Za
jeziorem znajdował się wąski pas drzew i krzaków dzikich malin
oraz jeżyn, a za nim rzeka, a właściwie sztuczny wytwór koparek.
Kanałem, nad brzegiem którego teraz stali z Monterem, spuszczano z
miejskiego kąpieliska wodę, gdy jej poziom był zbyt wysoki. W tym
miejscu nad korytem przerzucono szeroki most o betonowych filarach,
miejsce spotkań osiedlowej dzieciarni, gdy pogoda mniej dopisywała.
Pod wiaduktem można było się ukryć przed deszczem, a nawet
rozpalić ognisko.
Sebastian
udawał, że od dłuższej chwili przygląda się graffiti na
betonowym filarze. Nie miał pojęcia, jak Monter chciał to
rozegrać, więc nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Stali
tak pod mostem już dłuższą chwilę bez chociażby jednego słowa.
Brunet wydawał się całą uwagę poświęcać przeciwstawiającym
się wodnemu prądowi drobnym rybkom.
– Adrian.
– Co?
– spytał zdziwiony Czerniecki, odrywając spojrzenie od bazgrołów, kiedy nagle do jego uszu dotarło jedno, niewyraźne słowo. – Co
takiego?
– Adrian
– powtórzył Monter. – Tak mam na imię.
– Sebastian.
– Wiem,
wspomniałeś – parsknął. – Dlatego powiedziałem. Pomyślałem,
że powinniśmy być na równych zasadach. Tak chyba będzie fair, co
nie?
Czerniecki
uniósł brwi, marszcząc przy tym czoło. Nie spodziewał się
takiego obrotu spraw. Musiał to jakoś sprawnie ugryźć. Szybko
zastanowił się nad tym, czego właściwie chce. Zbliżało się
lato. Znów spędzi wakacje, pracując w osiedlowej pizzerii swojego
wujka. To już zostało ustalone i nie miał ochoty tego zmieniać.
Chyba jednak nie chciał, żeby wszystko inne było takie samo jak
każdego lata.
Monter,
a właściwie Adrian, będzie jego letnim romansem. To mu się
uśmiechało. Nic nieznaczącym, ulotnym i pozbawionym konsekwencji.
Tak, tego właśnie chciał. Dokładnie tego.
Uśmiechnął
się.
– Chyba
nam jeszcze czegoś brakuje do tego, aby było tak całkiem fair –
zasugerował.
Szybko
jednak stracił rezon, bo nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Monter
gapił się na niego wyraźnie zbity z tropu. Sebastian zdziwił się
jeszcze bardziej, gdy chłopak nagle głośno klasnął w dłonie i
się roześmiał.
– Zaskoczyłeś
mnie! No proszę, ostry chłopak! – Zaśmiał się. – Totalnie
się tego nie spodziewałem. Ale jak tak chcesz pogrywać, Doktorowy…
Monter
sięgnął do swojego paska i rozpiął go wraz z guzikiem i zamkiem,
pozwalając spodniom się lekko osunąć na jego udach. Rozłożył
ramiona w zapraszającym geście, najwyraźniej w ogóle nie
przejmując się tym, że w każdym momencie z zarośli może
wyskoczyć tropiący zaciekle Bohuna Apacz albo pozostało dwójka.
Chyba całkowicie mu to zwisało.
Sebastianowi
zwisało znacznie mniej, a pewna jego część przestała zupełnie
wręcz zwisać, bo jeśli dobrze wszystko rozumiał, Monter
najwyraźniej miał właśnie zamiar dać mu się przelecieć. Tutaj.
Teraz. Pod mostem. W lesie. Bo tak.
– Ale,
ale… Musimy sobie wytłumaczyć pewne rzeczy. Inne zaś ustalić.
– Ustalić?
– podłapał Sebastian.
– Dokładnie,
ustalić. – Uśmiechnął się Monter. – Po pierwsze to, że ja
nie lubię niczego z góry ustalać. Chyba zdążyłeś załapać, że
jestem dość spontaniczny. Jeśli coś sobie wyobrażasz, coś poza
numerkiem na łonie natury, to przestań. Kumasz?
Czerniecki
kiwnął głową.
– Kumam.
– Dobra.
– Adrian sięgnął do kieszeni swoich rozpiętych dżinsów i
wyciągnął z niej zapakowaną prezerwatywę. Najwyraźniej liczył
się z tym, że okazja może mu się trafić w każdym momencie i
miejscu. – Drugie, co chcę ustalić to… Czemu właściwie ja?
Całkiem dobrze czytam ludzi. Nie jesteś z takich, którzy się
puszczają. Masz kogoś na stałe? Laskę? Faceta?
Sebastian
zaczesał swoją długą grzywkę do tyłu i wypuścił głośno
powietrze z płuc. Sądził, że doszedł już z tym tematem do
porządku sam ze sobą, jednak dalej go to uwierało. Dziwnie było
mu o tym mówić Monterowi. Od niego raczej nie uświadczy
potępienia, ale mówienie o tym głośno i tak nie było ani proste,
ani przyjemne. Wyglądało na to, że zostały mu jeszcze jakieś
resztki sumienia.
– Faceta
– przyznał z ociąganiem. – Czemu ty? Bo ty jesteś jak puchar
za wygranie jakichś międzynarodowych zawodów w sporcie
ekstremalnym, który stawia się centralnym, dobrze widocznym punkcie
domu. Na kominku w salonie, czy coś. A Grześ jest jak wydrukowany
na domowej drukarce dyplom za najdalsze splunięcie pestką dyni w
konkursie na jakimś wiejskim jarmarku. I ten dyplom chowasz na półce
za ramką ze zdjęciem swojego psa, by goście go nie zobaczyli.
Właśnie dlatego.
– Okej.
To
była całość odpowiedzi Montera na to wyznanie. Rzucił
prezerwatywę Sebastianowi, a ten złapał ją w powietrzu. Brunet cofnął
się, by wejść w cień dawany przez most i oparł się plecami o
filar. Teraz Sebastian mógł go obserwować na tle urzekającego
feerią barw pomysłowego graffiti z tygrysem. Adrian rozpiął
koszulę, odsłaniając swój tors i brzuch. Praca montera w fabryce
naprawdę mu służyła.
– Masz
– rzucił, uśmiechając się najwyraźniej rozbawiony i mile
połechtany – naciesz oczy tym razem… Swoim pierwszorzędnym
trofeum.
Sebastian
też odpowiedział uśmiechem i zbliżył się do niego. Nacieszył
nie tylko oczy, ale przede wszystkim dłonie. Czuł, jak mrowiła go
skóra i kostniały mięśnie, gdy przesuwał nimi po owłosionej,
dobrze umięśnionej klatce piersiowej Montera. Miał świadomość
tego, że ekscytacje potęgował dodatkowo fakt, że robił to po raz
pierwszy mężczyźnie, który nie był Grzesiem. I to, że mimo
drugiego już razu to nadal był nieodkryty ląd. A przede wszystkim
to, że był to zakazany owoc.
Dopadł
do jego ust, całując go żarliwie i od razu uzyskując odpowiedź.
W dłoni miętosił przy tym jego kręcone, skołtunione włosy. Czuł
pot, zapach mężczyzny i jego pożądanie. Wyczuwał to w
przepełnionych dynamizmem i charyzmą ruchach. Stęknął w usta
Montera, gdy poczuł mocny uściska na przedzie swoich spodni. Gdy
obaj zajęli się rozpinaniem, zsuwaniem i igraniem u siebie nawzajem
z pobudzonymi częściami ciała, przeniósł się ustami na grdykę
mężczyzny. Jęknął z ekstazą, gdy na języku poczuł słony smak
potu, a na penisie mocny, pewny uścisk. Było niesamowicie. Jeszcze
nigdy się tak nie czuł. Po prostu, jakby miał zaraz unieść się
w powietrze.
Monter
zgrabnie niczym ten tygrys namalowany na filarze mostu odwrócił się
w jego uścisku. Wypiął się z obsuniętymi już pod kształtne, umięśnione pośladki spodniami wraz z bielizną i posłał mu zachęcający
uśmiech.
– Powinienem
tam być jeszcze dość luźny po porannym prysznicu – rzucił
zupełnie nieskrępowany.
Sebastian
parsknął śmiechem i pokręcił z niedowierzaniem głową, jeszcze
bardziej rozburzając swoje blond pasma. Co za facet. Klepnął go w
pośladek. Nigdy wcześniej tego nie robił. Grześ uznałby to za
protekcjonalny gest i tyle by z tego było.
Boże, kolejny raz o nim myślał w najmniej odpowiednim do tego momencie. Znów
potrząsnął głową, aby odpędzić niepotrzebne teraz myśli i
wsunął Monterowi do ust dwa palce, aby ten je oślinił. Przycisnął
twarz do jego pleców, śmiejąc się w materiał jego koszuli, gdy
go rozciągał. To wszystko było takie nierealne.
Nałożył
prezerwatywę.
– Dajesz
– zachęcił go Monter, szerzej rozstawiając nogi i zapierając
się mocniej rękoma o filar.
– Znowu
ta sama pozycja, tylko inna konfiguracja – zauważył z
rozbawieniem Sebastian. Nakierował swojego penisa na odbyt chłopaka
i pokonał pierwsze milimetry. Cieszył się, że nie ściągnął
okularów i widział wszystko dokładnie. – Jeszcze tyle
możliwości.
– Taa…
– zgodził się Monter, kończąc to głuchym jęknięciem. – To
będę długo pamiętał.
Sebastian
postanowił być taki jak wczoraj on. Bezwzględny w dawaniu im obu
przyjemności. Nie chciał się ograniczać, ani myśleć o tym, co
może nim przekroczy wyznaczoną mu granicę, jak to dotąd miało
miejsce. Wsunął dłoń w kręcone, lekko wilgotne włosy chłopaka przed
sobą i zacisnął na nich mocno palce tuż przy skórze,
jednocześnie wciskając się w jego rozgrzane wnętrze. Teraz
naprawdę już nic go nie obchodziło. Nie przestałby się w nim
poruszać, nawet gdyby z krzaków wyskoczył nagle ten szalony
rudzielec. Z satysfakcją pozwoliłby mu się na nich gapić tymi
wielkimi, niesamowicie zielonymi ślepiami.
Gdyby
wszystko trwało o tyle dłużej, ile zajęło im powtórne
wciągnięcie spodni, może i by do tego doszło. Serce Sebastiana
wciąż biło w zawrotnie szybkim tempie, a oddech był ciężki, gdy
usłyszeli szczeknięcie. Monter roześmiał się na to i przyciągnął
za kark chłopaka, by jeszcze raz go pocałować, po czym podeszwą
buta roztarł plamę po swojej spermie, którą strzelił w oko
tygrysowi.
– Świetny
chuj – ocenił z rozbawieniem, nawiązując do ich wczorajszej
wymiany „pochwał” po wszystkim.
– Świetna
dupa – odparł Sebastian.
Przetarł
twarz, bo pot zalewał mu oczy. Popatrzył w stronę, skąd doszło
do ich uszu szczeknięcie. Wzdłuż rzeki ciągnęła się
zarośnięta ścieżka. Gdzieś na niej, w oddali, dojrzał Apacza.
Poznał go po rudej czuprynie. Znacznie bliżej, pomiędzy kłosami
wysokiej trawy, coś co moment pojawiało się i znikało, a była to
para rudych uszu.
– Bohun!
Po
chwili pies z wywieszonym jęzorem dopadł do swojego pana i się na
niego rzucił widocznie ucieszony z ponownego spotkania. Sebastian
mierzwił mu futro, w ogóle nie przejmując się tym, że psie łapy
pobrudzą mu podkoszulek błotem, w którym były utaplane do połowy
wysokości.
– Mówiłem,
że Apacz wszystko wytropi! – zawołał Monter, odmachując
rudzielcowi, który też już prawie przy nich był.
– No
dzięki! – podłapał Czerniecki wciąż przekomarzający się ze
swoim zwierzakiem. – Gdzie go znalazłeś?
– Niedaleko,
przy domu starego Przekory. Jego suka ma cieczkę. Twój pies
wysiadywał pod bramą i skuczał smętnie pieśni miłosne. Trudno
go było tu zaciągnąć. Straszny z niego pies na baby. Ma tak po
właścicielu, Doktorowy?
Na
ostatni komentarz Apacza jego przyjaciel wybuchnął śmiechem.
Prawda była zgoła inna. Jego nowy znajomy, owszem, był psem, ale
na inne psy. Sebastian posłał mu krótkie, karcące spojrzenie, ale
nie zdołał ukryć rozbawienia.
– Kto
wie? – rzucił enigmatycznym tonem.
– To
nie jest odpowiedź, Doktorowy! – obruszył się Apacz.
– Więcej
nie powiem. – Uśmiechną się Sebastian. – Ale serio dzięki
za znalezienie Bohuna. Naprawdę się spisałeś. Dzięki.
To
musiało mile połechtać ego szalonego kolegi Montera, bo chłopak
umilkł i tylko lekko kiwnął głową.
– Zadzwonię
do Glacy, żeby tu przyszli – rzucił Adrian i sięgnął po
komórkę. – Dopijemy, co mamy dopić i wrócimy do cywilizacji.
Apacz
w tym czasie przyjrzał się bliżej tej dwójce. Wyglądali, jakby
dopiero co wrócili z jakiejś dłuższej wędrówki, bardzo
męczącej. Do tego byli pomięci, a ich włosy znacznie bardziej
zmierzwione niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni, czyli dość
niedawno. Coś mu tu nie pasowało, ale nie potrafił powiedzieć co.
Jego umysł nie podpowiadał mu żadnego sensownego rozwiązania.
Porzucił rozmyślania nad tym, gdy dojrzał zbliżających się
Glacę i Monę.
Pod
mostem spędzili może jeszcze półgodziny. Wypili to, co Glacy
zostało jeszcze w jednorazówce. Monter skusił się dodatkowo na
papierosa. Wszyscy poznali się z Bohunem. Apacz miał przy tym
najwięcej zabawy. Sebastianowi przypominał jego kilkuletnich
kuzynów, którzy przy każdych odwiedzinach męczyli go o spacer z
Bohunem. Zawsze w końcu się poddawał i szli na łąkę. Tam
chłopcy tak długo gonili się z psem i rzucali mu zabawki, aż ten
kładł się na trawie niemal bez życia, ciężko dysząc. Oni zaś biegali dalej,
piszcząc przy tym radośnie. Apacz miał w sobie podobną energię i
najwidoczniej też potrafił czerpać radość z prostych rzeczy.
Kiedy
wreszcie postanowili wrócić do domów, Sebastiana czekała kolejna
niespodzianka. Gdy wyszyli na główną ścieżkę, Apacz się z nimi
pożegnał i poszedł w drugą stronę. Oddalał się, a nie zbliżał
do cywilizacja.
– Gdzie
on idzie? – zdziwił się Sebastian.
– Hm?
Do domu – odparł Monter.
– Czyli
gdzie? Do lasu?
– Dokładnie
tak. Apacz mieszka w lesie.
– Na
drzewie? W jaskini?
Monter
parsknął śmiechem.
– Nie,
w domu – zaprzeczył. – Takim z cegieł i tak dalej. Tylko że
stoi w lesie.
Nocka
w centrum handlowym była nudna. Nikt nie chciał czegoś ukraść,
ani po pijaka skopać koszy na śmieci stojących na parkingu, więc
nawet nie było kogo pogonić i nastraszyć. Później było już
znacznie bardziej ciekawie. Jego koledzy napoili go i nakarmili. I
znowu zobaczył Doktorowego. To był udany dzień. Jego resztę
postanowił przespać. Godzinę później, zasypiając już w swoim
łóżku, zastanawiał się nad tym, co Matka Natura chciała mu
powiedzieć. Często odnajdywał w niej jakieś prawidłowości. Dany
efekt miał zwykle tą samą przyczynę, niezależnie od miejsca i
czasu. Zasypiając myślał więc o tym, że dwa razy dostrzegł na
ziemi zużytą prezerwatywę w miejscach, gdzie razem przebywali
Monter i Doktorowy. Jeszcze tego nie rozumiał, ale wiedział, że to
tylko kwestia czasu.
***
Liczył
schody, po których wspinał się do swojego mieszkania, na przemian używając trzech języków: angielskiego, niemieckiego i
japońskiego. Zawsze miał zadziwiający talent lingwistyczny. Jego
dawni nauczyciele widzieli w nim wiele innych talentów, a
jednocześnie zupełny brak samozaparcia i chęci do ich rozwijania. Tak
przynajmniej to oceniali, opierając się na jego świadectwach
pełnych dopuszczających i dostatecznych. On zaś wszystko to
puszczał mimo uszu. Nie zamierzał uczyć się bzdur, które nigdy
mu się nie przydadzą. Nie był na tyle naiwny, aby uważać, że
jakiś dyplom jest prostą przepustką do godnego życia. Godnego,
czyli z dostatkiem pieniędzy.
Na
kolejnym schodku, którego już nie zamierzał liczyć, bo wszedł na swoje piętro i stanął przed drzwiami mieszkania, czekał na
niego ktoś, kogo nie spodziewał się dzisiaj zobaczyć.
– To
nie jest mój tydzień – rzucił, sięgając do kieszeni po klucze.
– Ale
twoje dziecko! – odparła mocno umalowana, młoda kobieta siedząca
dotąd na schodku. Teraz wstała i wytarła dłońmi materiał swoich dżinsów na pośladkach.
– Postanowiłem
przyjąć to jako fakt bez jego potwierdzania – przypomniał,
otwierając drzwi. Czerwieniejącej ze złości pod grubą warstwą
makijażu kobiecie nie poświęcił przy tym nawet krótkiego
spojrzenia.
Kiedy
otworzył drzwi, trzyletnia dziewczynka, która dotąd stała za nią,
wbiegła do mieszkania, najwidoczniej nie mogąc się tej chwili
doczekać.
– Tato,
no chodź!
– Już,
skarbie – odparł, a potem spojrzał na kobietę. Ton jego głosu
znów stał się obojętny, gdy spytał: – I co ci niby takiego
wypadło? Bo raczej nie rozmowa kwalifikacyjna o pracę. Fryzjer czy
solarium?
Nie
powinien tego robić, nie przy córce, ale pokusa był zbyt silna.
Czuł chorą wręcz satysfakcję, gdy kobieta, z którą z zupełnie niepojętych dla niego teraz przyczyn kiedyś sypiał,
zacietrzewiała się, próbując na próżno wygrać z nim słowną
utarczkę. Dzieliło ich zbyt wiele punktów IQ.
Nadęła
się jak czerwony balon bliski wybuchnięcia, ale jednak nic nie
odpowiedziała. Rzuciła jedynie krótkie „wal się” i zeszła po
schodach. Zatrzymała się tylko na półpiętrze, by pokazać mu
środkowy palec, po czym zniknęła mu z oczu.
Tak
wyglądał powrót do domu znajomego Montera, którego Sebastian
Czerniecki poznał jako Glacę.
W
przedpokoju ściągnął buty i uklęknął na jedno kolano, by pomóc
swojej córce zrobić to samo. Miała różowe sandałki na rzepy z
motylkami. Sam nigdy by jej takich nie kupił.
– No,
Wiki, coś mi się wydaje, że będziemy musieli się wybrać do
supermarketu – rzucił, uzyskując reakcję, której się
spodziewał.
Uśmiechnął
się, gdy dziewczynka podekscytowana klasnęła w dłonie. Uwielbiała
jeździć wózkiem na zakupy i podawać tacie z półek produkty. Tak
naprawdę zakupy zajmowały im wtedy więcej czasu, niż gdyby robił
to sam, ale nie mógł jej odmówić, widząc te podekscytowane
iskierki w jej oczach. Była taka strasznie dumna, że mogła pomóc swojemu tacie.
Nalał
córce soku marchewkowego i udał się do małego pokoju, który służył mu za biuro. Włączył jednostkę centralną i oba duże, płaskie
monitory. Trzeba było zarobić pieniądze. Gdy tylko usiadł w
fotelu, Wiki wpakowała mu się na kolana. Pogłaskał ją po głowie.
Chwyciła go za kozią bródkę, którą miał splecioną paroma
gumkami recepturkami. Ściągnął je i rozplątał pasma.
– Zrób
tacie warkoczyka – poprosił, by na jakiś czas zająć czymś
uwagę córki. Potrzebował chwili spokoju.
– Dobrze!
Będziesz piękny, tatusiu!
Parsknął
śmiechem, a zaraz jęknął, gdy poczuł mocniejsze szarpnięcie.
Skupił się na tym, co wyświetlało się na ekranach jego
monitorów. Sprawdził notowania na giełdach i kursy walut.
Przejrzał pobieżnie maile od klientów. Nie mógł się jednak na dłużej skupić. Jego myśli dryfowały wciąż w zupełnie innym kierunku. I
nie chodziło wcale o córkę, która właśnie serwowała mu
tortury, ciągnąc za brodę.
Mona.
To
Monter nadał mu taką ksywę lata temu, jeszcze gdy wszyscy byli w
szkole średniej. Po prostu nagle zaczął tak na niego wołać, a
chłopak przyjął to bez słowa protestu. Glacę to zainteresowało,
choć zwykle mało rzeczy dotyczących innych ludzi przykuwało jego uwagę. Szybko pojął,
że ksywa wzięła się od Mona Lisy, najsławniejszej kobiety na
świecie. Znacznie trudniej było mu znaleźć odpowiedź na pytanie
„Dlaczego?”. Nie zapytał, to oczywiste. Jednak im dłużej nie
znał odpowiedzi, tym bardziej nie dawało mu to spokoju. Aż pewnego
wieczoru, podczas jakiegoś ogniska w lesie, wszystko stało się
oczywiste. Przypadkowo wyłapał jedno ukradkowe spojrzenie posłane
Adrianowi obściskującemu się z jakąś laską i wszystko było aż obrzydliwie jasne.
W
tym właśnie momencie zaczął gardzić swoim najlepszym
przyjacielem. Nie przez to, że puszczał się z kim popadnie. Tylko
przez ten wzrok tego niepozornego, zgarbionego na ziemi chłopaka z
nienapoczęta puszką piwa w dłoni.
Nic
nie zrobił, to oczywiste. Przez lata tylko obserwował. I nie
rozumiał. Siebie i swojego zainteresowania, przecież inni ludzie
nie mieli dla niego dotąd znaczenia. I tego chłopaka, jego głupoty.
On sam gardził głupotą i właśnie takie uczucie rosło w nim przez te
lata, ale nie było ono wycelowane w Monę.
Dzieciak
spadał w przepaść. Wiedział to. Czy on mógłby go uratować?
Dziwiło go to, że w ogóle o tym rozmyślał. Nie posądzał się o
coś takiego. Ale, pewnie tak. Pewnie by mógł.
Wylogował
się i spojrzał na wiercącą mu się na kolanach córkę.
Odpowiedział na jej uśmiech. Szczerze. Robił to automatycznie,
chociaż inni ludzie, którzy mieli z nim na co dzień do czynienia,
rzadko mogli uświadczyć na jego twarzy taki grymas.
Więc
może i mógłby, ale chyba nie miał w sobie wystarczająco dużo
empatii, cierpliwości czy po prostu uczucia, nie wiedział, jak to
nazwać, dla ich obojga. Bo Mona był jak dziecko, potrzebował
miłość, uwagi i ciepła. On zaś nawet nie potrafił pojąć,
dlaczego jakiś głupi chłopak, żałosny wręcz, tak bardzo absorbuje jego
myśli.
Już kocham to opowiadanie!!! Postacie wyraziste - jesteś w tym coraz lepsza, akcja się toczy a nie wlecze, super.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
milda
Czyli, że się poprawiam? Miło przeczytać takie komentarze. Ja to w ogóle lubię takie hardcorowe fabuły i hardcorowych bohaterów. Ale zawsze się obawiam, że przesadzę. Ale trzeba się bawić :D Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
UsuńWciągnęłam się, chociaż początek nie zapowiadał tego, co nam zafundowałaś (w pozytywnym sensie). Fajnie lekko się czyta, momentami akcja idzie trochę za szybko, ale może to kwestia krótkich rozdziałów. Monter kradnie całe szoł, gość ma jaja, dosłownie i w przenośni ;) Sebastian też jest konkretny i razem tworzą ciekawą kombinację. Mona to taki bohater drugiego planu, który bardzo przykuwa uwagę. Ten trójkąt ma niezły potencjał na emocjonalną karuzelę. Czekam na więcej. PS Czytałam Atsah w pdf i było naprawdę niezłe. Urzekły mnie indiańskie klimaty i gangsterskie porachunki z przeszłości. Na pewno poczytam cz 2, kiedy skończysz pisać. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńO, co za pozytywna niespodzianka! Szybko i krótko, bo z człowieka, który ma nadmiar czasu, stałam się człowiekiem, który ma niedomiar. A wiem, że jak porzucę na dłuższy czas, to minie miesiąc nim coś napiszę.
UsuńJa tam ostatnio miałam niespodziankę, że Vildar się taki milutki zrobił :D
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Fakt, czasem lepiej pisać szybko i krótko niż wcale, także pisz pisz, ja na pewno chętnie poczytam :) Jesteś chyba jedyną autorką, która potrafi przekonać mnie do obyczajówek, także szacun. Vildar milutki jest co najwyżej dla Rakku ;)
Usuń