Siedzieli
przy okrągłym, wiklinowym stoliku w ogródku modnej wśród
turystów restauracji położonej niedaleko centrum miasta. O tej
porze, w środku dnia, skąpanymi w ostrym świetle uliczkami
przechodziły prawdziwe tłumy. Restauracja także była wypchana po
brzegi klientami. Każdy stolik w środku budynku oraz w ogródku był
zajęty. Z każdej strony obserwowały ich setki par oczu, dlatego
wybrał to miejsce na spotkanie.
Jack
Hetfield nie dał poznać po sobie żadnych emocji. Palił
nieśpiesznie papierosa wygodnie oparty o wiklinowe wsparcie fotela
wyścielonego czerwonymi poduszkami. Jego ruchy można wręcz było
określić jako nonszalanckie. Nie chciał tego pokazać, ale w jego
głowie wiele się działo. Do jego myśli wciąż na nowo powracało
zdjęcie, które siedzący naprzeciwko mężczyzna pokazał mu parę
chwil temu. Jeśli rzeczywiście było zrobione przed paroma
godzinami, to najprawdopodobniej ten rudy, piegowaty idiota był
bezpieczny.
Tylko
na jak długo? ‒ pomyślał Jack, unosząc wzrok na swojego
rozmówcę. Choć może to określenie, "rozmówca", nie było najtrafniejsze, bo
siedzieli tu już dobry kwadrans, a wymienili przez ten czas najwyżej
kilka zdań. Ahiga Ledger był graczem z najwyższej półki.
Należało założyć, że zdolnym do takiego samego okrucieństwa
jak chociażby szef Jacka, Barbosa, a przy tym znacznie bardziej
inteligentny i wyważony w swoich działaniach, gdy wymagała tego
sytuacja. A teraz chciał czegoś od niego, ale nie straszył, nie
żądał, a proponował coś w zamian. Na razie nęcił, a nie
straszył. Proponował za współpracę coś, a raczej kogoś, na kim
bardzo Jackowi zależało. I jak właśnie się okazało, uczucie to
nie malało pomimo upływu czasu.
Jack
Hetfield był zbyt dumny na to, aby czuć wzgardę wobec samego
siebie, ale jednocześnie wszystko to, co uważał za swoje słabości,
uwierało go znacznie bardziej niż przeciętnego człowieka. Nie
umiał nad nimi przejść do porządku dziennego. A gdyby jeszcze
Barbosa dowiedział się, jak bardzo jego podwładny przejmował się
losem piegowatego szczeniaka, którego kiedyś posuwał… To pewnie
najpierw by się roześmiał i nazwał go żałosnym, a potem
odstrzelił mu głowę, bo nie potrzebował w swojej grupie pedała.
‒ Może
przejdziemy już do sedna? ‒ zaproponował, gdy jego galopujące
myśli obrały najbardziej nieprzyjemny z kierunków. ‒ Mój drink
zrobił się już obrzydliwie ciepły.
‒ I
co? Koks tak źle schodzi, że macie problemy z wypłacalnością? ‒
parsknął w odpowiedzi Ahiga. ‒ Ja mam zamówić ci kolejny? Chyba
nie przyszedłeś tutaj z podejrzeniem, że to randka?
Wydawał
się być w bardzo dobrym humorze. Jack Hetfield nie znał go,
widział go w końcu pierwszy raz w życiu, ale dziwnie pasowało mu
słowa „rześki”. Tak, Ahiga Ledger wydawał się rześki i na
coś zdecydowany.
‒ Fajną
tu macie kuchnię i takie bezstresowe podejście do życia ‒
kontynuował gangster ‒ ale trochę za duszno. Chciałbym już
wrócić do domu, ale wcześniej muszę zakończyć sprawę, przez
którą tu przyjechałem. Jeśli mi pomożesz, oddam ci dzieciaka.
Całego i zdrowego.
Jack
uśmiechnął się kącikiem ust. Gangsterzy stąd działali inaczej.
Kiedy grozili, od razu przystawiali do krtani zardzewiałe ostrze,
które nabiegało krwią. Albo przystawiali lufę do głowy.
‒ A
jeśli nie? ‒ spytał.
‒ Jesteś
za ładny na to, abyś usłyszał odpowiedź. Jeszcze się
pomarszczysz i będzie wielka szkoda.
Głupi
żart, ale Jack nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wreszcie mógł
porozmawiać z kimś na poziomie, nie musiał przy tym uważać na
każde słowo i reakcję, jakie ono wywoła. Zaraz jednak jego mina
zrzedła. Pomyślał o tym, co się stanie, jeśli Josh rzeczywiście
do niego wróci. Dzieciak przecież uciekł od niego przez rzeczy,
które robił, aby wdrapać się na szczyt hierarchii w gangu
Barbosy. Paskudne rzeczy. Teraz miał już od tego ludzi. Nie brudził
sobie tak często rąk, ale nadal musiał grać swoją rolę.
To
nie tak, że teraz ukrywał swoje preferencje. Spotykał się z
jakimiś chłopakami z faweli, ale tu role były jasno ustalone, a
granice nie do przekroczenia. Josh zaś nie był dziwką i Jack nie
zamierzał go tak traktować, nawet jeśli tylko dla utrzymania
pozorów.
‒ Mogę
wam załatwić powrót do Stanów ‒ powiedział nagle Ahiga.
Jack
przyjrzał mu się uważnie. Nie mógł uwierzyć w to, że był aż
tak łatwy do przejrzenia dla tego mężczyzny. Czy emocje aż tak
wyraźnie grały na jego twarzy? Przecież ten głupi, rudy dzieciak
nie znaczył dla niego aż tak wiele.
‒ Jestem
poszukiwany ‒ przyznał jednak.
Ahiga
wzruszył ramionami.
‒ To
nie problem ‒ stwierdził. ‒ Właściwie, to jest problem, ale
mam dobry humor. Pozwolę wam na nim skorzystać. Załatwię wam obu
nową tożsamość, ulokuję was w innym stanie, najpewniej po
przeciwnej stronie kraju. Na jakiś czas będziecie się musieli
ukryć, później też bez szaleństw. Lepiej, żeby was w telewizji
nie pokazywali, ale żyć będzie mogli, jak chcecie.
‒ Nie
rozumiem dlaczego. To duże…
‒ Powiedziałem,
że mam dobry humor ‒ uciął Ahiga ‒ a ty możesz na tym
skorzystać. Musisz mi tylko pomóc.
Jack
Hetfield wypuścił głośniej powietrze przez nos. Czuł lekką
frustrację. Nie lubił, gdy ktoś mu rozkazywał. Przypominał mu
się wtedy jego ojciec, Benjamin Hetfield. Człowiek, którego
nienawidził najbardziej na świecie.
‒ Więc
o co chodzi? ‒ spytał jednak.
‒ Potrzebuję
dostać się do siedziby Dacnisa. Mam dwa cele. Jednym jest człowiek
o takim samym tatuażu… ‒ Ahiga podciągnął rękaw, odsłaniając
złotozielonego węża.
‒ Johnny.
Ahiga
popatrzył na blondyna zdziwiony.
‒ Więc
go spotkałeś? ‒ zapytał.
‒ Spotkanie
nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia.
‒ Nie
dziwię się.
Jack
zmrużył swoje zielone oczy, skupiając wzrok na twarzy siedzącego
naprzeciwko mężczyzny. Chciał dojrzeć na niej nawet najsłabsze
cienie emocji, gdy padną kolejne słowa z jego ust.
‒ Kazałem
mu zakopać swojego kompana. Najbliższego człowieka Dacnisa ‒
wyjawił. ‒ Ja też miałem wtedy dobry humor, więc oszczędziłem
twojego drogiego Johnny’ego. Chociaż byłem bardzo bliski podjęcia
innej decyzji. Naprawdę nie przypadł mi do gustu.
Ahiga
wygiął usta w podkowę w parodii zasmucenia.
‒ To
wielka szkoda ‒ powiedział. ‒ Nie siedzielibyśmy tu teraz.
Chociaż muszę przyznać, że wolę własnoręcznie pociągnąć za
spust. Mam nadzieję, iż teraz to się spełni.
Nie
kłamał, uznał Jack, przyglądając mu się uważnie. Naprawdę
chciał śmierci tego całego Johnny’ego. Gardził nim i go
nienawidził.
‒ A
drugi cel? ‒ spytał.
‒ Z
rąk ludzi Dacnisa zginął mój człowiek.
Jack
kiwnął głową. Więcej słów nie było potrzebnych.
‒ Krew
za krew ‒ rzucił jakby w powietrze.
‒ Widzę,
że się rozumiemy.
‒ Chyba
trochę za wcześnie na takie wnioski ‒ sprzeciwił się jednak
Jack. ‒ Parę rzeczy mnie zastanawia. Po pierwsze, dlaczego
zwracasz się z tym do mnie? Barbosa do dawna ma chrapkę na tereny
Dacnisa. Nie miałbyś problemów z namówieniem go do współpracy,
szczególnie jeśli zależy ci jedynie na zemście i wszystko
oddałbyś jemu.
Ahiga
nie odpowiedział od razu, przywołał za to gestem kelnera i
zapytał, czy można tu zamawiać dania na wynos. Gdy otrzymał
potwierdzającą odpowiedź, poprosił o dostarczenie mu karty z
deserami.
‒ Nie
interesują mnie wasze lokalne porachunki ‒ zwrócił się do
Jacka, gdy ponownie zostali przy stoliku we dwójkę. ‒ Nie mam
ochoty się w to mieszać, ani stawać po którejś stronie. Mój cel
jest jasny i ściśle określony. No i jestem już zmęczony ciągłym
użeraniem się z prymitywami, a niestety to środowisko jest nimi
przesiąknięte. Zgłosiłem się do ciebie, bo orientujesz się w
tym świecie, a jednocześnie nie jesteś stąd. Liczyłem na to, że
podejmiemy współpracę na cywilizowanych zasadach.
Wrócił
kelner, aby podać mężczyźnie bogato zdobioną kartę z menu.
Ahiga skupił się na niej, najwyraźniej dając Jackowi czas na
przemyślenie swojej propozycji. Nie trwało do dłużej niż ułamek
sekundy.
‒ Dobrze.
Ahiga
uniósł wzrok znad karty.
‒ To
dobrze.
***
Mogli
sobie pilnować drzwi wejściowych do apartamentu swojego szefa, ile
tylko chcieli. To nie powstrzymało Cherubina. Właściwie nie
wiedział do końca, po co to robił. Mógł po prostu siedzieć na
dupie i czekać na powrót Ahigi, to było zapewne najrozsądniejsze
rozwiązanie. Mógł, to prawda, ale nie byłby sobą, gdyby tak
zrobił. Nienawidził, gdy ktoś mu czegoś zabraniał. A teraz
dodatkowo pod nieobecność Ahigi jego psy nie próbowały ukrywać
pogardy, jaką wobec niego czuły. Postanowił więc zagrać po
swojemu. Trochę mu zajęło zlokalizowanie balkonu pokoju, w którym
przetrzymywali rudowłosego chłopaka. Był tylko piętro niżej.
Ludzie Ahigi wychodzili na niego, aby zapalić. W sumie naliczył
trójkę. Zajęło mu to kilka godzin, ale i tak nie miał nic
lepszego do roboty. Zaczekał do czasu, gdy najprawdopodobniej
wszyscy wyszli z pokoju i po rynnie zszedł w dół, a potem wskoczył na
właściwy balkon. Było prościej, niż się spodziewał.
‒ Hej,
pamiętasz mnie? ‒ odezwał się, zwracając na siebie uwagę
chłopaka, który bez ruchu siedział na łóżku odwrócony tyłem
do niego.
Nie
czekając na odpowiedź, wszedł przez otwarte drzwi balkonowe do
środka pokoju. Wielkie, niebieskie oczy śledziły jego każdy,
nawet najdrobniejszy ruch. Poczuł się jak wtedy, gdy odwiedzał
schronisko. Wtedy też obserwowały go ślepia należące do
stworzeń, które nie potrafiły łatwo zaufać.
‒ Tak,
chłopak z wtedy ‒ odparł Josh, po czym dodał jeszcze ciszej: ‒
z ulicy.
‒ Ta,
z ulicy, na której Shane załatwił tamtego dziada. A teraz Shane’a
też już nie ma.
Bez
pytania uwalił się na łóżku, na którym siedział chłopak.
Położył się na boku i podparł głowę na dłoni. Wyszczerzył
się szeroko.
‒ Widzę,
że nudzisz się tak jak ja. Może razem znajdziemy sobie jakąś
rozrywkę, co?
Josh
spojrzał niepewnie w stronę drzwi.
‒ Możesz
w ogóle tu być? ‒ zapytał.
‒ Mogę
być wszędzie, jestem przecież wolnym człowiekiem ‒ odparł
butnie Cherubin. ‒ Jestem akurat tutaj, bo mi się nudzi. I to
ostatnie miejsce, gdzie te cymbały będą mnie szukać. A Ahiga
bardzo się wkurzy, gdy wróci, a mnie nie będzie w apartamencie.
Trzy
godziny później grali w kierki kartami, które znaleźli w
szufladzie pod telewizorem. Przez ten czas nikt nie zajrzał do
pokoju. Dopiero teraz na korytarzu zapanował rumor. Słyszeli
odgłosy bieganiny oraz pokrzykiwania po angielsku.
Szukali go.
‒ Oho,
Ahiga wrócił. ‒ Uśmiechnął się Raphael.
Spojrzał na swoje odbicie w naściennym lustrze, aby poprawić włosy. Chciał wyglądać dobrze. Podszedł do drzwi i
uchylił je lekko, aby wyjrzeć na korytarz. Uśmiechnął się
bezczelnie na to, co zobaczył. Kilkanaście kroków dalej stał
Ahiga i wyglądał na doprowadzonego do granicy. Był naprawdę
wściekły. Jeszcze niedawno na ten widok Raphael sikałby ze strachu po nogach.
Pamiętał, jak bał się momentów, gdy był wzywany do tego
pogrążonego w mroku gabinetu, gdzie za masywnym biurkiem czekało
na niego przeznaczenie w postaci tego mężczyzny, który teraz
przyduszał do ściany jednego ze swoich ludzi.
Mężczyzna
desperacko próbował złapać haust powietrza, ale jego gardło było
miażdżone przez przedramię z wytatuowanym złotozielonym wężem,
którego Cherubin tak nienawidził. Chłopak obserwował całą scenę z chorą
satysfakcją. Rozpoznawał tego człowieka, to on traktował go
najgorzej ze wszystkich. Jego spojrzenia, słowa i gesty były
przepełnione pogardą. Raz nawet nazwał Cherubina „dziwką
szefa”. Chłopak miał ochotę odpyskować mu, że "jeszcze nią nie
został, ale nie może się doczekać". Nic jednak nie odpowiedział,
bo nie chciał jeszcze bardziej pogorszyć swojej sytuacji.
Czerpał
więc satysfakcję z tego, co właśnie widział. Także dlatego, że
Ahiga wyglądał na naprawdę wściekłego i przerażonego
jednocześnie. To zaś oznaczało, że naprawdę mu zależało.
Właśnie na nim, a nie na Johnny’m.
Tego
właśnie obawiał się najbardziej. Że Ahiga wreszcie przestał
kołować nad zdobyczą jak orzeł i postanowił zaatakować,
ale gdy już do niej dopadnie, to się rozmyśli. Bo wrócą do niego
dawne uczucia, gdy znów spotka Johnny’ego twarzą w twarz.
Przebaczy mu i da mu kolejną szansę, będzie chciał przyjąć pod swoje skrzydła. A
Johnny zrobi to, co zwykle, czyli znów zachowa się jak tchórz i
ucieknie, bo tylko to przecież potrafił.
Uznał, że już czas zakończyć przedstawienie. Wyszedł
z pokoju i stanął na środku korytarza.
‒ Tu
jestem ‒ powiedział głośno, przerywając tym samym szarpaninę.
‒ Cały czas tu byłem. Grałem w karty z Joshem. Ta straż pod
moimi drzwiami była zupełnie niepotrzebna. Chyba nie podejrzewałeś,
że ucieknę?
Ahiga
odepchnął od siebie swojego człowieka, a ten zsunął się plecami
po ścianie, lądując ciężko na podłodze wyłożonej czerwonym
dywanem. Gangster objął swoją szyję, wreszcie mogąc zaczerpnąć
powietrza. Załzawionymi oczami podążył za swoim szefem, który
momentalnie znalazł się przy tym bezczelnym dzieciaku. Zupełnie,
jakby całkiem ozdrowiał.
‒ Doprowadzisz
mnie kiedyś do… ‒ wysyczał Ahiga, stając przed dalej szeroko
wyszczerzonym chłopakiem, który najwyraźniej nie zamierzał się
przed nim korzyć. Najwidoczniej w ogóle się go nie bał.
Ahiga
pokręcił więc jedynie z rezygnacją i jednocześnie rozbawieniem głową. Uniósł wolną dłoń, którą przed chwilą dusił
swojego człowieka, by potarmosić farbowane na złoto, postawione na
żelu włosy.
‒ Zapomniałem,
że jesteś przecież z kotowatych, a one chodzą własnymi ścieżkami
‒ rzucił.
‒ Ale
zawsze wracają ‒ odparł Cherubin i przymknął ciemne oczy,
ciesząc się z pieszczoty.
‒ Mam
nadzieję ‒ przyznał Ahiga. Podał Raphaelowi kartonowe pudełko,
które trzymał w drugiej dłoni. ‒ Dla ciebie.
Wyminął
zaskoczonego chłopaka, który zastanawiał się, co ma począć z
zagadkową paczką, i zajrzał do pokoju, gdzie w głębi siedział
jak na szpilkach rudowłosy dzieciak pilnie nasłuchujący tego, co
działo się na zewnątrz.
‒ Dla
ciebie też mam prezent ‒ zwrócił się do niego ‒ myślę, że
równie słodki... Kurna, strasznie lamersko to zabrzmiało.
Cherubin
wybuchnął śmiechem, słysząc ten samokrytyczny komentarz z ust
Ahigi. Zaraz jednak ucichł, bo stanął przed nim mężczyzna,
którego nigdy wcześniej nie widział. Przypominał mu trochę
Johnny’ego. Nie, odwrotnie. To Norton przypominał człowieka, na
którego teraz patrzył. A raczej był jego tajwańską podróbką niskiej jakości.
Odwrócił
się, gdy usłyszał rozedrgany głos swojego partnera od kart. Josh
stał w drzwiach z dłonią przytkniętą do ust.
‒ Jack.
‒ Tak.
Dawno się nie widzieliśmy, Josh.
Cherubin
najchętniej pooglądałby scenę z jak filmowego romansidła w
wersji queer dłużej, ale Ahiga chwycił go za kołnierz
bluzki i pociągnął w stronę windy. Teraz więc siedział na
podłodze ich apartamentu i zjadał z zadowoleniem to, co ukazało
się jego oczom, gdy otworzył kartonik. Większości egzotycznych
bakalii, które wygrzebywał łyżeczką z puszystego ciasta, nawet
nie potrafił nazwać.
Ahiga
siedział w fotelu i raczył się najzwyczajniejszą w świecie wodą mineralną. Złość chyba
już mu całkiem przeszła.
‒ Więc
to już koniec? ‒ spytał Cherubin. ‒ Johnny już…
‒ Jeszcze
się nawet nie zaczęło. Niecierpliwisz się? ‒ parsknął Ahiga. ‒ Rozumiesz, że to
oznacza jego śmierć?
Raphael
wzruszył szczupłymi ramionami.
‒ Zasłużył
sobie.
Nie
padło więcej słów. Wrócił do swojego deseru.
‒ Wyglądasz
na niepewnego ‒ zauważył w pewnym momencie Ledger. ‒ To do
ciebie nie pasuje. Gdzie ten bezczelny, dziki dzieciak bez instynktu
samozachowawczego?
Raphael
uniósł na niego spojrzenie swoich czarnych oczu. Ich poważny wyraz także do niego nie pasował.
‒ Nie
rozmyślisz się ‒ spytał ‒ gdy wreszcie spotkasz się z nim
twarzą w twarz? Nie będę tu czekał na marne?
‒ To
śmieszne, że akurat z nas dwóch ty sobie zadajesz to pytanie. Ja
nigdy cię przecież nie wypuszczę. Już znalazłeś się w uścisku
węża. I jeszcze będziesz chciał się z niego uwolnić tak, jak on
chciał, ale ja uczę się na błędach.
Cherubin
zastygł z łyżeczką między wargami. Siedząc tak, patrzył przez
chwilę na Ahigę. Mierzyli się wzajemnie spojrzeniami w ciszy. W
końcu coś się zmieniło, stagnacja została przerwana, gdy usta
Raphaela wygięły się w uśmiechu, a w jego ciemnych oczach znów
zapłonęły przekorne płomyki.
‒ To
bardzo źle, że mi od tego staje? ‒ zapytał.
***
Kurczowo
ściskał kierownicę nieprzyjemnie spoconymi dłońmi. Nie wiedział
skąd, ale był pewien, że Ahiga za nimi podąża. Czuł to. Nie
bawi się dłużej w osaczanie, ale pędzi wprost na nich. Wreszcie
zdecydowany. Jeszcze niedawno Johnny nawet nie próbowałby się
ratować, po prostu by się poddał. Czuł, że tak powinien zrobić.
Latami dręczyły go wyrzuty sumienia i nie miał nikogo, ani
niczego, na czym by mu zależało.
Jeszcze
jakiś czas temu, ale nie dzisiaj.
Spojrzał
w bok, na Dacnisa, który siedział na miejscu dla pasażera z głową
opartą o ramę okna, które było otwarte. Przez szczelinę na
zewnątrz uchodził smugami biały dym, który rozmywał się w
gorącym, nieprzyjemnie wilgotnym tak, jak ciemne, przekrwione oczy,
powietrzu. Dacnis palił jednego za drugim i nie były to papierosy,
ale próżno było szukać na jego szczupłej twarzy oznak
rozbawienia. Cierpiał, chociaż w zupełnej ciszy.
Johnny
zastanawiał się, co bolało go najbardziej. Śmierć Falco,
zostawienie córki, czy porzucenie tego, czemu poświęcił całe
życie? Przez co musiał cały czas udawać. Grać kogoś, kim nie
był.
‒ Hej
‒ spróbował ‒ może…
‒ Nie
traktuj mnie jak kobiety.
Johnny
powstrzymał się przed gorzkim parsknięciem. No tak, pomyślał.
Kult macho. Początkowo chciał tego nie skomentować, ale to nie
mogło dalej tak trwać. Wtedy ta podróż, ta ucieczka od tamtego
świata nie miałaby żadnego znaczenia. Żadnego sensu. Zatrzymał
się na poboczu, mimo że tak bardzo obawiał się pościgu Ahigi.
Musiał
coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Nic nie wydawało się
odpowiednie. „Wszystko będzie dobrze” nawet nie przeszłoby mu
przez gardło. Patrzył na niego, na tę nieruchomą twarz, na te
wyjałowione z życia oczy i czuł ból tego człowieka zamiast niego
samego.
Dacnisowi
było tak obojętne, że pozwolił się tu zabrać. Porzucił
wszystko, co budował. No i co kochał, teraz była to już tylko
Mira. Johnny patrzył na niego i zastanawiał się, czy on też tak
kiedyś wyglądał. I czy budził w Ahidze takie same uczucia, jak
teraz Dacnis w nim.
Nie
chciał, nie wymagał niczego od tego mężczyzny. Niczego w zamian.
Zależało mu na nim do tego stopnia, że po prostu chciał, aby był
szczęśliwy. Bo jego też by to uszczęśliwiło. Nie oczekiwał, że
jego własne uczucia zostaną odwzajemnione. Pierwszy raz w życiu
zależało mu bardziej na kimś niż na samym sobie.
Powinien
coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Odpalił z powrotem silnik i
ruszył w dalszą drogę. Wiedział tylko, że Ahiga się spóźnił.
Teraz nie mógł już tak po prostu oddać mu swojego życia, aby go
uszczęśliwić. Uciekał, ale kiedy nadejdzie czas, będzie walczył.
Jack i Ahiga współpracują. No tego sie nie spodziewałam, ale pozytywne zaskoczenie. Jack jednak martwi się o Josha. A Raphael jest genialny. Normalnie uwielbiam go.♡
OdpowiedzUsuńNo i oczywiście końcówka.
Aż nie mogę się doczekać dalszego ciągu.
Dziękuję za rozdział ^^
Pozdrawiam
Też się tego nie spodziewałam, a raczej nie to planowałam, ale jakoś tak zamarzył mi się powrót Jacka na pierwszy plan na jakiś czas. Raphael to mój taki mały diabełek, fajnie mi się wymyśla jego nowe akcje :D
UsuńNom, najwyższy czas na jakąś akcję. I znów muszę się zastanowić kogo uśmiercić, a kogo nie :O
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam! :)