyglądałoby moje życie, gdybym był przeciętnym Amerykaninem
po czterdziestce? ‒ mruknął do siebie Santa, ogarniając
spojrzeniem bałagan, jaki wczoraj po sobie zostawili. ‒ Smutne to.
Stara, przekwitła żona, na którą patrzę codziennie od dwudziestu
lat, w tym od piętnastu z niechęcią. I progresywna córką, na
którą wszystkie szczeniaki patrzą z wielką chęcią. Masakra.
Wstał
i pomasował się jeszcze raz po szyi.
‒ Tylko
nie zaciąż z jakimś debilem, nim nie skończysz studiów ‒
rzucił w kierunku Trish. ‒ I co mam teraz zrobić?
Rozwiązanie
pojawiło się samo, bo jego telefon porzucony na stoliku powiadomił
o przyjściu wiadomości tekstowej.
‒ Sasza?
‒ zdziwił się Santa, gdy zobaczył nadawcę. ‒ Już się
stęskniłeś? Słabo, nawet jak na ciebie.
Syknął
niezadowolony, gdy okazało się, że wiadomość nie zawierała
tekstu, a jedynie zdjęcie. Żeby je zobaczyć, musiał najpierw
włączyć Internet. Frustrowały go takie rzeczy. Kiedyś wszystko
było prostsze. Zdjęcie w końcu się załadowało. Santa Boy
zobaczył zbliżenie uśmiechniętej twarzy, męskiej. Zdjęcie
zrobione w porannym świetle było tak ostre, że nawet otwarte pory
na nosie były dobrze widoczne. Na pierwszym planie znajdowało się
jednak coś innego. Penis. Obnażony i objęty przez dłoń mężczyzny
ze skórnymi problemami, który robił to zdjęcie. Santa Boy nie
miał problemów z rozpoznaniem tego penisa. Widział go przecież
setki razy, miał go w swoich dłoniach, ustach, gardle i w sobie.
Pomyślał,
że powinien poczuć coś na kształt zadowolenia. Tego właśnie
chciał, prawda? O tym właśnie ostatnimi czasy rozmyślał. Chciał
dla Saszy wyzwolenia i właśnie jego dowód miał teraz przed
oczami. Powinien czuć zadowolenie.
Czuł
coś zgoła innego. Cisnął telefon z powrotem na stolik, nie
zaważając na to, czy go nie uszkodzi i czy hałas nie budzi Trish i
Susanne.
W
przedpokoju niemal wpadł na stojącego pod drzwiami Szczęściarza.
Zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Spojrzał na jego pysk. Na tą
zdruzgotaną minę, którą robił. I już wiedział.
‒ Zlałeś
się w łazience, co nie? ‒ spytał psa, a ten zastrzygł uszami. ‒
I oczywiście na dywanik, a nie na płytki? Bo by było za prosto, co
nie?
W
łazience stopą odsunął wilgotny dywanik na bok. Umył zęby i się
ogolił. Zaciął się przy tym dwa razy. Nie pamiętał, kiedy
ostatnio mu się to przydarzyło. Jego krew skapywała do umywalki.
Patrzył na nią dłuższą chwilę, nim wreszcie odkręcił wodę i
spłukał ją wraz z pianą. Wytarł twarz ręcznikiem. Gdy go
odsunął, napotkał w lustrze swoje odbicie. Jego oczy były
podkrążone, a skóra ściągnięta. Kurczowo zaciskał spękane
wargi.
Czuł
głód, ale nic nie zjadł. Nie wypił nawet porannej kawy, co było
jego codziennym rytuałem. Ubrał się jak zwykle na czarno i wyszedł
z mieszkania, trzaskając za sobą drzwiami. Zajęcie się kundlem
postanowił zostawić starej prukwie i jego kopii z dwoma
chromosomami X. Padało zaledwie ze dwa dni temu, a on czuł, jakby
miał się zaraz udusić, mimo że ledwie co wyszedł na zewnątrz.
Wsiadł do samochodu zaparkowanego na ulicy i włączył silnik.
Ruszył. Na policzku zrobił mu się już strup. Zdrapał go, a krew
znów zaczęła się sączyć.
***
Nie
pamiętał szczegółów z poprzedniego wieczoru. Obudził się cały
obolały z nieprzyjemnym pulsowaniem w głowie. Miał kaca. Leżał
na dachu przykryty kocem i z poduszką pod głową. Tony musiał je
przynieść specjalnie dla niego. Czuł, jakby coś było nie tak,
ale nie potrafił sprecyzować co dokładnie. Wymacał prawą ręką
telefon, ale nie mógł go znaleźć tam, gdzie się tego spodziewał.
Rozglądnął się wokoło. Smartfon leżał po jego lewej stronie.
To było dziwne. Głupie zaś było to, że zwracał uwagę na takie
rzeczy. Sam nie wiedział dlaczego.
Odblokował
smartfona jednym ruchem palca i sprawdził godzinę oraz czy nie
przyszły do niego żadne wiadomości. Może to było naiwne z jego
strony, ale nie miał na telefonie żadnych zabezpieczeń. Urządzenie
nie powiadomiło go o nieprzeczytanych wiadomościach. Tego się
spodziewał, ale i tak poczuł rozczarowanie. Nim wreszcie wstał,
zapiął guzik od spodni. Kolejne poranne zdziwienie.
Tony
czekał na niego w swoim zagraconym warsztacie z czarną herbatą w
szklance z czerwonym uszkiem i kanapką. Uśmiechnął się na ten
widok. Tego mu było teraz trzeba. Przydałaby się jeszcze aspiryna.
Sasza
zastanawiał się, co ma zrobić. Po śniadaniu składającym się z
kanapek z ogórkiem, bo tylko to udało się znaleźć w lodówce
Tony’emu, zadzwonił do matki. Kobieta powiedziała, że pojechała
na cały dzień w odwiedziny do znajomego, a jej mąż ma dzisiaj
dwunastogodzinną zmianę na pogotowiu. Mieszkanie było więc
zupełnie puste. Sasza nie miał ochoty tam wracać. Nie miał
pojęcia, co ze sobą zrobić. Z braku laku postanowił pomóc
Tony’emu. Jak zwykle w jego warsztacie, który bardziej przypominał
graciarnię, było wiele do roboty. Wiele układania i ścierania
kurzów. Zawsze jednak było to jakieś zajęcie.
‒ Tony
wyszedł na chwilę ‒ rzucił, gdy w pewnym momencie usłyszał
dzwonienie dzwonka, o który uderzał kant drzwi, gdy ktoś je
otwierał. Stał tyłem, więc nawet nie widział, kto wszedł. ‒
Powinien być za kilka minut.
‒ Poczekam.
Cały
zesztywniał, gdy usłyszał ten głos. Jedyny i niepowtarzalny.
Zawsze mu się podał. Niski i mocno zachrypnięty, z erotyczną
nutą. Teraz jednak wyczuł w nim coś innego. Groźbę. Gdy tylko
doszło do niego to, że stoi za nim Santa Boy, poczuł ulgę i
satysfakcję. Przyjechał po niego. Teraz jednak, gdy powoli się
odwracał, miał obawy. Zobaczył dokładnie to, czego się
spodziewał, w końcu znali się od dawna, ale i tak zacisnął nagle
zesztywniałe palce na ścierce, którą wycierał kurze, w geście
zdenerwowania. Santa Boy był zły. Wściekły wręcz. Nie okazywał
tego w jakiś ekspresyjny sposób i to właśnie czyniło sytuację
jeszcze gorszą. Stał na środku pokoju, rzucając ostry, podłużny
cień. Otaczała go jasna poświata, tak mocno kontrastująca z jego
ciemny ubraniem. W świetle padającym przez otwarte drzwi tańczyły
wzburzone przez jego wejście drobiny kurzu. Stał w bezruchu,
wbijając ciemne spojrzenie głęboko osadzonych oczu w Saszę. Nawet
nie mrugał przy tym zbyt często. Nie poruszał się, przypominał
teraz wręcz antyczny pomnik jakiegoś boga, ale Sasza widział
wyraźnie, jak drga mięsień na jego częściowo pokrytej tatuażem
szyi.
‒ Nie
poświęcałem ci wystarczająco dużo uwagi, więc spieprzyłeś
tutaj? ‒ zadrwił Santa Boy. ‒ Do nawróconej matki i do…
Bardzo żałosne.
Miał
rację, więc Sasza nie odpowiedział. Był też w za dużym szoku,
aby to zrobić. Gorączkowo zastanawiał się, dlaczego mężczyzna
tu teraz przed nim stoi. Zupełnie się tego nie spodziewał.
Odpadało to, że przyjechał tu za nim, bo bał się, że Sasza
postanowił go opuścić. Wtedy też byłby zły, ale dlatego, że
dał się ponieść takiego rodzaju emocjom. Nie lubił przyznawać
się do tego, że na kimś mu zależało. Jednak to było coś
innego. Santa Boy był wściekły. Sasza znał go bardzo dobrze, więc
mógł to stwierdzić chociażby po sposobie, w jaki zaciskały się
jego wargi. Z tego, że włosy opadały mu na twarz, a on nie
poprawiał ich swoim zwyczajowym gestem. Czarne pasma przysłaniały
mu więc błyszczące od duszonych emocji oczy, co tylko sprawiało,
że wyglądał jeszcze bardziej dziko. Saszę to przerażało, ale
też budziło dziwną ekscytację.
Chorą,
było tu lepszym określeniem. Stawał mu.
Tkwił
więc w miejscu zupełnie bez ruchu, pozwolił sobie tylko na
oddychanie. Czekał na to, aż coś się wydarzy, jednak cisza, która
zapadła między nimi, tylko się przedłużała. On nie chciał
wykonać pierwszego ruchu. Od jakiegoś czasu to on inicjował
wszystko między nimi, zaczynając od normalnej rozmowy przy porannej
kawie, a kończąc na jałowym ostatnio seksie. Miał tego dość.
Chciał czegoś innego. Może to stanie się właśnie teraz.
Potem
mogli przegadać to, co między nimi nie grało. To, co od jakiegoś
czasu kotłowało się w czarcim czerepie Santy Boy’a, ale to
później. Pewnie każdy psycholog pokręciłby na to ze
zrezygnowaniem głową, ale Sasza chciał teraz seksu. Takiego
patologicznego numerku ze wściekłości. Wszystko przez to jak Santa
teraz wyglądał. Jak na niego patrzył. Zajebiście mocno teraz tego
potrzebował, a myśląc o tym, tylko bardziej się nakręcał.
Uwierał go już szew w spodniach.
Podniósł
z powrotem wzrok na Santę Boy’a. Mężczyzna nie patrzył już na
niego. Spojrzeniem prześlizgiwał się po wyposażeniu warsztatu,
narzędziach powkładanych do kartonów stojących na drewnianych,
zrobionych przez Tony’ego półkach. Jego farbowane niedawno włosy
i metalowe ćwieki w kurtce iskrzyły się w ostrym, porannym świetle
wpadającym przez otwarte drzwi. Teraz już nawet na niego nie
patrzył.
‒ A
pierdol się, stary zgredzie! ‒ warknął Sasza i wyminął go z
zamiarem wyjścia na zewnątrz. Więcej niż to nie zaplanował. Nie
wiedział, gdzie pójdzie.
Zatrzymało
go chwycenie za nadgarstek. Mocne i stanowcze. Santa Boy szarpnął
nim, zmuszając chłopaka do obrócenia w swoją stronę. Sasza
spojrzał na swoją unieruchomioną, podniesioną teraz rękę.
Skurwiel miał naprawdę wiele siły. Chwycił go przy tym tak
niefortunnie, że wykręcał mu skórę. Zostanie mu po tym ślad.
‒ No
co?! ‒ syknął sfrustrowany.
Santa
patrzył się na niego przez chwilę, po czym niespodziewanie
wypalił:
‒ Pieprzyłeś
się z „panem MacGyverem”?
‒ Co…?
‒ jęknął ledwo słyszalnie Sasza, którego to pytanie całkowicie
zaskoczyło.
Nie
miał pojęcia, skąd Santa Boy mógłby mieć takie podejrzenia.
Zupełnie nie rozumiał, skąd to się wzięło. To, że spędził
noc w mieszkaniu jakiegoś faceta, nie oznaczało automatycznie, że
się z nim przespał. Już miał zacząć się tłumaczyć, ale nagle
do głowy wpadł mu inny pomysł.
‒ A
nawet jeśli? ‒ rzucił, uśmiechając się przekornie. ‒ Mnie to
nie wolno? Tobie tak, a mnie nie?
‒ Zgadza
się ‒ odparł Santa bez chociażby mrugnięcia okiem. ‒ Wiesz,
moi polscy przodkowie wymyślili adekwatne do tej sytuacji
powiedzenie: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”.
Sasza
chciał mu tylko dopiec, ale teraz to sam się zirytował.
‒ Istnieją
jakieś granice bezczelności i ty je właśnie przekroczyłeś! ‒
warknął i szarpnął ręką, aby wyrwać się z uścisku.
Skończyło
się to na tym, że Santa Boy, wciąż trzymając go za nadgarstek,
wykręcił mu rękę na plecy. On naprawdę ostatnimi czasy polepszył
formę, a Sasza się zapuścił. Nie był zbyt wielkim fanem
treningów na siłowni i teraz miał okazję poczuć tego skutki.
Poza sporą różnicą wzrostu i masy Santa Boy miał także dużą
przewagę w sile.
‒ Bo
co? ‒ wysyczał swoim zachrypniętym głosem muzyk wprost do ucha
Saszy. ‒ Bo nie rżnąłem cię tak, jak lubisz? Nie mogłeś się
powstrzymać, zacisnąć swojej szpary? Heh, w końcu zawsze była z
ciebie straszna suka. A ja głupi sądziłem, że może jest w tobie
coś więcej. Najwyraźniej się myliłem.
Sztywne,
zniszczone wielokrotnym farbowaniem włosy Santy drażniły skórę
szyi Saszy. Prawie przez to zwariował, nie mógł się skupić, ale
dotarło do niego znaczenie słów wyszeptanych mu do ucha. Zrozumiał
ich przekaz… I nie mógł się z nimi nie zgodzić. Jego zdrada
była jakąś bzdurą, jakimś wielkim nieporozumieniem, ale reszta
to sama prawda. Był suką. Wierną, ale jednak suką.
Wykręcił
głowę, by spojrzeć na stojącego za nim muzyka. Nic nie
powiedział. Spojrzenie jego lekko wyłupiastych i nudnych, bo
szarych oczu mówiło samo za siebie. Prosił.
‒ Jaki
ty jesteś brzydki ‒ rzucił wręcz odkrywczym tonem Santa, a potem
przysunął się jeszcze bardziej do Saszy, dociskając swojego
biodra do jego tyłka.
Sasza
poczuł, że mężczyzna był podniecony. Sam miał ten problem już
od dłuższej chwili, więc skierował wolną dłoń do rozporka
spodni. Santa Boy jednak wyłapał kątem oka ten ruch, więc ta też
została mu wykręcona na plecy. Spojrzał w kierunku drzwi, które
wciąż były otwarte. Przesunął nogę w tył, aż nie wyczuł
stopy Santy Boy’a. Nadepnął na nią z całej siły i wyszarpnął
się z uścisku. Zdezorientowany takim obrotem sprawy muzyk pozwolił
mu się uwolnić.
‒ Kurwa!
‒ syknął jedynie z bolesną nutą w głosie.
Sasza
w tym czasie dopadł już do drzwi warsztatu. Chwycił za klamkę i
krótką chwilę bił się jeszcze z myślami. Zatrzasnął je jednak
i zaparł się o nie plecami. Spojrzał spod ściągniętych brwi na
stojącego na środku pomieszczenia Santę Boy’a, którego twarz
tylko przez moment zdradzała zaskoczenie. Zaraz pojawił się na
niej jego firmowy, dupkowaty uśmiech.
‒ Myślałem,
że spieprzysz ‒ przyznał rozbawiony. ‒ Chyba za dużo się
wciąż po tobie spodziewam.
‒ Ty
skończ pieprzyć! ‒ warknął Sasza i odbił się od drzwi.
Dopadł
do Santy i chwycił go za kołnierz kurtki. Pociągnął ją
gwałtownie, zmuszając go do pochylenia się. Sam musiał stanąć
na palcach, aby wymusić na muzyku pocałunek. Zmiażdżył jego
spierzchnięte wargi swoimi, a potem wepchnął do jego ust język.
Zacisnął przy tym oczy. Trochę przez przyjemność, którą
odczuwał, a trochę przez frustrację.
Santa
Boy chwycił go za irokeza, aby ociągnąć go od siebie. Nie puścił
go jednak. Patrzyli teraz na siebie z odległości kilkunastu
centymetrów. Santa najwyraźniej nie mógł się zdecydować, jak
postąpić z chłopakiem, a Saszę maltretowała ta stagnacja. Prawie
sikał po nogach, wyczekując na to, co miał nadzieję, że się
wydarzy. Przypomniał sobie ten chory numer z hotelowego pokoju,
który zapewne nabawił bogu ducha winną pracownicę traumy na całe
życie.
Nie
mógł powstrzymać chichotu. Był beznadziejny. Wszystko się
sypało, a on myślał o seksie.
Jęknął,
gdy Santa szarpnął go za irokeza, wyginając mu przy tym szyję i
zmuszając do uniesienia twarzy. Przesunął zimną dłoń na jego
kark, a potem zacisnął ją pod jego gardłem. Całował go, nie
pozwalając Saszy chwycić tchu. Chłopak załzawionymi oczami
patrzył wprost w zmrużone niebezpiecznie ślepia Santy Boy’a.
Jego białka były poprzecinane gęstą siecią czerwonych naczynek.
Ja cię kręce XD Najpierw brazyliada w wykonaniu Santy, a teraz akcja z zazdrością. Ojojoj… XD Naprawdę komuś tu na kimś zależy >_<
OdpowiedzUsuńGdyby nie typowa dla niego pogadanka, to pomyślałbym, że miękka pipa się z niego robi XD A tekst z przeciętnym 40-letnim Amerykaninem, jak zwykle rozbrajający XD - Zresztą jak większość jego tekstów :D
Nie mogę uwierzyć, że zdjęcie zostało zrobione przez Tony’ego XD Ale serio?! I ta cała gra Saszy, żeby Santa jeszcze bardziej się wkurzył XD Mega. Nie myślałam, że wkurzony Santa będzie aż taki mrau XD Nie mogę się doczekać kolejnej części…
Wielkie dzięki za kolejny rozdział o tej szalonej parze <3
Życzę oczywiście dużo weny i do następnego :3
Pozdrawiam ^_^
Z tymi tekstami Santy to ja się muszę nagłowić. Coś typu, czy już przekroczyłam granicę, czy nie. No, chyba dlatego Santa jest taki lubiany - cham, ale jednak kocha :D No Tony to zrobił, bo pomóc chciał, to taki dobry gościu jest :)
UsuńPozdrawiam ^^