wtorek, 29 stycznia 2019

Trzy światy - ROZDZIAŁ 2 - Po śladach

Jak tam was traktuje zima? Bo mnie przyniosła anginę :/ Już się nie mogę doczekać wiosny. Pastowanie kozaków to straszna udręka... ;)


Wrócił do domu. Wysłuchał tego, co matka miała do powiedzenia na temat jego braku odpowiedzialności. Sam czuł się źle z tym, że gubił Bohuna, więc nie próbował ripostować, jak to zazwyczaj miało miejsce. Ojciec także się dołączył, chociaż przynajmniej raz na tydzień powtarzał, że trzymanie psów w mieszkaniu w mieście to głupota, a traktowania go jak członka rodziny było wręcz kretynizmem, bo to tylko zwierzę stworzone przez człowieka, aby mu służyło. Pilnowało zagrody, a nie służyło za maskotkę.

Teraz jednak jego rodzice mówili jednym głosem. Może nie do końca, bo matka bała się, że Bohun wpadnie pod samochód, a ojciec, że ugryzie go lis zarażony jakimś świństwem. Ogólnie skończyło się na konkluzji, że ich syn wciąż jest nieodpowiedzialnym szczylem i jeszcze daleko mu do dorosłości. W duchu przyznał im rację.
– A co ty właściwie robiłeś na tym spacerze, że nie zauważyłeś, jak zniknął? – spytała w pewnym momencie matka, ubierając buty.
Postanowiła, że mimo później pory przejdzie się po osiedlu. Może uda jej się go znaleźć. Naprawdę się martwiła. Sebastian, który miał już zniknąć w swoim pokoju, nie odwrócił się w jej stronę, gdy usłyszał pytanie. Nie miał tyle odwagi, aby spojrzeć jej w twarz, kłamiąc.
– Po prostu się zagapiłem – rzucił na odczepnego. – Jak tylko wstanę rano, będę go szukał do skutku.
Zamknął za sobą drzwi i padł na łóżko. Przejechał dłońmi po twarzy, zaczepiając paznokciami o skórę. Jego serce znów zaczęło bić jak szalone. Zrobił to! Naprawdę to zrobił! Co za nierzeczywista akcja. Zupełnie jak w pornolu, parsknął w myślach. Nadal nie znał jego prawdziwego imienia, numeru telefonu czy adresu. Może nawet już nigdy się nie spotkają.
Zmarszczył brwi na tę konkluzję. Trochę szkoda, przyznał przed sobą. To był naprawdę dobry kawałek fiuta.
– Co się ze mną dzieje? – szepnął w ciemność, która spowijała jego malutki pokój. Jeszcze kilka godzin temu nawet nie podejrzewałby siebie, że byłby zdolny zrobić coś takiego.
Jego myśli popłynęły w kierunku, który musiały obrać. Nawet nie próbował się przed tym bronić, bo wiedział, że nie było sensu. Grześ. Nie był potworem, więc czuł wyrzuty sumienia. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Nawet nie przeszło mu to przez myśl, bo…
Właśnie, dlaczego? – zapytał sam siebie. Dużo czasu spędził zastanawiając się nad tym, chociaż tak naprawdę próbował oddalić odpowiedź, którą dobrze znał. W końcu się jednak poddał. Odpowiedź była prosta. Bo nie miał okazji. Ale czy to była wyłącznie jego wina? Nie uważał tak. On po prostu poszukał gdzieś indziej tego, czego nie otrzymywał od Grzesia.
Naszło go więc kolejne pytanie. Czy powinien się przyznać i zerwać? Rozważał wszystkie „za i przeciw”, leżąc tak bezruchu na łóżku wciąż w wyjściowym ubraniu. Naprawdę wiele myśli przewinęło się przez jego głowę, ale nie było to miejsca na „Nie chcę go stracić, bo go kocham”. Ta druga część zawsze była inna. Jego argumenty, które przedstawiał sam sobie, były znacznie bardziej racjonalne.
Zebrał się z łóżka i wyciągnął spod poduszki piżamę z zamiarem udania się do łazienki, gdy już postanowił, co zrobi. Nic nie powie Grzesiowi. Bo tak było znacznie łatwiej i wygodniej.
– Jesteś świnią, Seba – wyszeptał do swojego odbicia w dużym, poplamionym zieloną pastą do zębów łazienkowym lustrze.
Grześ często wołał na niego „Seba”, a on tego nienawidził, bo kojarzyło mu się z jakimś dresiarzem.
Wykąpał się, najwięcej uwagi poświęcając przy tym przetłuszczonym włosom i swoim miejscom intymnych, dokładnie je płucząc. Poczucie ekscytacji znów go ogarnęło. Nie wiedział, jakie to dokładnie hormony ogarnęły jego ciało, ale dziś wręcz się w nich topił.
Było już bardzo późno, gdy wreszcie udało mu się zasnąć.
 
W sobotę wstał jednak wcześnie, bo przed ósmą. Pierwotny plan zakładał cały weekend wkuwania, ale przez wczorajsze wydarzenia uległ korekcie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Sebastian musiał znaleźć Bohuna, bo matce nie udało się to wczoraj wieczorem. Po drugie, nie byłby zdolny się dzisiaj skupić nad skryptami i notatkami. Gdy tylko się obudził, wspomnienia i ekscytacja z ubiegłego wieczoru znów uderzyły w niego z pełną siłą. Wciąż czuł się jak dzieciak pod choinką wśród stosu bożonarodzeniowych prezentów.
Prosto po śniadaniu i lekkim ogarnięciu się wyruszył na poszukiwania. Nie wierzył, żeby Bohun naprawdę wpadł pod samochód. Był na to za mądry, ale Sebastian martwił się już na poważnie. Jego psu zdarzało się już kilka razy się gubić, ale zwykle znajdował się sam, czyli po paru godzinach od zniknięcia czekał przed drzwiami klatki. Dziś jednak tak nie było. Po wyjściu z klatki Sebastiana zastał standardowy widok – szare bloki, krzywo skoszona trawa, jakieś krzaki, więcej bloków i pan Stasiek na ławeczce, lokalny żul z nieodłączną puszką Żubra w zgrzybiałej łapie.
Sebastian minął go, nie zaszczycając nawet „dzień dobry”. Przeciął osiedle, zmierzając do punktu, z którego postanowił zacząć poszukiwania, czyli mostku. Nieopodal niego, pomiędzy starymi lipami, pętle robiła stara alejka. Pozostałość po parku z czasów przed wybudowaniem tu osiedla z wielkiej płyty. Zwykle spotykała się tam lokalna dzieciarnia, więc pod zdezelowanymi ławkami walały się stosy petów i butelek po piwie. Teraz do ich powiększenia przymierzała się trochę starsza drużyna. Bo oto na jednej z ławeczek Sebastian dojrzał trzy czwarte zdziczałej ekipy, którą poznał ledwie wczoraj w autobusie.
Był tam łysy Glaca, jego przeciwieństwo, czyli długowłosy Mona, no i ten, na którym natychmiastowo skupił się wzrok Sebastiana, a tętno przyśpieszyło, czyli Monter. Ten też go zauważył i pomachał do Sebastiana, przywołując go. I to rozwiązało dylemat chłopaka, czy ma udawać, że nie zauważył ekipy z wczoraj i po prostu ich minąć, czy może podejść.
Skręcił w alejkę i podszedł do nich z dłońmi wciśniętymi w kieszenie. Na luzaku, bo uznał, że tak właśnie ma się to odbyć. To wywnioskował z entuzjastycznego machania Montera. Sytuacja z poprzedniego wieczora dziś już nie miała znaczenia. Dziś już nie istniała i nie niosła ze sobą żadnych konsekwencji. Taki to był układ i najwidoczniej odpowiadał im obojgu.
– Doktorowy – Glaca przywitał się jako pierwszy, gdy Sebastian stanął przy zajmowanej przez nich ławce.
Jego długowłosy kolega jedynie kiwnął głową, po czym znowu zaciągnął się papierosem.
– No hej – rzucił Sebastian, próbując nie gapić się wyłącznie na Montera, co nie było wcale takie proste. – Co tu robicie?
– No przecież obiecałem, że pomożemy ci szukać twojej bestii – odparł chłopak. – W końcu straciłeś ją z oczu przez nasze randez-vous w krzaczorach.
Sebastian  z trudem zamaskował wyraz zaskoczenia. Spojrzał na kolegów Montera. Ci tylko lekko się uśmiechnęli. No tak. Uznali to za zwykły żart. Nawet nie przeszłoby im przez myśl, że to mogłoby być coś innego. Monter dobrze o tym wiedział i igrał z nim specjalnie.
– Nie sądziłem, że to na poważnie – odparł luźnym tonem Sebastian. – Nawet nie umawialiśmy się na żadną godzinę czy coś.
Monter wzruszył ramionami, a Glaca podniósł jednorazówkę, która dotąd leżała u jego stóp. Były w nim puszki z piwem.
– Za to, to świetna wymówka, aby walnąć sobie jednego o poranku na ławeczce – stwierdził, uśmiechając się.
Sebastian otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale jednak tego nie zrobił. Nie wiedział, co miałby powiedzieć. Pomyślał tylko, że to musi być świetne uczucie mieć aż tak wyjebane na wszystko. Z automatu pomyślał o Grzesiu i o tym, co ten zapewne robił w sobotni poranek. O tej godzinie powinien już być po śniadaniu, jednym z tych wege nawozów, które sam przyrządzał i próbował nimi paść także jego, i właśnie zmierzał na siłownię.
Krzyknął z zaskoczenia, co wywołało falę śmiechu, gdy nagle poczuł, jak ktoś się na nim uwiesza. Odwrócił głowę. Rude kłaki podrażniły jego nos.
– Doktorowy! – ucieszył się Apacz, nie przestając naruszać jego przestrzeni osobistej.
Kurdupel jeszcze raz uściskał Sebastiana, jakby znali się od niepamiętnych czasów, a później usiadł na ławce obok długowłosego Mony, któremu bez pytania wyciągnął papierosa z ust i sam się nim zaciągnął.
– Ale jestem styrany! – jęknął, wyginając się do tyłu i wypuszczając z ust obłok jasnego dymu.
– Jest dziewiąta – zdziwił się Sebastian.
– Apacz pracuje na nockach na ochronie w centrum handlowym – wytłumaczył Monter, zbierając się z ławki.
Stanął teraz koło Sebastiana. Jego przyjaciele nie mogli tego widzieć, ale położył mu dłoń na pośladku. Blondyn posłał mu szybkie, ukradkowe spojrzenie, próbując odgadnąć, co to miało znaczyć. Może to jednak nie był jeszcze koniec. Może Monter chciał to ciągnąć, póki jego dziewczyna nadal będzie „przynajmniej sto kilometrów stąd”.
Sebastian uśmiechnął się do swoich myśli. On też by chciał.
– No to, Apacz – Monter znów zwrócił się do rudego, dzikiego kurdupla – zainhaluj i golnij sobie, a potem zaprezentuj nam swoje nadprzyrodzone zdolności.
– Nadprzyrodzone zdolności? – zdziwił się Czerniecki.
– Zobaczysz – podłapał Monter. – Apacz wytropi wszystko. Nic mu nie umknie. Zupełnie nic.
Kilka minut później zebrali się z ławki i po chwili zatrzymali się przy mostku, po drugiej stronie którego rozciągała się łąka i las, gdzie wczoraj zginął Bohun, kiedy jego pan miał „randez-vous w krzaczorach”. Jak to zostało ujęte chwilę temu.
– Miałeś takie same buty jak dzisiaj? – Apacz zapytał Montera, po czym zaczął rozglądać się wokoło.
– Tak.
– Co on robi? – zdziwił się Sebastian, podążając wzrokiem za chłopakiem węszącym z nosem przy ziemi.
– Szuka tropów.
– Co takiego?
Rudowłosy chłopak przekroczył most i chwilę przyglądał się wydeptanej w ziemi, szerokiej ścieżce. Gdy się unosił, dłonią wskazał na węższą dróżkę odchodzącą w bok, pomiędzy zarośla.
‒ Wczoraj poszliście tam, co nie?
Zaskoczony Sebastian uniósł brwi. Monter skomentował to przekornym uśmiechem. Chyba dobrze się bawił.
‒ Dokładnie ‒ potwierdził.
Apacz pokiwał głową i kucnął na ścieżce, analizując resztę odcisków. Coś przy tym do siebie mówił, ale nie dało się zrozumieć co. Po prostu mruczał coś pod nosem.
‒ Widzę tropy twojego szczura i znacznie większego psa. ‒ Przywołał ich gestem dłoni i ruszył pierwszy śladami. ‒ Chodźcie.
Wydawał się tym całkowicie zaabsorbowany, jakby wszystko inne wokół przestało mieć znaczenie. Wszyscy zgodnie ruszyli za nim. I tak, szli w stronę zagajnika, dokładnie tam, gdzie Sebastian i Monter mieli wczoraj swoje „randez-vous”. 
Ten drugi wydawał się w ogóle tym nie przejmować. Sebastian zerkał na niego ukradkiem co chwilę, nie mogąc się powstrzymać i doszedł do wniosku, że chłopaka wręcz bawiła cała ta sytuacja. A przede wszystkim skrępowanie, które czuł Sebastian i najwyraźniej z mizernym skutkiem próbował ukryć. Monter wciąż na niego zerkał, a w jego roześmianym, błyszczącym spojrzeniu aż tańczyła przekora i zadowolenie z siebie. Dobrze się bawił.
Oczywiście, pierwszym, co zwróciło uwagę Apacza w tym feralnym zagajniku, była wyrzucona, zużyta prezerwatywa. Szturchnął ją czubkiem buta i wybuchnął śmiechem. Bardzo dojrzale, parsknął w myślach Sebastian. Poczuł jednak skrępowanie.
– Krążył tutaj – stwierdził, rozglądając się wokół – gdy wy byliście tu przez dłuższą chwilę. Co robiliście?
– Łączyliśmy się z Matką Naturą – odparł Monter. – Seba przylgnął do drzewa, połączył się z nim, by pobrać od niego ki. Trochę to trwało, jakiś kwadrans, ale po wszystkim czuł się spełniony i wypełniony jak jeszcze nigdy.
Latające dotąd we wszystkie strony wielkie jak u sarny ślepia rudego dzikusa wreszcie zastygły w bezruchu, skupiając się na Sebastianie. Z tą zmierzwioną, bujną jak u małpy grzywą, na tle lasu wyglądał jak jakiś neandertalczyk z dzidą. Minę miał naprawdę przygłupią.
On najwyraźniej nie zrozumiał podtekstu, ale inaczej sytuacja miała się, jeśli chodziło o pozostałą dwójkę. Nic nie powiedzieli, ale Sebastian czuł ich wzrok na sobie. Mrowił go od tego kark. Czekał na to, co się wydarzy. A było to zupełnie nic, aż w końcu, po dłuższej chwili, usłyszał za sobą chichot. To śmiał się Glaca.
Sebastian uśmiechnął się lekko pod nosem. Oni naprawdę mieli wyjebane na wszystko.
– Twój pies poszedł w tamtym kierunku – powiedział Apacz, wskazując ścieżkę prowadzącą w gęstsze zarośla. – Tam jest jezioro.
Poszli więc nad nie, a na miejscu się rozdzielili. Tu nie było już wydeptanych ścieżek, jedynie trawa i trzcina wodna, więc Apacz nie mógł stwierdzić z całą pewnością, w którym kierunku udał się Bohun. Sam pierwszy zniknął gdzieś w zaroślach, widocznie podekscytowany tropieniem. Sam przypominał przy tym psa. Glaca i Mona dostali za zadanie okrążyć jezioro, idąc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Sebastian i Apacz znów zostali sami. Ruszyli w przeciwnym kierunku.
***
Weszli w sosnowy las. Wyschnięte liście paproci szeleściły pod ich stopami. Dopiero gdy nie dało się ich dojrzeć znad jeziora, Mona usiadł na obrośniętym hubami i mchem pniaku. Sięgnął do kieszeni dżinsów i już po chwili między jego wąskimi wargami tlił się papieros.
– Wiesz – zaczął Glaca, który dotąd podążał za nim bez słowa, a teraz przystanął obok – jest bardzo sucho, dawno nie padało. Nie sądzę, żeby palenie w środku lasu to był dobry pomysł. Ściółka może się zapalić. Apacz będzie zrozpaczony, jeśli zrujnujesz jego naturalne środowisko.
Mona nawet na niego nie spojrzał. Odchylił się tak, aby przyjaciel nie mógł widzieć jego twarzy. Jego długie, rozpuszczone włosy pomagały. Nie odpowiedział, tylko pokazał mu środkowy palec. Glaca zaśmiał się gardłowo na ten gest. Oparł się ramieniem o drzewo. Krzywy uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Przecież wiedziałeś, że tak będzie – rzucił. – On zawsze taki jest. Czasami, jak się przeje, robi sobie tylko przerwy, aż znów nie zaburczy mu w trzewiach. Poniżej pępka. 
Uzyskał tylko cichą, krótką odpowiedź:
– Zamknij się.
– Dlaczego jego laska cię tak nie rusza? – kontynuował niewzruszony. – Tego nigdy nie mogłem rozgryźć.
– Zamknij się.
Glaca odbił się od pnia sosny i zbliżył się do chłopaka. Wyciągnął z jego dłoni tlącego papierosa i sam się nim zaciągnął. Mona nie obdarzył go nawet pojedynczym spojrzeniem.
– To chuj…
– Zamknij się!
Papieros prawie wypadł mu spomiędzy palców, gdy długowłosy, szczuplejszy od niego chłopak nagle do niego dopadł, chwycił za ramiona i pchnął do tyłu. Uderzył przez to boleśnie plecami o pień drzewa.
– Po prostu się zamknij – jęknął Mona, w jednym momencie tracąc całą siłę, która nagle nim zawładnęła. Zgarbił się i oparł czoło o klatkę piersiową swojego przyjaciela. – Nic nie mów.
Glaca spojrzał na niego, nie wiedząc, co zrobić. Zgasił papierosa, zgniatając go na pniu obok. Nie zdecydował się na żaden pocieszający gest. Jego dłonie zwisały luźno wzdłuż ciała. Nic też nie powiedział. Nie wiedział co. Jednak nie ruszył się z miejsca.
Jedynym gestem, jaki wykonał, było przyciśnięcie palca wskazującego do warg, gdy zauważył wyłaniającego się spomiędzy drzew Apacza. Rudy chłopak pokiwał głową, jakby mówił, że rozumie i bezszelestnie wycofał się po własnych śladach.
Naprawdę był dobrym tropicielem. 

2 komentarze:

  1. A to ciekawy obrót sprawy ... No tego się nie spodziewałam Widzę że ta grupka ma więcej tajemnic niż na to wyglądało. Ciekawe, ciekawe... Trochę współczuję temu Monie... Co mi się podoba, to to, że się akceptują wszyscy. Hmm a może oni wszyscy są homo? No zobaczymy :) Dzięki wielkie i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A bo ja lubię zaskakiwać :) Jeszcze nie wiem, czy wszyscy są homo, ale kiedyś byłam na wykładzie, z którego wynikało, że wszyscy jesteśmy bi. Także konfiguracje mogą być dowolne :) Pozdrawiam!

      Usuń