poniedziałek, 4 lutego 2019

Trzy światy - ROZDZIAŁ 3 - Jak zdobycie pucharu


Za jeziorem znajdował się wąski pas drzew i krzaków dzikich malin oraz jeżyn, a za nim rzeka, a właściwie sztuczny wytwór koparek. Kanałem, nad brzegiem którego teraz stali z Monterem, spuszczano z miejskiego kąpieliska wodę, gdy jej poziom był zbyt wysoki. W tym miejscu nad korytem przerzucono szeroki most o betonowych filarach, miejsce spotkań osiedlowej dzieciarni, gdy pogoda mniej dopisywała. Pod wiaduktem można było się ukryć przed deszczem, a nawet rozpalić ognisko.

Sebastian udawał, że od dłuższej chwili przygląda się graffiti na betonowym filarze. Nie miał pojęcia, jak Monter chciał to rozegrać, więc nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Stali tak pod mostem już dłuższą chwilę bez chociażby jednego słowa. Brunet wydawał się całą uwagę poświęcać przeciwstawiającym się wodnemu prądowi drobnym rybkom.
– Adrian.
– Co? – spytał zdziwiony Czerniecki, odrywając spojrzenie od bazgrołów, kiedy nagle do jego uszu dotarło jedno, niewyraźne słowo. – Co takiego?
– Adrian – powtórzył Monter. – Tak mam na imię.
– Sebastian.
– Wiem, wspomniałeś – parsknął. – Dlatego powiedziałem. Pomyślałem, że powinniśmy być na równych zasadach. Tak chyba będzie fair, co nie?
Czerniecki uniósł brwi, marszcząc przy tym czoło. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Musiał to jakoś sprawnie ugryźć. Szybko zastanowił się nad tym, czego właściwie chce. Zbliżało się lato. Znów spędzi wakacje, pracując w osiedlowej pizzerii swojego wujka. To już zostało ustalone i nie miał ochoty tego zmieniać. Chyba jednak nie chciał, żeby wszystko inne było takie samo jak każdego lata.
Monter, a właściwie Adrian, będzie jego letnim romansem. To mu się uśmiechało. Nic nieznaczącym, ulotnym i pozbawionym konsekwencji. Tak, tego właśnie chciał. Dokładnie tego.
Uśmiechnął się.
– Chyba nam jeszcze czegoś brakuje do tego, aby było tak całkiem fair – zasugerował.
Szybko jednak stracił rezon, bo nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Monter gapił się na niego wyraźnie zbity z tropu. Sebastian zdziwił się jeszcze bardziej, gdy chłopak nagle głośno klasnął w dłonie i się roześmiał.
– Zaskoczyłeś mnie! No proszę, ostry chłopak! – Zaśmiał się. – Totalnie się tego nie spodziewałem. Ale jak tak chcesz pogrywać, Doktorowy…
Monter sięgnął do swojego paska i rozpiął go wraz z guzikiem i zamkiem, pozwalając spodniom się lekko osunąć na jego udach. Rozłożył ramiona w zapraszającym geście, najwyraźniej w ogóle nie przejmując się tym, że w każdym momencie z zarośli może wyskoczyć tropiący zaciekle Bohuna Apacz albo pozostało dwójka. Chyba całkowicie mu to zwisało.
Sebastianowi zwisało znacznie mniej, a pewna jego część przestała zupełnie wręcz zwisać, bo jeśli dobrze wszystko rozumiał, Monter najwyraźniej miał właśnie zamiar dać mu się przelecieć. Tutaj. Teraz. Pod mostem. W lesie. Bo tak.
– Ale, ale… Musimy sobie wytłumaczyć pewne rzeczy. Inne zaś ustalić.
– Ustalić? – podłapał Sebastian.
– Dokładnie, ustalić. – Uśmiechnął się Monter. – Po pierwsze to, że ja nie lubię niczego z góry ustalać. Chyba zdążyłeś załapać, że jestem dość spontaniczny. Jeśli coś sobie wyobrażasz, coś poza numerkiem na łonie natury, to przestań. Kumasz?
Czerniecki kiwnął głową.
– Kumam.
– Dobra. – Adrian sięgnął do kieszeni swoich rozpiętych dżinsów i wyciągnął z niej zapakowaną prezerwatywę. Najwyraźniej liczył się z tym, że okazja może mu się trafić w każdym momencie i miejscu. – Drugie, co chcę ustalić to… Czemu właściwie ja? Całkiem dobrze czytam ludzi. Nie jesteś z takich, którzy się puszczają. Masz kogoś na stałe? Laskę? Faceta?
Sebastian zaczesał swoją długą grzywkę do tyłu i wypuścił głośno powietrze z płuc. Sądził, że doszedł już z tym tematem do porządku sam ze sobą, jednak dalej go to uwierało. Dziwnie było mu o tym mówić Monterowi. Od niego raczej nie uświadczy potępienia, ale mówienie o tym głośno i tak nie było ani proste, ani przyjemne. Wyglądało na to, że zostały mu jeszcze jakieś resztki sumienia.
– Faceta – przyznał z ociąganiem. – Czemu ty? Bo ty jesteś jak puchar za wygranie jakichś międzynarodowych zawodów w sporcie ekstremalnym, który stawia się centralnym, dobrze widocznym punkcie domu. Na kominku w salonie, czy coś. A Grześ jest jak wydrukowany na domowej drukarce dyplom za najdalsze splunięcie pestką dyni w konkursie na jakimś wiejskim jarmarku. I ten dyplom chowasz na półce za ramką ze zdjęciem swojego psa, by goście go nie zobaczyli. Właśnie dlatego.
– Okej.
To była całość odpowiedzi Montera na to wyznanie. Rzucił prezerwatywę Sebastianowi, a ten złapał ją w powietrzu. Brunet cofnął się, by wejść w cień dawany przez most i oparł się plecami o filar. Teraz Sebastian mógł go obserwować na tle urzekającego feerią barw pomysłowego graffiti z tygrysem. Adrian rozpiął koszulę, odsłaniając swój tors i brzuch. Praca montera w fabryce naprawdę mu służyła.
– Masz – rzucił, uśmiechając się najwyraźniej rozbawiony i mile połechtany – naciesz oczy tym razem… Swoim pierwszorzędnym trofeum.
Sebastian też odpowiedział uśmiechem i zbliżył się do niego. Nacieszył nie tylko oczy, ale przede wszystkim dłonie. Czuł, jak mrowiła go skóra i kostniały mięśnie, gdy przesuwał nimi po owłosionej, dobrze umięśnionej klatce piersiowej Montera. Miał świadomość tego, że ekscytacje potęgował dodatkowo fakt, że robił to po raz pierwszy mężczyźnie, który nie był Grzesiem. I to, że mimo drugiego już razu to nadal był nieodkryty ląd. A przede wszystkim to, że był to zakazany owoc.
Dopadł do jego ust, całując go żarliwie i od razu uzyskując odpowiedź. W dłoni miętosił przy tym jego kręcone, skołtunione włosy. Czuł pot, zapach mężczyzny i jego pożądanie. Wyczuwał to w przepełnionych dynamizmem i charyzmą ruchach. Stęknął w usta Montera, gdy poczuł mocny uściska na przedzie swoich spodni. Gdy obaj zajęli się rozpinaniem, zsuwaniem i igraniem u siebie nawzajem z pobudzonymi częściami ciała, przeniósł się ustami na grdykę mężczyzny. Jęknął z ekstazą, gdy na języku poczuł słony smak potu, a na penisie mocny, pewny uścisk. Było niesamowicie. Jeszcze nigdy się tak nie czuł. Po prostu, jakby miał zaraz unieść się w powietrze.
Monter zgrabnie niczym ten tygrys namalowany na filarze mostu odwrócił się w jego uścisku. Wypiął się z obsuniętymi już pod kształtne, umięśnione pośladki spodniami wraz z bielizną i posłał mu zachęcający uśmiech.
– Powinienem tam być jeszcze dość luźny po porannym prysznicu – rzucił zupełnie nieskrępowany.
Sebastian parsknął śmiechem i pokręcił z niedowierzaniem głową, jeszcze bardziej rozburzając swoje blond pasma. Co za facet. Klepnął go w pośladek. Nigdy wcześniej tego nie robił. Grześ uznałby to za protekcjonalny gest i tyle by z tego było.
Boże, kolejny raz o nim myślał w najmniej odpowiednim do tego momencie. Znów potrząsnął głową, aby odpędzić niepotrzebne teraz myśli i wsunął Monterowi do ust dwa palce, aby ten je oślinił. Przycisnął twarz do jego pleców, śmiejąc się w materiał jego koszuli, gdy go rozciągał. To wszystko było takie nierealne. 
Nałożył prezerwatywę.
– Dajesz – zachęcił go Monter, szerzej rozstawiając nogi i zapierając się mocniej rękoma o filar.
– Znowu ta sama pozycja, tylko inna konfiguracja – zauważył z rozbawieniem Sebastian. Nakierował swojego penisa na odbyt chłopaka i pokonał pierwsze milimetry. Cieszył się, że nie ściągnął okularów i widział wszystko dokładnie. – Jeszcze tyle możliwości.
– Taa… – zgodził się Monter, kończąc to głuchym jęknięciem. – To będę długo pamiętał.
Sebastian postanowił być taki jak wczoraj on. Bezwzględny w dawaniu im obu przyjemności. Nie chciał się ograniczać, ani myśleć o tym, co może nim przekroczy wyznaczoną mu granicę, jak to dotąd miało miejsce. Wsunął dłoń w kręcone, lekko wilgotne włosy chłopaka przed sobą i zacisnął na nich mocno palce tuż przy skórze, jednocześnie wciskając się w jego rozgrzane wnętrze. Teraz naprawdę już nic go nie obchodziło. Nie przestałby się w nim poruszać, nawet gdyby z krzaków wyskoczył nagle ten szalony rudzielec. Z satysfakcją pozwoliłby mu się na nich gapić tymi wielkimi, niesamowicie zielonymi ślepiami.
Gdyby wszystko trwało o tyle dłużej, ile zajęło im powtórne wciągnięcie spodni, może i by do tego doszło. Serce Sebastiana wciąż biło w zawrotnie szybkim tempie, a oddech był ciężki, gdy usłyszeli szczeknięcie. Monter roześmiał się na to i przyciągnął za kark chłopaka, by jeszcze raz go pocałować, po czym podeszwą buta roztarł plamę po swojej spermie, którą strzelił w oko tygrysowi.
– Świetny chuj – ocenił z rozbawieniem, nawiązując do ich wczorajszej wymiany „pochwał” po wszystkim.
– Świetna dupa – odparł Sebastian.
Przetarł twarz, bo pot zalewał mu oczy. Popatrzył w stronę, skąd doszło do ich uszu  szczeknięcie. Wzdłuż rzeki ciągnęła się zarośnięta ścieżka. Gdzieś na niej, w oddali, dojrzał Apacza. Poznał go po rudej czuprynie. Znacznie bliżej, pomiędzy kłosami wysokiej trawy, coś co moment pojawiało się i znikało, a była to para rudych uszu.
– Bohun!
Po chwili pies z wywieszonym jęzorem dopadł do swojego pana i się na niego rzucił widocznie ucieszony z ponownego spotkania. Sebastian mierzwił mu futro, w ogóle nie przejmując się tym, że psie łapy pobrudzą mu podkoszulek błotem, w którym były utaplane do połowy wysokości.
– Mówiłem, że Apacz wszystko wytropi! – zawołał Monter, odmachując rudzielcowi, który też już prawie przy nich był.
– No dzięki! – podłapał Czerniecki wciąż przekomarzający się ze swoim zwierzakiem. – Gdzie go znalazłeś?
– Niedaleko, przy domu starego Przekory. Jego suka ma cieczkę. Twój pies wysiadywał pod bramą i skuczał smętnie pieśni miłosne. Trudno go było tu zaciągnąć. Straszny z niego pies na baby. Ma tak po właścicielu, Doktorowy?
Na ostatni komentarz Apacza jego przyjaciel wybuchnął śmiechem. Prawda była zgoła inna. Jego nowy znajomy, owszem, był psem, ale na inne psy. Sebastian posłał mu krótkie, karcące spojrzenie, ale nie zdołał ukryć rozbawienia.
– Kto wie? – rzucił enigmatycznym tonem.
– To nie jest odpowiedź, Doktorowy! – obruszył się Apacz.
– Więcej nie powiem. ­– Uśmiechną się Sebastian. – Ale serio dzięki za znalezienie Bohuna. Naprawdę się spisałeś. Dzięki.
To musiało mile połechtać ego szalonego kolegi Montera, bo chłopak umilkł i tylko lekko kiwnął głową.
– Zadzwonię do Glacy, żeby tu przyszli – rzucił Adrian i sięgnął po komórkę. – Dopijemy, co mamy dopić i wrócimy do cywilizacji.
Apacz w tym czasie przyjrzał się bliżej tej dwójce. Wyglądali, jakby dopiero co wrócili z jakiejś dłuższej wędrówki, bardzo męczącej. Do tego byli pomięci, a ich włosy znacznie bardziej zmierzwione niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, czyli dość niedawno. Coś mu tu nie pasowało, ale nie potrafił powiedzieć co. Jego umysł nie podpowiadał mu żadnego sensownego rozwiązania. Porzucił rozmyślania nad tym, gdy dojrzał zbliżających się Glacę i Monę.
Pod mostem spędzili może jeszcze półgodziny. Wypili to, co Glacy zostało jeszcze w jednorazówce. Monter skusił się dodatkowo na papierosa. Wszyscy poznali się z Bohunem. Apacz miał przy tym najwięcej zabawy. Sebastianowi przypominał jego kilkuletnich kuzynów, którzy przy każdych odwiedzinach męczyli go o spacer z Bohunem. Zawsze w końcu się poddawał i szli na łąkę. Tam chłopcy tak długo gonili się z psem i rzucali mu zabawki, aż ten kładł się na trawie niemal bez życia, ciężko dysząc. Oni zaś biegali dalej, piszcząc przy tym radośnie. Apacz miał w sobie podobną energię i najwidoczniej też potrafił czerpać radość z prostych rzeczy.
Kiedy wreszcie postanowili wrócić do domów, Sebastiana czekała kolejna niespodzianka. Gdy wyszyli na główną ścieżkę, Apacz się z nimi pożegnał i poszedł w drugą stronę. Oddalał się, a nie zbliżał do cywilizacja.
– Gdzie on idzie? – zdziwił się Sebastian.
– Hm? Do domu – odparł Monter.
– Czyli gdzie? Do lasu?
– Dokładnie tak. Apacz mieszka w lesie.
– Na drzewie? W jaskini?
Monter parsknął śmiechem.
– Nie, w domu – zaprzeczył. – Takim z cegieł i tak dalej. Tylko że stoi w lesie.
 
Nocka w centrum handlowym była nudna. Nikt nie chciał czegoś ukraść, ani po pijaka skopać koszy na śmieci stojących na parkingu, więc nawet nie było kogo pogonić i nastraszyć. Później było już znacznie bardziej ciekawie. Jego koledzy napoili go i nakarmili. I znowu zobaczył Doktorowego. To był udany dzień. Jego resztę postanowił przespać. Godzinę później, zasypiając już w swoim łóżku, zastanawiał się nad tym, co Matka Natura chciała mu powiedzieć. Często odnajdywał w niej jakieś prawidłowości. Dany efekt miał zwykle tą samą przyczynę, niezależnie od miejsca i czasu. Zasypiając myślał więc o tym, że dwa razy dostrzegł na ziemi zużytą prezerwatywę w miejscach, gdzie razem przebywali Monter i Doktorowy. Jeszcze tego nie rozumiał, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu.
***
Liczył schody, po których wspinał się do swojego mieszkania, na przemian używając trzech języków: angielskiego, niemieckiego i japońskiego. Zawsze miał zadziwiający talent lingwistyczny. Jego dawni nauczyciele widzieli w nim wiele innych talentów, a jednocześnie zupełny brak samozaparcia i chęci do ich rozwijania. Tak przynajmniej to oceniali, opierając się na jego świadectwach pełnych dopuszczających i dostatecznych. On zaś wszystko to puszczał mimo uszu. Nie zamierzał uczyć się bzdur, które nigdy mu się nie przydadzą. Nie był na tyle naiwny, aby uważać, że jakiś dyplom jest prostą przepustką do godnego życia. Godnego, czyli z dostatkiem pieniędzy.
Na kolejnym schodku, którego już nie zamierzał liczyć, bo wszedł na swoje piętro i stanął przed drzwiami mieszkania, czekał na niego ktoś, kogo nie spodziewał się dzisiaj zobaczyć.
– To nie jest mój tydzień – rzucił, sięgając do kieszeni po klucze.
– Ale twoje dziecko! – odparła mocno umalowana, młoda kobieta siedząca dotąd na schodku. Teraz wstała i wytarła dłońmi materiał swoich dżinsów na pośladkach.
– Postanowiłem przyjąć to jako fakt bez jego potwierdzania – przypomniał, otwierając drzwi. Czerwieniejącej ze złości pod grubą warstwą makijażu kobiecie nie poświęcił przy tym nawet krótkiego spojrzenia.
Kiedy otworzył drzwi, trzyletnia dziewczynka, która dotąd stała za nią, wbiegła do mieszkania, najwidoczniej nie mogąc się tej chwili doczekać.
– Tato, no chodź!
– Już, skarbie – odparł, a potem spojrzał na kobietę. Ton jego głosu znów stał się obojętny, gdy spytał: – I co ci niby takiego wypadło? Bo raczej nie rozmowa kwalifikacyjna o pracę. Fryzjer czy solarium?
Nie powinien tego robić, nie przy córce, ale pokusa był zbyt silna. Czuł chorą wręcz satysfakcję, gdy kobieta, z którą z zupełnie niepojętych dla niego teraz przyczyn kiedyś sypiał, zacietrzewiała się, próbując na próżno wygrać z nim słowną utarczkę. Dzieliło ich zbyt wiele punktów IQ.
Nadęła się jak czerwony balon bliski wybuchnięcia, ale jednak nic nie odpowiedziała. Rzuciła jedynie krótkie „wal się” i zeszła po schodach. Zatrzymała się tylko na półpiętrze, by pokazać mu środkowy palec, po czym zniknęła mu z oczu.
Tak wyglądał powrót do domu znajomego Montera, którego Sebastian Czerniecki poznał jako Glacę.
W przedpokoju ściągnął buty i uklęknął na jedno kolano, by pomóc swojej córce zrobić to samo. Miała różowe sandałki na rzepy z motylkami. Sam nigdy by jej takich nie kupił.
– No, Wiki, coś mi się wydaje, że będziemy musieli się wybrać do supermarketu – rzucił, uzyskując reakcję, której się spodziewał.
Uśmiechnął się, gdy dziewczynka podekscytowana klasnęła w dłonie. Uwielbiała jeździć wózkiem na zakupy i podawać tacie z półek produkty. Tak naprawdę zakupy zajmowały im wtedy więcej czasu, niż gdyby robił to sam, ale nie mógł jej odmówić, widząc te podekscytowane iskierki w jej oczach. Była taka strasznie dumna, że mogła pomóc swojemu tacie.
Nalał córce soku marchewkowego i udał się do małego pokoju, który służył mu za biuro. Włączył jednostkę centralną i oba duże, płaskie monitory. Trzeba było zarobić pieniądze. Gdy tylko usiadł w fotelu, Wiki wpakowała mu się na kolana. Pogłaskał ją po głowie. Chwyciła go za kozią bródkę, którą miał splecioną paroma gumkami recepturkami. Ściągnął je i rozplątał pasma.
– Zrób tacie warkoczyka – poprosił, by na jakiś czas zająć czymś uwagę córki. Potrzebował chwili spokoju.
– Dobrze! Będziesz piękny, tatusiu!
Parsknął śmiechem, a zaraz jęknął, gdy poczuł mocniejsze szarpnięcie. Skupił się na tym, co wyświetlało się na ekranach jego monitorów. Sprawdził notowania na giełdach i kursy walut. Przejrzał pobieżnie maile od klientów. Nie mógł się jednak na dłużej skupić. Jego myśli dryfowały wciąż w zupełnie innym kierunku. I nie chodziło wcale o córkę, która właśnie serwowała mu tortury, ciągnąc za brodę.
Mona.
To Monter nadał mu taką ksywę lata temu, jeszcze gdy wszyscy byli w szkole średniej. Po prostu nagle zaczął tak na niego wołać, a chłopak przyjął to bez słowa protestu. Glacę to zainteresowało, choć zwykle mało rzeczy dotyczących innych ludzi przykuwało jego uwagę. Szybko pojął, że ksywa wzięła się od Mona Lisy, najsławniejszej kobiety na świecie. Znacznie trudniej było mu znaleźć odpowiedź na pytanie „Dlaczego?”. Nie zapytał, to oczywiste. Jednak im dłużej nie znał odpowiedzi, tym bardziej nie dawało mu to spokoju. Aż pewnego wieczoru, podczas jakiegoś ogniska w lesie, wszystko stało się oczywiste. Przypadkowo wyłapał jedno ukradkowe spojrzenie posłane Adrianowi obściskującemu się z jakąś laską i wszystko było aż obrzydliwie jasne.
W tym właśnie momencie zaczął gardzić swoim najlepszym przyjacielem. Nie przez to, że puszczał się z kim popadnie. Tylko przez ten wzrok tego niepozornego, zgarbionego na ziemi chłopaka z nienapoczęta puszką piwa w dłoni.
Nic nie zrobił, to oczywiste. Przez lata tylko obserwował. I nie rozumiał. Siebie i swojego zainteresowania, przecież inni ludzie nie mieli dla niego dotąd znaczenia. I tego chłopaka, jego głupoty. On sam gardził głupotą i właśnie takie uczucie rosło w nim przez te lata, ale nie było ono wycelowane w Monę.
Dzieciak spadał w przepaść. Wiedział to. Czy on mógłby go uratować? Dziwiło go to, że w ogóle o tym rozmyślał. Nie posądzał się o coś takiego. Ale, pewnie tak. Pewnie by mógł.
Wylogował się i spojrzał na wiercącą mu się na kolanach córkę. Odpowiedział na jej uśmiech. Szczerze. Robił to automatycznie, chociaż inni ludzie, którzy mieli z nim na co dzień do czynienia, rzadko mogli uświadczyć na jego twarzy taki grymas.
Więc może i mógłby, ale chyba nie miał w sobie wystarczająco dużo empatii, cierpliwości czy po prostu uczucia, nie wiedział, jak to nazwać, dla ich obojga. Bo Mona był jak dziecko, potrzebował miłość, uwagi i ciepła. On zaś nawet nie potrafił pojąć, dlaczego jakiś głupi chłopak, żałosny wręcz, tak bardzo absorbuje jego myśli.
  

5 komentarzy:

  1. Już kocham to opowiadanie!!! Postacie wyraziste - jesteś w tym coraz lepsza, akcja się toczy a nie wlecze, super.
    Pozdrawiam
    milda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli, że się poprawiam? Miło przeczytać takie komentarze. Ja to w ogóle lubię takie hardcorowe fabuły i hardcorowych bohaterów. Ale zawsze się obawiam, że przesadzę. Ale trzeba się bawić :D Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Wciągnęłam się, chociaż początek nie zapowiadał tego, co nam zafundowałaś (w pozytywnym sensie). Fajnie lekko się czyta, momentami akcja idzie trochę za szybko, ale może to kwestia krótkich rozdziałów. Monter kradnie całe szoł, gość ma jaja, dosłownie i w przenośni ;) Sebastian też jest konkretny i razem tworzą ciekawą kombinację. Mona to taki bohater drugiego planu, który bardzo przykuwa uwagę. Ten trójkąt ma niezły potencjał na emocjonalną karuzelę. Czekam na więcej. PS Czytałam Atsah w pdf i było naprawdę niezłe. Urzekły mnie indiańskie klimaty i gangsterskie porachunki z przeszłości. Na pewno poczytam cz 2, kiedy skończysz pisać. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, co za pozytywna niespodzianka! Szybko i krótko, bo z człowieka, który ma nadmiar czasu, stałam się człowiekiem, który ma niedomiar. A wiem, że jak porzucę na dłuższy czas, to minie miesiąc nim coś napiszę.
      Ja tam ostatnio miałam niespodziankę, że Vildar się taki milutki zrobił :D
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
    2. Fakt, czasem lepiej pisać szybko i krótko niż wcale, także pisz pisz, ja na pewno chętnie poczytam :) Jesteś chyba jedyną autorką, która potrafi przekonać mnie do obyczajówek, także szacun. Vildar milutki jest co najwyżej dla Rakku ;)

      Usuń