‒ Hej,
umówiliśmy się przecież, że dla niego staniemy się najlepsi na
świecie, prawda?
Ryan
oparł dłonie o biodra i spojrzał karcąco pod swoje nogi, wprost
na małego kotka, który udawał teraz, że nie ma pojęcia, dlaczego
znalazł się w centrum zainteresowania. Chłopak pozwolił sobie na
jedno westchnięcie, po czym minął plamę moczu na podłodze w
przedpokoju, robiąc duży krok i udał się do łazienki po mopa i
wiaderko.
Myjąc
płytki, myślał o tym, że jak zwykle Pocahontas miała rację. On
tak strasznie zjebał, że chyba bardziej już się nie dało.
Wstydził się, ale póki technologia na to nie będzie pozwalała,
przeszłości nie da się zmienić. Pozostało więc tylko przeć do
przodu. I robić to tak, aby być dumnym z każdego kroku. Albo
przynajmniej nie żałować ich wykonania.
Po
późnym obiedzie wpakował swojego nowego przyjaciela, któremu
jeszcze nie nadał imienia, pod bluzę. Na zewnątrz zawitała już
wiosna, jednak temperatura wciąż nie należała do
najprzyjemniejszych, szczególnie pod wieczór. Trochę obawiał się
także, że malec nabawił się jakiejś choroby, bo kichał co jakiś
czas, ale termin do weterynarza miał dopiero na jutro.
Nie
pamiętał dokładnie, ale był tam chyba tylko jeden raz w życiu.
Pomimo tego nie miał najmniejszego problemu ze znalezieniem drogi do
domu Atsah. Podwórko, które ukazało się jego oczom, gdy po
dłuższym marszu z pomiaukującym kotem pod kurtką dotarł na
miejsce, rzeczywiście wyglądało inaczej, niż to zapamiętał.
Pocahontas mówiła prawdę. Nie było już zawalone złomem. Przy
starym, wręcz proszącym się o remont domu stał teraz jedynie
czerwony, obłocony jeep, który musiał należeć do ojca Atsah.
Wrednego starucha, który oprócz gratów z podwórka postanowił
pozbyć się także drewnianej budy służącej za schronienie dla
kota, bo ten za głośno miałczał.
Ryan
czuł niesamowite podenerwowanie, gdy wchodził na podwórko. Był
jednak zdecydowany. Przeciął je na ukos, nie martwiąc się tym, że
depcze po trawniku. Na gołej ziemi prawie nic nie rosło. Nim
wcisnął przycisk dzwonka przy drzwiach wejściowych, przytulił
mocniej kota do swojej piersi. Przemknęło mu przez myśl, że musi
w końcu nadać mu imię.
Nim
drzwi wreszcie się otwarły, zdążył już kilka razy użyć
dzwonka. Był już blisko zrezygnowania i wrócenia do domu, gdy w
końcu w progu stanął ubrany w dresowe spodnie i flanelową koszulę
ojciec Atsah. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie, niż
zapamiętał to Ryan. Nie golił się przynajmniej tydzień i chłopak
podejrzewał, że dokuczał mu kac.
‒ Zły
adres, dzieciaku ‒ rzucił mężczyzna, najwyraźniej go
rozpoznając. ‒ Przynajmniej na najbliższe kilka lat, a potem
raczej też.
‒ Raczej
też? ‒ powtórzył Ryan, nie rozumiejąc znaczenia tych słów. ‒
Przecież on wróci, prawda?
Gdy
wypowiadał ostatnie zdanie, ton jego głosu przeszedł w błagalny.
Miał więcej się nad sobą nie użalać, obiecał przecież sobie,
Pocahontas, a przede wszystkim Atsah, chociaż nie twarzą w twarz.
Zebrał się więc w sobie, zaciskając przy tym tak mocno dłonie,
że czuł wbijające się w skórę paznokcie.
‒ On
wróci ‒ powiedział na głos, jakby była to jakaś oczywistość.
‒ Na pewno wróci.
‒ Może
i tak ‒ rzucił ojciec Atsah, najwyraźniej nieszczególnie
przejęty losem swojego pierworodnego. ‒ W każdym razie, nie
będzie już wtedy szczeniakiem. Pozostanie mu zabrać swoje graty.
Jeśli wcześniej ich nie wypieprzę. Zależy jak mnie natchnie.
Ryan
pomyślał o tym, że łączyła go z Atsah jeszcze jedna rzecz, po
za tym, że będzie mu winny wdzięczność do końca życia. I nigdy
nie zdoła spłacić tego długu, nieważne co by zrobił. A
mianowicie, brak ojcowskiej miłości. W jego przypadku wynikało to
z przedwczesnego odejścia drugiego z rodziców. Półindianin zaś
miał za ojca zwykłego gnojka.
Przyszedł
tutaj po to, aby spróbować go lepiej zrozumieć. Zostało im dane
mało czasu razem, a Atsah należał do bardzo skrytych. Prawie nie
mówił o sobie. Ryan chciał go poznać. Dowiedzieć się, co go
ukształtowało. Chciał też, by coś ich połączyło. Jeszcze
bardziej.
‒ Ja
wezmę te „graty”, jeśli pan ich nie chce ‒ powiedział.
Ojciec
Atsah spojrzał na niego zbity z tropu.
‒ Sądzisz,
że jest tam coś, co można opylić za przyzwoitą sumkę? ‒
spytał nagle zaciekawiony. ‒ Nie ma jakiejś nowej elektroniki,
ale pewnie taka stara ma wartość kolekcjonerską, co? I można ją
opylić za ładną sumę? Sprytnie to sobie wykombinowałeś, młody.
‒ Nic
sobie nie wykombinowałem ‒ syknął Ryan, nie mogąc powstrzymać
rozgniewanego tonu. ‒ Nie interesuje mnie, co można za ile
„opylić”. Po prostu nie chcę, żeby…
Nie
dokończył, bo ten paskudny człowiek jedynie by go wyśmiał. Nie
zrozumiałby go.
‒ Niech
pan po prostu da mi wszystko to, co uzna za bezwartościowe ‒
poprosił.
Nie
było tego wiele. Ledwie trzy kartony po butach, które ułożył na
półkach w swojej szafie. Naruszał tym jego prywatność, człowieka
skrytego z natury jak dzikie zwierzę w lesie. Czuł się z tym źle,
ale chciał lepiej go poznać. Zrozumieć go choć trochę bardziej.
Jedno
z pudeł było wypełnione figurkami zwierząt i ludzi wyrzeźbionymi
w drewnie. Nie wszystkie zostały dokończone. Części brakowało
lakierowania. Innym nadano jedynie ogólny zarys kształtu. Ryan
rozpoznał niedźwiedzia stojącego na dwóch łapach i trzymającego
w pysku łososia, biegnącego wilka oraz wzbijającego się w
powietrze orła. Wszystkie figurki były niezwykle piękne, wykonane
z niezwykłą dbałością o szczegóły, ale ostatnia zrobiła na
nim największe wrażenie. Może dlatego, że orzeł próbował
wznieść się w powietrze, jego skrzydła były szeroko rozpostarte,
ale jednak nie mógł oderwać się od ziemi. Był do niej na stale
przytwierdzony. Jakby uwięziony.
W
drugim pudle znalazł kilka szkiców w tym ten przedstawiający budę,
którą Atsah zrobił dla kota, który teraz spał zwinięty w kłębek
na udach Ryana. Pamiętał ten wieczór, gdy poszedł za Indianinem
do lasu, jak by to było wczoraj. Wielokrotnie wracał do tego dnia
myślami. Gdy zobaczył go po raz pierwszy w szkole, naszła go
konkluzja, że ten wielki, małomówny chłopak jakoś nie pasuje do
tego świata, którym rządzi materializm. Że jest on dla niego zbyt
trywialny. Ludzie go otaczający, w tym sam Ryan, przejmowali się
rzeczami, jakie pewnie dla Atsah nie miały najmniejszego znaczenia.
Pierdołami jak to, czy uda im się wyciągnąć od rodziców kasę
na najnowszego IPhone’a.
Ryan
spojrzał na łóżko, gdzie po powrocie rzucił swój telefon.
Oddałby wszystko, co miał, gdyby tylko to pozwoliło mu go
zobaczyć.
Trzecie
pudło wydawało mu się najmniej interesujące. Nie było tam w
końcu nic zrobione rękami Atsah. Znalazł między innymi kilka
książek o przyrodzie Stanów Zjednoczonych. Coś opasłego o
geologii, czego treści w ogóle nie rozumiał. Dłużej skupił się
na albumie fotograficznym, w którym zamieszczone były przedruki
starych, czarno-białych zdjęć Indian w tradycyjnych strojach oraz
ich wiosek. Poszczególne plemiona miały naprawdę różną kulturę.
Wskazywały już na to nawet odmienne stroje i fryzury. Ich chaty
były zbudowane też z różnych materiałów. Nazwać umiał jedynie
wigwam. Nigdy dotąd nie interesował się tym szczególnie, na
lekcjach historii zwykle grał w Angry Birds na telefonie albo ucinał
sobie drzemkę. Teraz czuł się z tym głupio.
Gdy
przekręcił książkę, aby lepiej się czemuś przyjrzeć,
spomiędzy stron wypadła dodatkowa kartka. Zdziwiony podniósł ją
z podłogi. To też było zdjęcie, ale znacznie nowsze. Kolorowe i
zrobione cyfrowym aparatem. Przedstawiało indiańską kobietę w
ceremonialnym stroju, która stała na tle chaty zrobionej z drewna
oblepionego gliną. Wokół nie było niczego oprócz pustyni. Chata
z pewnością miała jakąś nazwę, ale on nie miał pojęcia.
‒ To
jego matka ‒ powiedział na głos.
Był
tego pewny, chociaż zdjęcie nie miało żadnego podpisu. Na
odwrocie znalazł jedynie ciąg liczb. Wyglądały na współrzędne
GPS.
‒ Dziadek
jeszcze bardziej się wkurzy ‒ mruknął do siebie Ryan.
Już
wiedział, co zamierza zrobić ze swoim życiem. Łączyło się to z
porzuceniem pracy w sklepie dziadków. I szkoły także, ale na tym
akurat zależało mu jeszcze mniej.
***
Zostali
w pokoju tylko we dwóch. Jack wręcz chłonął go wzrokiem. Te
głupie piegi obsypujące całe ciało chłopaka jakoś dziwnie go
rozmiękczały. Miał ochotę po prostu podejść do niego i uścisnąć
dzieciaka z całej siły.
Josh
wyglądał dobrze. Na jego twarzy swoje piętno wymalowało
zmęczenie, nie tylko fizyczne, a może przede wszystkim, mentalne.
Jack wiedział, że w środku, w tym duchowym środku był
zniszczony, ale na zewnątrz wciąż był tym pięknym chłopcem, za
którym mimowolnie zawsze podążał wzrokiem na parkingu komisu
samochodowego Hetfieldów.
Josh
miał zawsze tendencję do bycia trochę „okrągłym”. Nie
pulchnym, jego mięśnie były dobrze wyrzeźbione, jednak zawsze
sprawiał wrażenie jakoś tak przyjemnie dla oka i dłoni
zaokrąglonego. I milion tych piegów, które Jack przy każdym
ponownym spotkaniu odnajdywał w coraz to nowych zakamarkach jego
ciała. Wszystko to tak strasznie uwielbiał.
‒ Dacnis
dobrze się tobą opiekował ‒ odezwał się jako pierwszy. ‒
Bałem się, że… Cieszę się, że nic ci nie jest.
‒ Tak
‒ przytaknął Josh. Jack prawie zapomniał, jaki miał cichy głos.
Musiał zbliżyć się kilka kroków, aby usłyszeć wyraźnie. ‒
Był dla mnie naprawdę bardzo dobry.
„Więc
nie powinieneś odchodzić” nieomal opuściło usta Jacka. Zaśmiał
się z siebie i pomasował się dłonią po czole. To było tak
strasznie frustrujące. To był tylko głupi, piegowaty dzieciak z
przyczepy, a on tak strasznie się nim przejmował.
To
Josh pękł jako pierwszy i zaraz Jack poczuł jego ręce opatulające
go w pasie. To wszystko z niego wypompowało. Nachylił się tak, by
móc poczuć zapach rudych, nieokiełznanych kosmyków. Tak strasznie,
ogniście rudych. Pachniały hotelowym szamponem. Wsunął w nie
dłoń. Tylko przez to poczuł coś bliskiego ekstazie.
Dla
niego najlepiej byłoby go przy sobie zatrzymać. Musiał się z tym
pogodzić. Z tą swoją słabością. Dla niego może i najlepiej,
ale to nie działało w obie strony. On nie był najlepszym wyborem dla Josha. Był najgorszym.
‒ Zastanów
się, Josh ‒ zaczął pierwszy, gdy spostrzegł, że chłopak
chciał coś powiedzieć. ‒ Nie zmieniłem się od czasu, gdy
postanowiłeś mnie opuścić. No, może i tak, ale na pewno nie na
lepsze. Zabiłem Falco chociażby. Ja sam. Własnymi rękami. I nie żałuję. Nie miałem wyrzutów sumienia. Na co dzień nawet o tym nie myślę.
‒ Falco
był zły ‒ powiedział stanowczo Josh. ‒ Bardzo zły. Zabił
Mnicha, który mnie przygarnął. I kobiety, którymi się
opiekowaliśmy. Tak po prostu. Bo mu się tak zachciało. Dacnis
wcale mu nie kazał. Więc to dobrze, że nie żyje. Cieszę się, że
umarł. Był zły, więc…
Mówił tak, jakby próbował przekonać samego siebie, co do szczerości tych słów.
‒ Więc
co? Więc to, że go zabiłem, czyni mnie dobrym? ‒ prychnął
Jack, odsuwając od siebie Josha na długość rąk. Zmusił go do
spojrzenia sobie prosto w oczy. ‒ To tak nie działa, Josh. To
działa wręcz odwrotnie.
Brzmiało
to tak, jakby chciał go od siebie odepchnąć, nakłonić do odejścia.
Jednak w tym samym czasie jego palce, zacisnęły się na ramionach
Josha tak mocno, że aż sprawiało to ból.
‒ Głupi
dzieciaku ‒ sapnął z frustracją Hetfield, gdy nie uzyskał
żadnej odpowiedzi. ‒ Głupi dzieciaku… Żebyś tylko nie
żałował.
Przyciągnął
go do siebie i pocałował. Zacisnął przy tym oczy, jak jakaś baba
z komedii romantycznej. Tak też się czuł. Chciało mu się śmiać,
przecież całe życie zgrywał przecież twardziela. Dopiero teraz
poczuł, jakby wreszcie mógł odpocząć. Przykucnął na podłodze,
ciągnąć za sobą Josha. Przycisnął ich twarze do siebie. Jego
wargi spoczęły na szyi chłopaka.
‒ Więc
niech będzie ‒ powiedział ‒ jeśli tego właśnie chcesz.
Opuścimy to miejsce, bo tu nie pasujemy. Wrócimy.
Josh
nadal się nie odzywał. Zmusił Jacka do zmiany pozycji, a potem na
nim usiadł. Mężczyzna wciąż nie wydawał się do końca
przekonany, czy to, co robią jest słuszne. Jednak on nie zamierzał
na niego czekać. Dopadł do niego i pocałował ponownie.
Chaotycznie i desperacko. Jack skrzywił się na moment, gdy ich zęby
uderzyły o siebie, a potem zaśmiał gardłowo, czując, jak
gwałtownie rozpinane są guziki jego koszuli.
Czuł
się teraz, jakby po całym dniu harówki wreszcie mógł się
odprężyć, biorąc gorącą kąpiel. Taką z bąbelkami i olejkami,
które oficjalnie były tylko kobiecymi rozrywkami. Dziś miał po
prostu ochotę zamknąć oczy i dać się sobą cieszyć temu
głupiemu dzieciakowi, bo ten teraz zachowywał się jak szczeniak
spuszczony ze smyczy. Dotykał go wszędzie, gdzie tylko udało mu
się dosięgnąć, próbując przy tym pozbawić go ubrania. Jack
pomagał mu w tym, tylko w odpowiednim momencie podnosząc
odpowiednią część ciała.
Po
chwili był już zupełnie nagi. Otworzył oczy, bo przypomniał
sobie o czymś. Jak w ogóle mógł zapomnieć? Podniósł się do
siadu i sięgnął do zapięcia krótkich spodenek Josha.
‒ Ty
też ‒ powiedział, nakłaniając go do pozbycia się garderoby. ‒
Pokaż tego potwora.
Uśmiechnął
się jak hiena nad zdobyczą, wystawiając przy tym zęby. Taki, jak
zapamiętał. Za pierwszym razem, chyba w którymś z samochodów
stojących w komisie Hetfieldów, może nawet w czerwonym Cadillacu
deVille, nie pamiętał teraz dokładnie, przestraszył się tego
fiuta. Nie dał oczywiście tego po sobie poznać, ale był wtedy
bliski zrezygnowania. Największy kutas a tych, jakie miał okazję
podziwiać na żywo i mieszczący się w pierwszej piątce, jeśli do
listy dołączyć te, które widział dzięki posiadaniu łącza
internetowego. Święty Graal, kurwa, parsknął w myślach
rozbawiony.
To
nie tak, że przez ostatnie miesiące żył w celibacie. Wręcz
przeciwnie, nigdy nie pieprzył tyle, co teraz. Jednak wszyscy jego
partnerzy pochodzili z mafii lub przynajmniej środowiska. Dlatego
zawsze musiał dbać o pozory, jeśli chciał utrzymać swoją wysoką
pozycję. Jeśli chciał wciąż siedzieć w tym samym pomieszczeniu
co Barbosa.
Teraz
zaś… Teraz zaś zachciało mu się być znowu zwykłym pedałem.
Zamienił
ich ze sobą pozycjami. Nachylił się i pocałował chłopaka w
brzuch, na którym miał dwie głębokie blizny. Zbadał ich fakturę
palcami. Były szorstkie w dotyku i poszarpane. Je także ucałował.
Znalazł jeszcze wiele innych, znacznie płytszych na całym jego
ciele. Sam też miał wiele nowych. Później pozwoli Joshowi
je odkryć.
Zanurzył
palce w rudawe, skręcone włosy. Twardsze niż te na głowie. Dłonią
przejechał wzdłuż nagiego uda chłopaka, wyczuwając przy tym
skurcz mięśni. Ukąsił go w tamto miejsce. Gdziekolwiek nie
starałby się patrzeć, jego wzrok wciąż kierował się w jedno
miejsce. Nad czym się tu zastanawiać? ‒ parsknął w myślach,
unosząc palcami ku swoim ustom nabiegły krwią członek. Nic w tym
skomplikowanego. Tu przecież nie ma żadnej filozofii.
Wreszcie
mógł pozwolić, aby puściły wszystkie hamulce i zadziałał
instynkt. Patrząc kątem oka na chłopaka, na to jak wyżej unosi
się jego pokryta piegami klatka piersiowa, obcałował penisa,
którego pieścił w dłoni, po całej długości. A było naprawdę
dużo do całowania. Przełknął ślinę, która wydawała mu się
teraz dziwnie gęsta, a przy tym gorąca, i wziął go do ust,
najpierw płytko, a później wsunął go sobie do gardła.
‒ Jack.
Zamruczał
gardłowo w odpowiedzi. Jego włosy wysunęły mu się z gumki, więc
teraz kosmyki wpadały mu do oczu, drażniąc niemiłosiernie. Nie za
bardzo miał co z tym teraz zrobić, więc mruknął z ulgą, gdy
poczuł jak ciepła dłoń zaczesuje mu grzywkę na bok. Josh pewnie
zrobił to, aby dokładnie widzieć jego twarz. A, niech patrzy,
pomyślał Jack i zaczął poruszać głową. Nietrwało to długo,
nim poczuł ciepło w swoich ustach. Do jego uszu doszło jeszcze
urywane „Jack”, ale i tak miał niezłą niespodziankę, która
teraz spływała mu po podbródku, gdy podnosił się do siadu.
Odzwyczaił się.
Obtarł
usta i uśmiechnął się jakoś dziwnie zadowolony, podziwiając
przy tym zaróżowione ciało Josha. Zawsze jego skóra łatwo
przybierała ten odcień. Szybko się rumienił i szybko się opalał,
zawsze najpierw na czerwono.
Zaraz
poczuł, jak chłopak uwiesza mu się na szyi, powtarzając tu przy
jego uchu to głupie „Jack”.
‒ No
Jack ‒ mruknął.
Przymknął
oczy na uczucie dłoni na kroczu.
Dzieciak
powtarzał jego w kółko imię, jakby to miało być jakieś
czarodziejskie zaklęcie, dzięki któremu można było złamać
nawet największą klątwę, a było wręcz przeciwnie.
To
był naprawdę głupi dzieciak. Wciąż do niego wracał i wciąż mu
wybaczał. Jack zaś był zbyt samolubny, aby z tego nie skorzystać.
Czy tylko teraz Josh też mu wybaczy?
O Ryan, tak dawno go nie było. Miło zobaczyc że w końcu wrócił do żywych. No i mam plany. Aż ciekawi mnie co z tego wyjdzie.
OdpowiedzUsuńA co do Josha i Jacka, mam nadzieję że się im ułoży. Bo dość w życiu cierpileli.
Rozdział cudowny ♡
Życzę dużo weny
Pozdrawiam
Ps.: Przepraszam, że tak późno komentuje, bo przeczytałam już dawno. Postaram się poprawić;)
Dziękuję za chęć poprawy, ale niczego nie oczekuję, bo to by było nie fair, biorąc pod uwagę moje tempo dodawania rozdziałów xD
UsuńMówią, że cierpienie uszlachetnia, więc może J i J wreszcie coś dobrego w życiu wyjdzie :)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!