czwartek, 21 lutego 2019

Atsah II - ROZDZIAŁ 11 - Wrócić do korzeni


‒ Hej, umówiliśmy się przecież, że dla niego staniemy się najlepsi na świecie, prawda?
Ryan oparł dłonie o biodra i spojrzał karcąco pod swoje nogi, wprost na małego kotka, który udawał teraz, że nie ma pojęcia, dlaczego znalazł się w centrum zainteresowania. Chłopak pozwolił sobie na jedno westchnięcie, po czym minął plamę moczu na podłodze w przedpokoju, robiąc duży krok i udał się do łazienki po mopa i wiaderko.

Myjąc płytki, myślał o tym, że jak zwykle Pocahontas miała rację. On tak strasznie zjebał, że chyba bardziej już się nie dało. Wstydził się, ale póki technologia na to nie będzie pozwalała, przeszłości nie da się zmienić. Pozostało więc tylko przeć do przodu. I robić to tak, aby być dumnym z każdego kroku. Albo przynajmniej nie żałować ich wykonania.
Po późnym obiedzie wpakował swojego nowego przyjaciela, któremu jeszcze nie nadał imienia, pod bluzę. Na zewnątrz zawitała już wiosna, jednak temperatura wciąż nie należała do najprzyjemniejszych, szczególnie pod wieczór. Trochę obawiał się także, że malec nabawił się jakiejś choroby, bo kichał co jakiś czas, ale termin do weterynarza miał dopiero na jutro.
Nie pamiętał dokładnie, ale był tam chyba tylko jeden raz w życiu. Pomimo tego nie miał najmniejszego problemu ze znalezieniem drogi do domu Atsah. Podwórko, które ukazało się jego oczom, gdy po dłuższym marszu z pomiaukującym kotem pod kurtką dotarł na miejsce, rzeczywiście wyglądało inaczej, niż to zapamiętał. Pocahontas mówiła prawdę. Nie było już zawalone złomem. Przy starym, wręcz proszącym się o remont domu stał teraz jedynie czerwony, obłocony jeep, który musiał należeć do ojca Atsah. Wrednego starucha, który oprócz gratów z podwórka postanowił pozbyć się także drewnianej budy służącej za schronienie dla kota, bo ten za głośno miałczał.
Ryan czuł niesamowite podenerwowanie, gdy wchodził na podwórko. Był jednak zdecydowany. Przeciął je na ukos, nie martwiąc się tym, że depcze po trawniku. Na gołej ziemi prawie nic nie rosło. Nim wcisnął przycisk dzwonka przy drzwiach wejściowych, przytulił mocniej kota do swojej piersi. Przemknęło mu przez myśl, że musi w końcu nadać mu imię.
Nim drzwi wreszcie się otwarły, zdążył już kilka razy użyć dzwonka. Był już blisko zrezygnowania i wrócenia do domu, gdy w końcu w progu stanął ubrany w dresowe spodnie i flanelową koszulę ojciec Atsah. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie, niż zapamiętał to Ryan. Nie golił się przynajmniej tydzień i chłopak podejrzewał, że dokuczał mu kac.
‒ Zły adres, dzieciaku ‒ rzucił mężczyzna, najwyraźniej go rozpoznając. ‒ Przynajmniej na najbliższe kilka lat, a potem raczej też.
‒ Raczej też? ‒ powtórzył Ryan, nie rozumiejąc znaczenia tych słów. ‒ Przecież on wróci, prawda?
Gdy wypowiadał ostatnie zdanie, ton jego głosu przeszedł w błagalny. Miał więcej się nad sobą nie użalać, obiecał przecież sobie, Pocahontas, a przede wszystkim Atsah, chociaż nie twarzą w twarz. Zebrał się więc w sobie, zaciskając przy tym tak mocno dłonie, że czuł wbijające się w skórę paznokcie.
‒ On wróci ‒ powiedział na głos, jakby była to jakaś oczywistość. ‒ Na pewno wróci.
‒ Może i tak ‒ rzucił ojciec Atsah, najwyraźniej nieszczególnie przejęty losem swojego pierworodnego. ‒ W każdym razie, nie będzie już wtedy szczeniakiem. Pozostanie mu zabrać swoje graty. Jeśli wcześniej ich nie wypieprzę. Zależy jak mnie natchnie.
Ryan pomyślał o tym, że łączyła go z Atsah jeszcze jedna rzecz, po za tym, że będzie mu winny wdzięczność do końca życia. I nigdy nie zdoła spłacić tego długu, nieważne co by zrobił. A mianowicie, brak ojcowskiej miłości. W jego przypadku wynikało to z przedwczesnego odejścia drugiego z rodziców. Półindianin zaś miał za ojca zwykłego gnojka.
Przyszedł tutaj po to, aby spróbować go lepiej zrozumieć. Zostało im dane mało czasu razem, a Atsah należał do bardzo skrytych. Prawie nie mówił o sobie. Ryan chciał go poznać. Dowiedzieć się, co go ukształtowało. Chciał też, by coś ich połączyło. Jeszcze bardziej.
‒ Ja wezmę te „graty”, jeśli pan ich nie chce ‒ powiedział.
Ojciec Atsah spojrzał na niego zbity z tropu.
‒ Sądzisz, że jest tam coś, co można opylić za przyzwoitą sumkę? ‒ spytał nagle zaciekawiony. ‒ Nie ma jakiejś nowej elektroniki, ale pewnie taka stara ma wartość kolekcjonerską, co? I można ją opylić za ładną sumę? Sprytnie to sobie wykombinowałeś, młody.
‒ Nic sobie nie wykombinowałem ‒ syknął Ryan, nie mogąc powstrzymać rozgniewanego tonu. ‒ Nie interesuje mnie, co można za ile „opylić”. Po prostu nie chcę, żeby…
Nie dokończył, bo ten paskudny człowiek jedynie by go wyśmiał. Nie zrozumiałby go.
‒ Niech pan po prostu da mi wszystko to, co uzna za bezwartościowe ‒ poprosił.
 
Nie było tego wiele. Ledwie trzy kartony po butach, które ułożył na półkach w swojej szafie. Naruszał tym jego prywatność, człowieka skrytego z natury jak dzikie zwierzę w lesie. Czuł się z tym źle, ale chciał lepiej go poznać. Zrozumieć go choć trochę bardziej.
Jedno z pudeł było wypełnione figurkami zwierząt i ludzi wyrzeźbionymi w drewnie. Nie wszystkie zostały dokończone. Części brakowało lakierowania. Innym nadano jedynie ogólny zarys kształtu. Ryan rozpoznał niedźwiedzia stojącego na dwóch łapach i trzymającego w pysku łososia, biegnącego wilka oraz wzbijającego się w powietrze orła. Wszystkie figurki były niezwykle piękne, wykonane z niezwykłą dbałością o szczegóły, ale ostatnia zrobiła na nim największe wrażenie. Może dlatego, że orzeł próbował wznieść się w powietrze, jego skrzydła były szeroko rozpostarte, ale jednak nie mógł oderwać się od ziemi. Był do niej na stale przytwierdzony. Jakby uwięziony.
W drugim pudle znalazł kilka szkiców w tym ten przedstawiający budę, którą Atsah zrobił dla kota, który teraz spał zwinięty w kłębek na udach Ryana. Pamiętał ten wieczór, gdy poszedł za Indianinem do lasu, jak by to było wczoraj. Wielokrotnie wracał do tego dnia myślami. Gdy zobaczył go po raz pierwszy w szkole, naszła go konkluzja, że ten wielki, małomówny chłopak jakoś nie pasuje do tego świata, którym rządzi materializm. Że jest on dla niego zbyt trywialny. Ludzie go otaczający, w tym sam Ryan, przejmowali się rzeczami, jakie pewnie dla Atsah nie miały najmniejszego znaczenia. Pierdołami jak to, czy uda im się wyciągnąć od rodziców kasę na najnowszego IPhone’a.
Ryan spojrzał na łóżko, gdzie po powrocie rzucił swój telefon. Oddałby wszystko, co miał, gdyby tylko to pozwoliło mu go zobaczyć.
Trzecie pudło wydawało mu się najmniej interesujące. Nie było tam w końcu nic zrobione rękami Atsah. Znalazł między innymi kilka książek o przyrodzie Stanów Zjednoczonych. Coś opasłego o geologii, czego treści w ogóle nie rozumiał. Dłużej skupił się na albumie fotograficznym, w którym zamieszczone były przedruki starych, czarno-białych zdjęć Indian w tradycyjnych strojach oraz ich wiosek. Poszczególne plemiona miały naprawdę różną kulturę. Wskazywały już na to nawet odmienne stroje i fryzury. Ich chaty były zbudowane też z różnych materiałów. Nazwać umiał jedynie wigwam. Nigdy dotąd nie interesował się tym szczególnie, na lekcjach historii zwykle grał w Angry Birds na telefonie albo ucinał sobie drzemkę. Teraz czuł się z tym głupio.
Gdy przekręcił książkę, aby lepiej się czemuś przyjrzeć, spomiędzy stron wypadła dodatkowa kartka. Zdziwiony podniósł ją z podłogi. To też było zdjęcie, ale znacznie nowsze. Kolorowe i zrobione cyfrowym aparatem. Przedstawiało indiańską kobietę w ceremonialnym stroju, która stała na tle chaty zrobionej z drewna oblepionego gliną. Wokół nie było niczego oprócz pustyni. Chata z pewnością miała jakąś nazwę, ale on nie miał pojęcia.
‒ To jego matka ‒ powiedział na głos.
Był tego pewny, chociaż zdjęcie nie miało żadnego podpisu. Na odwrocie znalazł jedynie ciąg liczb. Wyglądały na współrzędne GPS.
‒ Dziadek jeszcze bardziej się wkurzy ‒ mruknął do siebie Ryan.
Już wiedział, co zamierza zrobić ze swoim życiem. Łączyło się to z porzuceniem pracy w sklepie dziadków. I szkoły także, ale na tym akurat zależało mu jeszcze mniej.
***
Zostali w pokoju tylko we dwóch. Jack wręcz chłonął go wzrokiem. Te głupie piegi obsypujące całe ciało chłopaka jakoś dziwnie go rozmiękczały. Miał ochotę po prostu podejść do niego i uścisnąć dzieciaka z całej siły.
Josh wyglądał dobrze. Na jego twarzy swoje piętno wymalowało zmęczenie, nie tylko fizyczne, a może przede wszystkim, mentalne. Jack wiedział, że w środku, w tym duchowym środku był zniszczony, ale na zewnątrz wciąż był tym pięknym chłopcem, za którym mimowolnie zawsze podążał wzrokiem na parkingu komisu samochodowego Hetfieldów.
Josh miał zawsze tendencję do bycia trochę „okrągłym”. Nie pulchnym, jego mięśnie były dobrze wyrzeźbione, jednak zawsze sprawiał wrażenie jakoś tak przyjemnie dla oka i dłoni zaokrąglonego. I milion tych piegów, które Jack przy każdym ponownym spotkaniu odnajdywał w coraz to nowych zakamarkach jego ciała. Wszystko to tak strasznie uwielbiał.
‒ Dacnis dobrze się tobą opiekował ‒ odezwał się jako pierwszy. ‒ Bałem się, że… Cieszę się, że nic ci nie jest.
‒ Tak ‒ przytaknął Josh. Jack prawie zapomniał, jaki miał cichy głos. Musiał zbliżyć się kilka kroków, aby usłyszeć wyraźnie. ‒ Był dla mnie naprawdę bardzo dobry.
„Więc nie powinieneś odchodzić” nieomal opuściło usta Jacka. Zaśmiał się z siebie i pomasował się dłonią po czole. To było tak strasznie frustrujące. To był tylko głupi, piegowaty dzieciak z przyczepy, a on tak strasznie się nim przejmował.
To Josh pękł jako pierwszy i zaraz Jack poczuł jego ręce opatulające go w pasie. To wszystko z niego wypompowało. Nachylił się tak, by móc poczuć zapach rudych, nieokiełznanych kosmyków. Tak strasznie, ogniście rudych. Pachniały hotelowym szamponem. Wsunął w nie dłoń. Tylko przez to poczuł coś bliskiego ekstazie.
Dla niego najlepiej byłoby go przy sobie zatrzymać. Musiał się z tym pogodzić. Z tą swoją słabością. Dla niego może i najlepiej, ale to nie działało w obie strony. On nie był najlepszym wyborem dla Josha. Był najgorszym.
‒ Zastanów się, Josh ‒ zaczął pierwszy, gdy spostrzegł, że chłopak chciał coś powiedzieć. ‒ Nie zmieniłem się od czasu, gdy postanowiłeś mnie opuścić. No, może i tak, ale na pewno nie na lepsze. Zabiłem Falco chociażby. Ja sam. Własnymi rękami. I nie żałuję. Nie miałem wyrzutów sumienia. Na co dzień nawet o tym nie myślę.
‒ Falco był zły ‒ powiedział stanowczo Josh. ‒ Bardzo zły. Zabił Mnicha, który mnie przygarnął. I kobiety, którymi się opiekowaliśmy. Tak po prostu. Bo mu się tak zachciało. Dacnis wcale mu nie kazał. Więc to dobrze, że nie żyje. Cieszę się, że umarł. Był zły, więc…
Mówił tak, jakby próbował przekonać samego siebie, co do szczerości tych słów. 
‒ Więc co? Więc to, że go zabiłem, czyni mnie dobrym? ‒ prychnął Jack, odsuwając od siebie Josha na długość rąk. Zmusił go do spojrzenia sobie prosto w oczy. ‒ To tak nie działa, Josh. To działa wręcz odwrotnie.
Brzmiało to tak, jakby chciał go od siebie odepchnąć, nakłonić do odejścia. Jednak w tym samym czasie jego palce, zacisnęły się na ramionach Josha tak mocno, że aż sprawiało to ból.
‒ Głupi dzieciaku ‒ sapnął z frustracją Hetfield, gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi. ‒ Głupi dzieciaku… Żebyś tylko nie żałował.
Przyciągnął go do siebie i pocałował. Zacisnął przy tym oczy, jak jakaś baba z komedii romantycznej. Tak też się czuł. Chciało mu się śmiać, przecież całe życie zgrywał przecież twardziela. Dopiero teraz poczuł, jakby wreszcie mógł odpocząć. Przykucnął na podłodze, ciągnąć za sobą Josha. Przycisnął ich twarze do siebie. Jego wargi spoczęły na szyi chłopaka.
‒ Więc niech będzie ‒ powiedział ‒ jeśli tego właśnie chcesz. Opuścimy to miejsce, bo tu nie pasujemy. Wrócimy.
Josh nadal się nie odzywał. Zmusił Jacka do zmiany pozycji, a potem na nim usiadł. Mężczyzna wciąż nie wydawał się do końca przekonany, czy to, co robią jest słuszne. Jednak on nie zamierzał na niego czekać. Dopadł do niego i pocałował ponownie. Chaotycznie i desperacko. Jack skrzywił się na moment, gdy ich zęby uderzyły o siebie, a potem zaśmiał gardłowo, czując, jak gwałtownie rozpinane są guziki jego koszuli.
Czuł się teraz, jakby po całym dniu harówki wreszcie mógł się odprężyć, biorąc gorącą kąpiel. Taką z bąbelkami i olejkami, które oficjalnie były tylko kobiecymi rozrywkami. Dziś miał po prostu ochotę zamknąć oczy i dać się sobą cieszyć temu głupiemu dzieciakowi, bo ten teraz zachowywał się jak szczeniak spuszczony ze smyczy. Dotykał go wszędzie, gdzie tylko udało mu się dosięgnąć, próbując przy tym pozbawić go ubrania. Jack pomagał mu w tym, tylko w odpowiednim momencie podnosząc odpowiednią część ciała.
Po chwili był już zupełnie nagi. Otworzył oczy, bo przypomniał sobie o czymś. Jak w ogóle mógł zapomnieć? Podniósł się do siadu i sięgnął do zapięcia krótkich spodenek Josha.
‒ Ty też ‒ powiedział, nakłaniając go do pozbycia się garderoby. ‒ Pokaż tego potwora.
Uśmiechnął się jak hiena nad zdobyczą, wystawiając przy tym zęby. Taki, jak zapamiętał. Za pierwszym razem, chyba w którymś z samochodów stojących w komisie Hetfieldów, może nawet w czerwonym Cadillacu deVille, nie pamiętał teraz dokładnie, przestraszył się tego fiuta. Nie dał oczywiście tego po sobie poznać, ale był wtedy bliski zrezygnowania. Największy kutas a tych, jakie miał okazję podziwiać na żywo i mieszczący się w pierwszej piątce, jeśli do listy dołączyć te, które widział dzięki posiadaniu łącza internetowego. Święty Graal, kurwa, parsknął w myślach rozbawiony.
To nie tak, że przez ostatnie miesiące żył w celibacie. Wręcz przeciwnie, nigdy nie pieprzył tyle, co teraz. Jednak wszyscy jego partnerzy pochodzili z mafii lub przynajmniej środowiska. Dlatego zawsze musiał dbać o pozory, jeśli chciał utrzymać swoją wysoką pozycję. Jeśli chciał wciąż siedzieć w tym samym pomieszczeniu co Barbosa.
Teraz zaś… Teraz zaś zachciało mu się być znowu zwykłym pedałem.
Zamienił ich ze sobą pozycjami. Nachylił się i pocałował chłopaka w brzuch, na którym miał dwie głębokie blizny. Zbadał ich fakturę palcami. Były szorstkie w dotyku i poszarpane. Je także ucałował. Znalazł jeszcze wiele innych, znacznie płytszych na całym jego ciele.  Sam też miał wiele nowych. Później pozwoli Joshowi je odkryć.
Zanurzył palce w rudawe, skręcone włosy. Twardsze niż te na głowie. Dłonią przejechał wzdłuż nagiego uda chłopaka, wyczuwając przy tym skurcz mięśni. Ukąsił go w tamto miejsce. Gdziekolwiek nie starałby się patrzeć, jego wzrok wciąż kierował się w jedno miejsce. Nad czym się tu zastanawiać? ‒ parsknął w myślach, unosząc palcami ku swoim ustom nabiegły krwią członek. Nic w tym skomplikowanego. Tu przecież nie ma żadnej filozofii.
Wreszcie mógł pozwolić, aby puściły wszystkie hamulce i zadziałał instynkt. Patrząc kątem oka na chłopaka, na to jak wyżej unosi się jego pokryta piegami klatka piersiowa, obcałował penisa, którego pieścił w dłoni, po całej długości. A było naprawdę dużo do całowania. Przełknął ślinę, która wydawała mu się teraz dziwnie gęsta, a przy tym gorąca, i wziął go do ust, najpierw płytko, a później wsunął go sobie do gardła.
‒ Jack.
Zamruczał gardłowo w odpowiedzi. Jego włosy wysunęły mu się z gumki, więc teraz kosmyki wpadały mu do oczu, drażniąc niemiłosiernie. Nie za bardzo miał co z tym teraz zrobić, więc mruknął z ulgą, gdy poczuł jak ciepła dłoń zaczesuje mu grzywkę na bok. Josh pewnie zrobił to, aby dokładnie widzieć jego twarz. A, niech patrzy, pomyślał Jack i zaczął poruszać głową. Nietrwało to długo, nim poczuł ciepło w swoich ustach. Do jego uszu doszło jeszcze urywane „Jack”, ale i tak miał niezłą niespodziankę, która teraz spływała mu po  podbródku, gdy podnosił się do siadu. Odzwyczaił się.
Obtarł usta i uśmiechnął się jakoś dziwnie zadowolony, podziwiając przy tym zaróżowione ciało Josha. Zawsze jego skóra łatwo przybierała ten odcień. Szybko się rumienił i szybko się opalał, zawsze najpierw na czerwono.
Zaraz poczuł, jak chłopak uwiesza mu się na szyi, powtarzając tu przy jego uchu to głupie „Jack”.
‒ No Jack ‒ mruknął.
Przymknął oczy na uczucie dłoni na kroczu.
Dzieciak powtarzał jego w kółko imię, jakby to miało być jakieś czarodziejskie zaklęcie, dzięki któremu można było złamać nawet największą klątwę, a było wręcz przeciwnie.
To był naprawdę głupi dzieciak. Wciąż do niego wracał i wciąż mu wybaczał. Jack zaś był zbyt samolubny, aby z tego nie skorzystać. Czy tylko teraz Josh też mu wybaczy?
 



2 komentarze:

  1. O Ryan, tak dawno go nie było. Miło zobaczyc że w końcu wrócił do żywych. No i mam plany. Aż ciekawi mnie co z tego wyjdzie.
    A co do Josha i Jacka, mam nadzieję że się im ułoży. Bo dość w życiu cierpileli.
    Rozdział cudowny ♡
    Życzę dużo weny
    Pozdrawiam
    Ps.: Przepraszam, że tak późno komentuje, bo przeczytałam już dawno. Postaram się poprawić;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za chęć poprawy, ale niczego nie oczekuję, bo to by było nie fair, biorąc pod uwagę moje tempo dodawania rozdziałów xD
      Mówią, że cierpienie uszlachetnia, więc może J i J wreszcie coś dobrego w życiu wyjdzie :)
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń