Wrócił do domu. Wysłuchał
tego, co matka miała do powiedzenia na temat jego braku
odpowiedzialności. Sam czuł się źle z tym, że gubił Bohuna,
więc nie próbował ripostować, jak to zazwyczaj miało miejsce.
Ojciec także się dołączył, chociaż przynajmniej raz na tydzień
powtarzał, że trzymanie psów w mieszkaniu w mieście to głupota,
a traktowania go jak członka rodziny było wręcz kretynizmem, bo to
tylko zwierzę stworzone przez człowieka, aby mu służyło.
Pilnowało zagrody, a nie służyło za maskotkę.
Teraz jednak jego rodzice mówili
jednym głosem. Może nie do końca, bo matka bała się, że Bohun
wpadnie pod samochód, a ojciec, że ugryzie go lis zarażony jakimś
świństwem. Ogólnie skończyło się na konkluzji, że ich syn
wciąż jest nieodpowiedzialnym szczylem i jeszcze daleko mu do
dorosłości. W duchu przyznał im rację.
– A co ty właściwie robiłeś
na tym spacerze, że nie zauważyłeś, jak zniknął? – spytała w
pewnym momencie matka, ubierając buty.
Postanowiła, że mimo później
pory przejdzie się po osiedlu. Może uda jej się go znaleźć.
Naprawdę się martwiła. Sebastian, który miał już zniknąć w
swoim pokoju, nie odwrócił się w jej stronę, gdy usłyszał
pytanie. Nie miał tyle odwagi, aby spojrzeć jej w twarz, kłamiąc.
– Po prostu się zagapiłem –
rzucił na odczepnego. – Jak tylko wstanę rano, będę go szukał
do skutku.
Zamknął za sobą drzwi i padł
na łóżko. Przejechał dłońmi po twarzy, zaczepiając paznokciami
o skórę. Jego serce znów zaczęło bić jak szalone. Zrobił to!
Naprawdę to zrobił! Co za nierzeczywista akcja. Zupełnie jak w
pornolu, parsknął w myślach. Nadal nie znał jego prawdziwego
imienia, numeru telefonu czy adresu. Może nawet już nigdy się nie
spotkają.
Zmarszczył brwi na tę
konkluzję. Trochę szkoda, przyznał przed sobą. To był naprawdę
dobry kawałek fiuta.
– Co się ze mną dzieje? –
szepnął w ciemność, która spowijała jego malutki pokój.
Jeszcze kilka godzin temu nawet nie podejrzewałby siebie, że byłby
zdolny zrobić coś takiego.
Jego myśli popłynęły w
kierunku, który musiały obrać. Nawet nie próbował się przed tym
bronić, bo wiedział, że nie było sensu. Grześ. Nie był
potworem, więc czuł wyrzuty sumienia. Nigdy wcześniej nie zrobił
czegoś takiego. Nawet nie przeszło mu to przez myśl, bo…
Właśnie, dlaczego? – zapytał
sam siebie. Dużo czasu spędził zastanawiając się nad tym,
chociaż tak naprawdę próbował oddalić odpowiedź, którą dobrze
znał. W końcu się jednak poddał. Odpowiedź była prosta. Bo
nie miał okazji. Ale czy to była wyłącznie jego wina? Nie
uważał tak. On po prostu poszukał gdzieś indziej tego, czego nie
otrzymywał od Grzesia.
Naszło go więc kolejne
pytanie. Czy powinien się przyznać i zerwać? Rozważał wszystkie
„za i przeciw”, leżąc tak bezruchu na łóżku wciąż w
wyjściowym ubraniu. Naprawdę wiele myśli przewinęło się przez
jego głowę, ale nie było to miejsca na „Nie chcę go stracić,
bo go kocham”. Ta druga część zawsze była inna. Jego argumenty,
które przedstawiał sam sobie, były znacznie bardziej racjonalne.
Zebrał się z łóżka i
wyciągnął spod poduszki piżamę z zamiarem udania się do
łazienki, gdy już postanowił, co zrobi. Nic nie powie Grzesiowi.
Bo tak było znacznie łatwiej i wygodniej.
– Jesteś świnią, Seba –
wyszeptał do swojego odbicia w dużym, poplamionym zieloną pastą
do zębów łazienkowym lustrze.
Grześ często wołał na niego
„Seba”, a on tego nienawidził, bo kojarzyło mu się z jakimś
dresiarzem.
Wykąpał się, najwięcej uwagi
poświęcając przy tym przetłuszczonym włosom i swoim miejscom
intymnych, dokładnie je płucząc. Poczucie ekscytacji znów go
ogarnęło. Nie wiedział, jakie to dokładnie hormony ogarnęły
jego ciało, ale dziś wręcz się w nich topił.
Było już bardzo późno, gdy
wreszcie udało mu się zasnąć.
W sobotę wstał jednak
wcześnie, bo przed ósmą. Pierwotny plan zakładał cały weekend
wkuwania, ale przez wczorajsze wydarzenia uległ korekcie. Z dwóch
powodów. Po pierwsze, Sebastian musiał znaleźć Bohuna, bo matce
nie udało się to wczoraj wieczorem. Po drugie, nie byłby zdolny
się dzisiaj skupić nad skryptami i notatkami. Gdy tylko się
obudził, wspomnienia i ekscytacja z ubiegłego wieczoru znów
uderzyły w niego z pełną siłą. Wciąż czuł się jak dzieciak
pod choinką wśród stosu bożonarodzeniowych prezentów.
Prosto po śniadaniu i lekkim
ogarnięciu się wyruszył na poszukiwania. Nie wierzył, żeby Bohun
naprawdę wpadł pod samochód. Był na to za mądry, ale Sebastian
martwił się już na poważnie. Jego psu zdarzało się już kilka
razy się gubić, ale zwykle znajdował się sam, czyli po paru
godzinach od zniknięcia czekał przed drzwiami klatki. Dziś jednak
tak nie było. Po wyjściu z klatki Sebastiana zastał standardowy
widok – szare bloki, krzywo skoszona trawa, jakieś krzaki, więcej
bloków i pan Stasiek na ławeczce, lokalny żul z nieodłączną
puszką Żubra w zgrzybiałej łapie.
Sebastian minął go, nie
zaszczycając nawet „dzień dobry”. Przeciął osiedle,
zmierzając do punktu, z którego postanowił zacząć poszukiwania,
czyli mostku. Nieopodal niego, pomiędzy starymi lipami, pętle
robiła stara alejka. Pozostałość po parku z czasów przed
wybudowaniem tu osiedla z wielkiej płyty. Zwykle spotykała się tam
lokalna dzieciarnia, więc pod zdezelowanymi ławkami walały się
stosy petów i butelek po piwie. Teraz do ich powiększenia
przymierzała się trochę starsza drużyna. Bo oto na jednej z
ławeczek Sebastian dojrzał trzy czwarte zdziczałej ekipy, którą
poznał ledwie wczoraj w autobusie.
Był tam łysy Glaca, jego
przeciwieństwo, czyli długowłosy Mona, no i ten, na którym
natychmiastowo skupił się wzrok Sebastiana, a tętno przyśpieszyło,
czyli Monter. Ten też go zauważył i pomachał do Sebastiana,
przywołując go. I to rozwiązało dylemat chłopaka, czy ma udawać,
że nie zauważył ekipy z wczoraj i po prostu ich minąć, czy może
podejść.
Skręcił w alejkę i podszedł
do nich z dłońmi wciśniętymi w kieszenie. Na luzaku, bo uznał,
że tak właśnie ma się to odbyć. To wywnioskował z
entuzjastycznego machania Montera. Sytuacja z poprzedniego wieczora
dziś już nie miała znaczenia. Dziś już nie istniała i nie
niosła ze sobą żadnych konsekwencji. Taki to był układ i
najwidoczniej odpowiadał im obojgu.
– Doktorowy – Glaca
przywitał się jako pierwszy, gdy Sebastian stanął przy zajmowanej
przez nich ławce.
Jego długowłosy kolega jedynie
kiwnął głową, po czym znowu zaciągnął się papierosem.
– No hej – rzucił
Sebastian, próbując nie gapić się wyłącznie na Montera, co nie
było wcale takie proste. – Co tu robicie?
– No przecież obiecałem, że
pomożemy ci szukać twojej bestii – odparł chłopak. – W końcu
straciłeś ją z oczu przez nasze randez-vous w krzaczorach.
Sebastian z trudem
zamaskował wyraz zaskoczenia. Spojrzał na kolegów Montera. Ci
tylko lekko się uśmiechnęli. No tak. Uznali to za zwykły żart.
Nawet nie przeszłoby im przez myśl, że to mogłoby być coś
innego. Monter dobrze o tym wiedział i igrał z nim specjalnie.
– Nie sądziłem, że to na
poważnie – odparł luźnym tonem Sebastian. – Nawet nie
umawialiśmy się na żadną godzinę czy coś.
Monter wzruszył ramionami, a
Glaca podniósł jednorazówkę, która dotąd leżała u jego stóp.
Były w nim puszki z piwem.
– Za to, to świetna wymówka,
aby walnąć sobie jednego o poranku na ławeczce – stwierdził,
uśmiechając się.
Sebastian otworzył usta, aby
coś powiedzieć, ale jednak tego nie zrobił. Nie wiedział, co
miałby powiedzieć. Pomyślał tylko, że to musi być świetne
uczucie mieć aż tak wyjebane na wszystko. Z automatu pomyślał o
Grzesiu i o tym, co ten zapewne robił w sobotni poranek. O tej
godzinie powinien już być po śniadaniu, jednym z tych wege
nawozów, które sam przyrządzał i próbował nimi paść także
jego, i właśnie zmierzał na siłownię.
Krzyknął z zaskoczenia, co
wywołało falę śmiechu, gdy nagle poczuł, jak ktoś się na nim
uwiesza. Odwrócił głowę. Rude kłaki podrażniły jego nos.
– Doktorowy! – ucieszył się
Apacz, nie przestając naruszać jego przestrzeni osobistej.
Kurdupel jeszcze raz uściskał
Sebastiana, jakby znali się od niepamiętnych czasów, a później
usiadł na ławce obok długowłosego Mony, któremu bez pytania
wyciągnął papierosa z ust i sam się nim zaciągnął.
– Ale jestem styrany! –
jęknął, wyginając się do tyłu i wypuszczając z ust obłok
jasnego dymu.
– Jest dziewiąta – zdziwił
się Sebastian.
– Apacz pracuje na nockach na
ochronie w centrum handlowym – wytłumaczył Monter, zbierając się
z ławki.
Stanął teraz koło Sebastiana.
Jego przyjaciele nie mogli tego widzieć, ale położył mu dłoń na
pośladku. Blondyn posłał mu szybkie, ukradkowe spojrzenie,
próbując odgadnąć, co to miało znaczyć. Może to jednak nie był
jeszcze koniec. Może Monter chciał to ciągnąć, póki jego
dziewczyna nadal będzie „przynajmniej sto kilometrów stąd”.
Sebastian uśmiechnął się do
swoich myśli. On też by chciał.
– No to, Apacz – Monter znów
zwrócił się do rudego, dzikiego kurdupla – zainhaluj i golnij
sobie, a potem zaprezentuj nam swoje nadprzyrodzone zdolności.
– Nadprzyrodzone zdolności? –
zdziwił się Czerniecki.
– Zobaczysz – podłapał
Monter. – Apacz wytropi wszystko. Nic mu nie umknie. Zupełnie nic.
Kilka minut później zebrali
się z ławki i po chwili zatrzymali się przy mostku, po drugiej
stronie którego rozciągała się łąka i las, gdzie wczoraj zginął
Bohun, kiedy jego pan miał „randez-vous w krzaczorach”. Jak to
zostało ujęte chwilę temu.
– Miałeś takie same buty jak
dzisiaj? – Apacz zapytał Montera, po czym zaczął rozglądać się
wokoło.
– Tak.
– Co on robi? – zdziwił się
Sebastian, podążając wzrokiem za chłopakiem węszącym z nosem
przy ziemi.
– Szuka tropów.
– Co takiego?
Rudowłosy chłopak przekroczył
most i chwilę przyglądał się wydeptanej w ziemi, szerokiej
ścieżce. Gdy się unosił, dłonią wskazał na węższą dróżkę
odchodzącą w bok, pomiędzy zarośla.
‒ Wczoraj poszliście tam, co
nie?
Zaskoczony Sebastian uniósł
brwi. Monter skomentował to przekornym uśmiechem. Chyba dobrze się
bawił.
‒ Dokładnie ‒ potwierdził.
Apacz pokiwał głową i kucnął
na ścieżce, analizując resztę odcisków. Coś przy tym do siebie
mówił, ale nie dało się zrozumieć co. Po prostu mruczał coś
pod nosem.
‒ Widzę tropy twojego szczura
i znacznie większego psa. ‒ Przywołał ich gestem dłoni i ruszył
pierwszy śladami. ‒ Chodźcie.
Wydawał się tym całkowicie
zaabsorbowany, jakby wszystko inne wokół przestało mieć
znaczenie. Wszyscy zgodnie ruszyli za nim. I tak, szli w stronę
zagajnika, dokładnie tam, gdzie Sebastian i Monter mieli wczoraj
swoje „randez-vous”.
Ten drugi wydawał się w ogóle
tym nie przejmować. Sebastian zerkał na niego ukradkiem co chwilę,
nie mogąc się powstrzymać i doszedł do wniosku, że chłopaka
wręcz bawiła cała ta sytuacja. A przede wszystkim skrępowanie,
które czuł Sebastian i najwyraźniej z mizernym skutkiem próbował
ukryć. Monter wciąż na niego zerkał, a w jego roześmianym,
błyszczącym spojrzeniu aż tańczyła przekora i zadowolenie z
siebie. Dobrze się bawił.
Oczywiście, pierwszym, co
zwróciło uwagę Apacza w tym feralnym zagajniku, była wyrzucona,
zużyta prezerwatywa. Szturchnął ją czubkiem buta i wybuchnął
śmiechem. Bardzo dojrzale, parsknął w myślach Sebastian. Poczuł jednak skrępowanie.
– Krążył tutaj –
stwierdził, rozglądając się wokół – gdy wy byliście tu przez
dłuższą chwilę. Co robiliście?
– Łączyliśmy się z Matką
Naturą – odparł Monter. – Seba przylgnął do drzewa, połączył
się z nim, by pobrać od niego ki. Trochę to trwało, jakiś
kwadrans, ale po wszystkim czuł się spełniony i wypełniony jak
jeszcze nigdy.
Latające dotąd we wszystkie
strony wielkie jak u sarny ślepia rudego dzikusa wreszcie zastygły
w bezruchu, skupiając się na Sebastianie. Z tą zmierzwioną, bujną
jak u małpy grzywą, na tle lasu wyglądał jak jakiś
neandertalczyk z dzidą. Minę miał naprawdę przygłupią.
On najwyraźniej nie zrozumiał
podtekstu, ale inaczej sytuacja miała się, jeśli chodziło o
pozostałą dwójkę. Nic nie powiedzieli, ale Sebastian czuł ich
wzrok na sobie. Mrowił go od tego kark. Czekał na to, co się
wydarzy. A było to zupełnie nic, aż w końcu, po dłuższej chwili, usłyszał za sobą
chichot. To śmiał się Glaca.
Sebastian uśmiechnął się
lekko pod nosem. Oni naprawdę mieli wyjebane na wszystko.
– Twój pies poszedł w tamtym
kierunku – powiedział Apacz, wskazując ścieżkę prowadzącą w
gęstsze zarośla. – Tam jest jezioro.
Poszli więc nad nie, a na
miejscu się rozdzielili. Tu nie było już wydeptanych ścieżek,
jedynie trawa i trzcina wodna, więc Apacz nie mógł stwierdzić z
całą pewnością, w którym kierunku udał się Bohun. Sam pierwszy
zniknął gdzieś w zaroślach, widocznie podekscytowany tropieniem.
Sam przypominał przy tym psa. Glaca i Mona dostali za zadanie
okrążyć jezioro, idąc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek
zegara. Sebastian i Apacz znów zostali sami. Ruszyli w przeciwnym
kierunku.
***
Weszli w sosnowy las. Wyschnięte
liście paproci szeleściły pod ich stopami. Dopiero gdy nie dało
się ich dojrzeć znad jeziora, Mona usiadł na obrośniętym hubami
i mchem pniaku. Sięgnął do kieszeni dżinsów i już po chwili
między jego wąskimi wargami tlił się papieros.
– Wiesz – zaczął Glaca,
który dotąd podążał za nim bez słowa, a teraz przystanął obok –
jest bardzo sucho, dawno nie padało. Nie sądzę, żeby palenie w
środku lasu to był dobry pomysł. Ściółka może się zapalić.
Apacz będzie zrozpaczony, jeśli zrujnujesz jego naturalne środowisko.
Mona nawet na niego nie
spojrzał. Odchylił się tak, aby przyjaciel nie mógł widzieć
jego twarzy. Jego długie, rozpuszczone włosy pomagały. Nie
odpowiedział, tylko pokazał mu środkowy palec. Glaca zaśmiał się
gardłowo na ten gest. Oparł się ramieniem o drzewo. Krzywy uśmiech
nie schodził z jego twarzy.
– Przecież wiedziałeś, że
tak będzie – rzucił. – On zawsze taki jest. Czasami, jak się
przeje, robi sobie tylko przerwy, aż znów nie zaburczy mu w
trzewiach. Poniżej pępka.
Uzyskał tylko cichą, krótką odpowiedź:
– Zamknij się.
– Dlaczego jego laska cię tak
nie rusza? – kontynuował niewzruszony. – Tego nigdy nie mogłem
rozgryźć.
– Zamknij się.
Glaca odbił się od pnia sosny
i zbliżył się do chłopaka. Wyciągnął z jego dłoni tlącego
papierosa i sam się nim zaciągnął. Mona nie obdarzył go nawet
pojedynczym spojrzeniem.
– To chuj…
– Zamknij się!
Papieros prawie wypadł mu
spomiędzy palców, gdy długowłosy, szczuplejszy od niego chłopak
nagle do niego dopadł, chwycił za ramiona i pchnął do tyłu.
Uderzył przez to boleśnie plecami o pień drzewa.
– Po prostu się zamknij –
jęknął Mona, w jednym momencie tracąc całą siłę, która nagle
nim zawładnęła. Zgarbił się i oparł czoło o klatkę piersiową
swojego przyjaciela. – Nic nie mów.
Glaca spojrzał na niego, nie
wiedząc, co zrobić. Zgasił papierosa, zgniatając go na pniu obok.
Nie zdecydował się na żaden pocieszający gest. Jego dłonie
zwisały luźno wzdłuż ciała. Nic też nie powiedział. Nie
wiedział co. Jednak nie ruszył się z miejsca.
Jedynym gestem, jaki wykonał,
było przyciśnięcie palca wskazującego do warg, gdy zauważył
wyłaniającego się spomiędzy drzew Apacza. Rudy chłopak pokiwał
głową, jakby mówił, że rozumie i bezszelestnie wycofał się po
własnych śladach.
Naprawdę był dobrym tropicielem.
A to ciekawy obrót sprawy ... No tego się nie spodziewałam Widzę że ta grupka ma więcej tajemnic niż na to wyglądało. Ciekawe, ciekawe... Trochę współczuję temu Monie... Co mi się podoba, to to, że się akceptują wszyscy. Hmm a może oni wszyscy są homo? No zobaczymy :) Dzięki wielkie i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńA bo ja lubię zaskakiwać :) Jeszcze nie wiem, czy wszyscy są homo, ale kiedyś byłam na wykładzie, z którego wynikało, że wszyscy jesteśmy bi. Także konfiguracje mogą być dowolne :) Pozdrawiam!
Usuń