poniedziałek, 11 lutego 2019

Atsah II - ROZDZIAŁ 10 - W dobrym humorze

Siedzieli przy okrągłym, wiklinowym stoliku w ogródku modnej wśród turystów restauracji położonej niedaleko centrum miasta. O tej porze, w środku dnia, skąpanymi w ostrym świetle uliczkami przechodziły prawdziwe tłumy. Restauracja także była wypchana po brzegi klientami. Każdy stolik w środku budynku oraz w ogródku był zajęty. Z każdej strony obserwowały ich setki par oczu, dlatego wybrał to miejsce na spotkanie.

Jack Hetfield nie dał poznać po sobie żadnych emocji. Palił nieśpiesznie papierosa wygodnie oparty o wiklinowe wsparcie fotela wyścielonego czerwonymi poduszkami. Jego ruchy można wręcz było określić jako nonszalanckie. Nie chciał tego pokazać, ale w jego głowie wiele się działo. Do jego myśli wciąż na nowo powracało zdjęcie, które siedzący naprzeciwko mężczyzna pokazał mu parę chwil temu. Jeśli rzeczywiście było zrobione przed paroma godzinami, to najprawdopodobniej ten rudy, piegowaty idiota był bezpieczny.
Tylko na jak długo? ‒ pomyślał Jack, unosząc wzrok na swojego rozmówcę. Choć może to określenie, "rozmówca", nie było najtrafniejsze, bo siedzieli tu już dobry kwadrans, a wymienili przez ten czas najwyżej kilka zdań. Ahiga Ledger był graczem z najwyższej półki. Należało założyć, że zdolnym do takiego samego okrucieństwa jak chociażby szef Jacka, Barbosa, a przy tym znacznie bardziej inteligentny i wyważony w swoich działaniach, gdy wymagała tego sytuacja. A teraz chciał czegoś od niego, ale nie straszył, nie żądał, a proponował coś w zamian. Na razie nęcił, a nie straszył. Proponował za współpracę coś, a raczej kogoś, na kim bardzo Jackowi zależało. I jak właśnie się okazało, uczucie to nie malało pomimo upływu czasu.
Jack Hetfield był zbyt dumny na to, aby czuć wzgardę wobec samego siebie, ale jednocześnie wszystko to, co uważał za swoje słabości, uwierało go znacznie bardziej niż przeciętnego człowieka. Nie umiał nad nimi przejść do porządku dziennego. A gdyby jeszcze Barbosa dowiedział się, jak bardzo jego podwładny przejmował się losem piegowatego szczeniaka, którego kiedyś posuwał… To pewnie najpierw by się roześmiał i nazwał go żałosnym, a potem odstrzelił mu głowę, bo nie potrzebował w swojej grupie pedała.
‒ Może przejdziemy już do sedna? ‒ zaproponował, gdy jego galopujące myśli obrały najbardziej nieprzyjemny z kierunków. ‒ Mój drink zrobił się już obrzydliwie ciepły.
‒ I co? Koks tak źle schodzi, że macie problemy z wypłacalnością? ‒ parsknął w odpowiedzi Ahiga. ‒ Ja mam zamówić ci kolejny? Chyba nie przyszedłeś tutaj z podejrzeniem, że to randka?
Wydawał się być w bardzo dobrym humorze. Jack Hetfield nie znał go, widział go w końcu pierwszy raz w życiu, ale dziwnie pasowało mu słowa „rześki”. Tak, Ahiga Ledger wydawał się rześki i na coś zdecydowany.
‒ Fajną tu macie kuchnię i takie bezstresowe podejście do życia ‒ kontynuował gangster ‒ ale trochę za duszno. Chciałbym już wrócić do domu, ale wcześniej muszę zakończyć sprawę, przez którą tu przyjechałem. Jeśli mi pomożesz, oddam ci dzieciaka. Całego i zdrowego.
Jack uśmiechnął się kącikiem ust. Gangsterzy stąd działali inaczej. Kiedy grozili, od razu przystawiali do krtani zardzewiałe ostrze, które nabiegało krwią. Albo przystawiali lufę do głowy.
‒ A jeśli nie? ‒ spytał.
‒ Jesteś za ładny na to, abyś usłyszał odpowiedź. Jeszcze się pomarszczysz i będzie wielka szkoda.
Głupi żart, ale Jack nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wreszcie mógł porozmawiać z kimś na poziomie, nie musiał przy tym uważać na każde słowo i reakcję, jakie ono wywoła. Zaraz jednak jego mina zrzedła. Pomyślał o tym, co się stanie, jeśli Josh rzeczywiście do niego wróci. Dzieciak przecież uciekł od niego przez rzeczy, które robił, aby wdrapać się na szczyt hierarchii w gangu Barbosy. Paskudne rzeczy. Teraz miał już od tego ludzi. Nie brudził sobie tak często rąk, ale nadal musiał grać swoją rolę.
To nie tak, że teraz ukrywał swoje preferencje. Spotykał się z jakimiś chłopakami z faweli, ale tu role były jasno ustalone, a granice nie do przekroczenia. Josh zaś nie był dziwką i Jack nie zamierzał go tak traktować, nawet jeśli tylko dla utrzymania pozorów.
‒ Mogę wam załatwić powrót do Stanów ‒ powiedział nagle Ahiga.
Jack przyjrzał mu się uważnie. Nie mógł uwierzyć w to, że był aż tak łatwy do przejrzenia dla tego mężczyzny. Czy emocje aż tak wyraźnie grały na jego twarzy? Przecież ten głupi, rudy dzieciak nie znaczył dla niego aż tak wiele.
‒ Jestem poszukiwany ‒ przyznał jednak.
Ahiga wzruszył ramionami.
‒ To nie problem ‒ stwierdził. ‒ Właściwie, to jest problem, ale mam dobry humor. Pozwolę wam na nim skorzystać. Załatwię wam obu nową tożsamość, ulokuję was w innym stanie, najpewniej po przeciwnej stronie kraju. Na jakiś czas będziecie się musieli ukryć, później też bez szaleństw. Lepiej, żeby was w telewizji nie pokazywali, ale żyć będzie mogli, jak chcecie.
‒ Nie rozumiem dlaczego. To duże…
‒ Powiedziałem, że mam dobry humor ‒ uciął Ahiga ‒ a ty możesz na tym skorzystać. Musisz mi tylko pomóc.
Jack Hetfield wypuścił głośniej powietrze przez nos. Czuł lekką frustrację. Nie lubił, gdy ktoś mu rozkazywał. Przypominał mu się wtedy jego ojciec, Benjamin Hetfield. Człowiek, którego nienawidził najbardziej na świecie.
‒ Więc o co chodzi? ‒ spytał jednak.
‒ Potrzebuję dostać się do siedziby Dacnisa. Mam dwa cele. Jednym jest człowiek o takim samym tatuażu… ‒ Ahiga podciągnął rękaw, odsłaniając złotozielonego węża.
‒ Johnny.
Ahiga popatrzył na blondyna zdziwiony.
‒ Więc go spotkałeś? ‒ zapytał.
‒ Spotkanie nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia.
‒ Nie dziwię się.
Jack zmrużył swoje zielone oczy, skupiając wzrok na twarzy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Chciał dojrzeć na niej nawet najsłabsze cienie emocji, gdy padną kolejne słowa z jego ust.
‒ Kazałem mu zakopać swojego kompana. Najbliższego człowieka Dacnisa ‒ wyjawił. ‒ Ja też miałem wtedy dobry humor, więc oszczędziłem twojego drogiego Johnny’ego. Chociaż byłem bardzo bliski podjęcia innej decyzji. Naprawdę nie przypadł mi do gustu.
Ahiga wygiął usta w podkowę w parodii zasmucenia.
‒ To wielka szkoda ‒ powiedział. ‒ Nie siedzielibyśmy tu teraz. Chociaż muszę przyznać, że wolę własnoręcznie pociągnąć za spust. Mam nadzieję, iż teraz to się spełni.
Nie kłamał, uznał Jack, przyglądając mu się uważnie. Naprawdę chciał śmierci tego całego Johnny’ego. Gardził nim i go nienawidził.
‒ A drugi cel? ‒ spytał.
‒ Z rąk ludzi Dacnisa zginął mój człowiek.
Jack kiwnął głową. Więcej słów nie było potrzebnych.
‒ Krew za krew ‒ rzucił jakby w powietrze.
‒ Widzę, że się rozumiemy.
‒ Chyba trochę za wcześnie na takie wnioski ‒ sprzeciwił się jednak Jack. ‒ Parę rzeczy mnie zastanawia. Po pierwsze, dlaczego zwracasz się z tym do mnie? Barbosa do dawna ma chrapkę na tereny Dacnisa. Nie miałbyś problemów z namówieniem go do współpracy, szczególnie jeśli zależy ci jedynie na zemście i wszystko oddałbyś jemu.
Ahiga nie odpowiedział od razu, przywołał za to gestem kelnera i zapytał, czy można tu zamawiać dania na wynos. Gdy otrzymał potwierdzającą odpowiedź, poprosił o dostarczenie mu karty z deserami.
‒ Nie interesują mnie wasze lokalne porachunki ‒ zwrócił się do Jacka, gdy ponownie zostali przy stoliku we dwójkę. ‒ Nie mam ochoty się w to mieszać, ani stawać po którejś stronie. Mój cel jest jasny i ściśle określony. No i jestem już zmęczony ciągłym użeraniem się z prymitywami, a niestety to środowisko jest nimi przesiąknięte. Zgłosiłem się do ciebie, bo orientujesz się w tym świecie, a jednocześnie nie jesteś stąd. Liczyłem na to, że podejmiemy współpracę na cywilizowanych zasadach.
Wrócił kelner, aby podać mężczyźnie bogato zdobioną kartę z menu. Ahiga skupił się na niej, najwyraźniej dając Jackowi czas na przemyślenie swojej propozycji. Nie trwało do dłużej niż ułamek sekundy.
‒ Dobrze.
Ahiga uniósł wzrok znad karty.
‒ To dobrze.
***
Mogli sobie pilnować drzwi wejściowych do apartamentu swojego szefa, ile tylko chcieli. To nie powstrzymało Cherubina. Właściwie nie wiedział do końca, po co to robił. Mógł po prostu siedzieć na dupie i czekać na powrót Ahigi, to było zapewne najrozsądniejsze rozwiązanie. Mógł, to prawda, ale nie byłby sobą, gdyby tak zrobił. Nienawidził, gdy ktoś mu czegoś zabraniał. A teraz dodatkowo pod nieobecność Ahigi jego psy nie próbowały ukrywać pogardy, jaką wobec niego czuły. Postanowił więc zagrać po swojemu. Trochę mu zajęło zlokalizowanie balkonu pokoju, w którym przetrzymywali rudowłosego chłopaka. Był tylko piętro niżej. Ludzie Ahigi wychodzili na niego, aby zapalić. W sumie naliczył trójkę. Zajęło mu to kilka godzin, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty. Zaczekał do czasu, gdy najprawdopodobniej wszyscy wyszli z pokoju i po rynnie zszedł w dół, a potem wskoczył na właściwy balkon. Było prościej, niż się spodziewał.
‒ Hej, pamiętasz mnie? ‒ odezwał się, zwracając na siebie uwagę chłopaka, który bez ruchu siedział na łóżku odwrócony tyłem do niego.
Nie czekając na odpowiedź, wszedł przez otwarte drzwi balkonowe do środka pokoju. Wielkie, niebieskie oczy śledziły jego każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Poczuł się jak wtedy, gdy odwiedzał schronisko. Wtedy też obserwowały go ślepia należące do stworzeń, które nie potrafiły łatwo zaufać.
‒ Tak, chłopak z wtedy ‒ odparł Josh, po czym dodał jeszcze ciszej: ‒ z ulicy.
‒ Ta, z ulicy, na której Shane załatwił tamtego dziada. A teraz Shane’a też już nie ma.
Bez pytania uwalił się na łóżku, na którym siedział chłopak. Położył się na boku i podparł głowę na dłoni. Wyszczerzył się szeroko.
‒ Widzę, że nudzisz się tak jak ja. Może razem znajdziemy sobie jakąś rozrywkę, co?
Josh spojrzał niepewnie w stronę drzwi.
‒ Możesz w ogóle tu być? ‒ zapytał.
‒ Mogę być wszędzie, jestem przecież wolnym człowiekiem ‒ odparł butnie Cherubin. ‒ Jestem akurat tutaj, bo mi się nudzi. I to ostatnie miejsce, gdzie te cymbały będą mnie szukać. A Ahiga bardzo się wkurzy, gdy wróci, a mnie nie będzie w apartamencie.
Trzy godziny później grali w kierki kartami, które znaleźli w szufladzie pod telewizorem. Przez ten czas nikt nie zajrzał do pokoju. Dopiero teraz na korytarzu zapanował rumor. Słyszeli odgłosy bieganiny oraz pokrzykiwania po angielsku. 
Szukali go.
‒ Oho, Ahiga wrócił. ‒ Uśmiechnął się Raphael.
Spojrzał na swoje odbicie w naściennym lustrze, aby poprawić włosy. Chciał wyglądać dobrze. Podszedł do drzwi i uchylił je lekko, aby wyjrzeć na korytarz. Uśmiechnął się bezczelnie na to, co zobaczył. Kilkanaście kroków dalej stał Ahiga i wyglądał na doprowadzonego do granicy. Był naprawdę wściekły. Jeszcze niedawno na ten widok Raphael sikałby ze strachu po nogach. Pamiętał, jak bał się momentów, gdy był wzywany do tego pogrążonego w mroku gabinetu, gdzie za masywnym biurkiem czekało na niego przeznaczenie w postaci tego mężczyzny, który teraz przyduszał do ściany jednego ze swoich ludzi.
Mężczyzna desperacko próbował złapać haust powietrza, ale jego gardło było miażdżone przez przedramię z wytatuowanym złotozielonym wężem, którego Cherubin tak nienawidził. Chłopak obserwował całą scenę z chorą satysfakcją. Rozpoznawał tego człowieka, to on traktował go najgorzej ze wszystkich. Jego spojrzenia, słowa i gesty były przepełnione pogardą. Raz nawet nazwał Cherubina „dziwką szefa”. Chłopak miał ochotę odpyskować mu, że "jeszcze nią nie został, ale nie może się doczekać". Nic jednak nie odpowiedział, bo nie chciał jeszcze bardziej pogorszyć swojej sytuacji.
Czerpał więc satysfakcję z tego, co właśnie widział. Także dlatego, że Ahiga wyglądał na naprawdę wściekłego i przerażonego jednocześnie. To zaś oznaczało, że naprawdę mu zależało. Właśnie na nim, a nie na Johnny’m.
Tego właśnie obawiał się najbardziej. Że Ahiga wreszcie przestał kołować nad zdobyczą jak orzeł i postanowił zaatakować, ale gdy już do niej dopadnie, to się rozmyśli. Bo wrócą do niego dawne uczucia, gdy znów spotka Johnny’ego twarzą w twarz. Przebaczy mu i da mu kolejną szansę, będzie chciał przyjąć pod swoje skrzydła. A Johnny zrobi to, co zwykle, czyli znów zachowa się jak tchórz i ucieknie, bo tylko to przecież potrafił.
Uznał, że już czas zakończyć przedstawienie. Wyszedł z pokoju i stanął na środku korytarza.
‒ Tu jestem ‒ powiedział głośno, przerywając tym samym szarpaninę. ‒ Cały czas tu byłem. Grałem w karty z Joshem. Ta straż pod moimi drzwiami była zupełnie niepotrzebna. Chyba nie podejrzewałeś, że ucieknę?
Ahiga odepchnął od siebie swojego człowieka, a ten zsunął się plecami po ścianie, lądując ciężko na podłodze wyłożonej czerwonym dywanem. Gangster objął swoją szyję, wreszcie mogąc zaczerpnąć powietrza. Załzawionymi oczami podążył za swoim szefem, który momentalnie znalazł się przy tym bezczelnym dzieciaku. Zupełnie, jakby całkiem ozdrowiał. 
‒ Doprowadzisz mnie kiedyś do… ‒ wysyczał Ahiga, stając przed dalej szeroko wyszczerzonym chłopakiem, który najwyraźniej nie zamierzał się przed nim korzyć. Najwidoczniej w ogóle się go nie bał.
Ahiga pokręcił więc jedynie z rezygnacją i jednocześnie rozbawieniem  głową. Uniósł wolną dłoń, którą przed chwilą dusił swojego człowieka, by potarmosić farbowane na złoto, postawione na żelu włosy.
‒ Zapomniałem, że jesteś przecież z kotowatych, a one chodzą własnymi ścieżkami ‒ rzucił.
‒ Ale zawsze wracają ‒ odparł Cherubin i przymknął ciemne oczy, ciesząc się z pieszczoty.
‒ Mam nadzieję ‒ przyznał Ahiga. Podał Raphaelowi kartonowe pudełko, które trzymał w drugiej dłoni. ‒ Dla ciebie.
Wyminął zaskoczonego chłopaka, który zastanawiał się, co ma począć z zagadkową paczką, i zajrzał do pokoju, gdzie w głębi siedział jak na szpilkach rudowłosy dzieciak pilnie nasłuchujący tego, co działo się na zewnątrz.
‒ Dla ciebie też mam prezent ‒ zwrócił się do niego ‒ myślę, że równie słodki... Kurna, strasznie lamersko to zabrzmiało.
Cherubin wybuchnął śmiechem, słysząc ten samokrytyczny komentarz z ust Ahigi. Zaraz jednak ucichł, bo stanął przed nim mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział. Przypominał mu trochę Johnny’ego. Nie, odwrotnie. To Norton przypominał człowieka, na którego teraz patrzył. A raczej był jego tajwańską podróbką niskiej jakości.
Odwrócił się, gdy usłyszał rozedrgany głos swojego partnera od kart. Josh stał w drzwiach z dłonią przytkniętą do ust. 
‒ Jack.
‒ Tak. Dawno się nie widzieliśmy, Josh.
 
Cherubin najchętniej pooglądałby scenę z jak filmowego romansidła w wersji queer dłużej, ale Ahiga chwycił go za kołnierz bluzki i pociągnął w stronę windy. Teraz więc siedział na podłodze ich apartamentu i zjadał z zadowoleniem to, co ukazało się jego oczom, gdy otworzył kartonik. Większości egzotycznych bakalii, które wygrzebywał łyżeczką z puszystego ciasta, nawet nie potrafił nazwać.
Ahiga siedział w fotelu i raczył się najzwyczajniejszą w świecie wodą mineralną. Złość chyba już mu całkiem przeszła.
‒ Więc to już koniec? ‒ spytał Cherubin. ‒ Johnny już…
‒ Jeszcze się nawet nie zaczęło. Niecierpliwisz się?  ‒ parsknął Ahiga. ‒ Rozumiesz, że to oznacza jego śmierć?
Raphael wzruszył szczupłymi ramionami.
‒ Zasłużył sobie.
Nie padło więcej słów. Wrócił do swojego deseru.
‒ Wyglądasz na niepewnego ‒ zauważył w pewnym momencie Ledger. ‒ To do ciebie nie pasuje. Gdzie ten bezczelny, dziki dzieciak bez instynktu samozachowawczego?
Raphael uniósł na niego spojrzenie swoich czarnych oczu. Ich poważny wyraz także do niego nie pasował.
‒ Nie rozmyślisz się ‒ spytał ‒ gdy wreszcie spotkasz się z nim twarzą w twarz? Nie będę tu czekał na marne?
‒ To śmieszne, że akurat z nas dwóch ty sobie zadajesz to pytanie. Ja nigdy cię przecież nie wypuszczę. Już znalazłeś się w uścisku węża. I jeszcze będziesz chciał się z niego uwolnić tak, jak on chciał, ale ja uczę się na błędach.
Cherubin zastygł z łyżeczką między wargami. Siedząc tak, patrzył przez chwilę na Ahigę. Mierzyli się wzajemnie spojrzeniami w ciszy. W końcu coś się zmieniło, stagnacja została przerwana, gdy usta Raphaela wygięły się w uśmiechu, a w jego ciemnych oczach znów zapłonęły przekorne płomyki.
‒ To bardzo źle, że mi od tego staje? ‒ zapytał.
***
Kurczowo ściskał kierownicę nieprzyjemnie spoconymi dłońmi. Nie wiedział skąd, ale był pewien, że Ahiga za nimi podąża. Czuł to. Nie bawi się dłużej w osaczanie, ale pędzi wprost na nich. Wreszcie zdecydowany. Jeszcze niedawno Johnny nawet nie próbowałby się ratować, po prostu by się poddał. Czuł, że tak powinien zrobić. Latami dręczyły go wyrzuty sumienia i nie miał nikogo, ani niczego, na czym by mu zależało.
Jeszcze jakiś czas temu, ale nie dzisiaj.
Spojrzał w bok, na Dacnisa, który siedział na miejscu dla pasażera z głową opartą o ramę okna, które było otwarte. Przez szczelinę na zewnątrz uchodził smugami biały dym, który rozmywał się w gorącym, nieprzyjemnie wilgotnym tak, jak ciemne, przekrwione oczy, powietrzu. Dacnis palił jednego za drugim i nie były to papierosy, ale próżno było szukać na jego szczupłej twarzy oznak rozbawienia. Cierpiał, chociaż w zupełnej ciszy.
Johnny zastanawiał się, co bolało go najbardziej. Śmierć Falco, zostawienie córki, czy porzucenie tego, czemu poświęcił całe życie? Przez co musiał cały czas udawać. Grać kogoś, kim nie był.
‒ Hej ‒ spróbował ‒ może…
‒ Nie traktuj mnie jak kobiety.
Johnny powstrzymał się przed gorzkim parsknięciem. No tak, pomyślał. Kult macho. Początkowo chciał tego nie skomentować, ale to nie mogło dalej tak trwać. Wtedy ta podróż, ta ucieczka od tamtego świata nie miałaby żadnego znaczenia. Żadnego sensu. Zatrzymał się na poboczu, mimo że tak bardzo obawiał się pościgu Ahigi.
Musiał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Nic nie wydawało się odpowiednie. „Wszystko będzie dobrze” nawet nie przeszłoby mu przez gardło. Patrzył na niego, na tę nieruchomą twarz, na te wyjałowione z życia oczy i czuł ból tego człowieka zamiast niego samego.
Dacnisowi było tak obojętne, że pozwolił się tu zabrać. Porzucił wszystko, co budował. No i co kochał, teraz była to już tylko Mira. Johnny patrzył na niego i zastanawiał się, czy on też tak kiedyś wyglądał. I czy budził w Ahidze takie same uczucia, jak teraz Dacnis w nim.
Nie chciał, nie wymagał niczego od tego mężczyzny. Niczego w zamian. Zależało mu na nim do tego stopnia, że po prostu chciał, aby był szczęśliwy. Bo jego też by to uszczęśliwiło. Nie oczekiwał, że jego własne uczucia zostaną odwzajemnione. Pierwszy raz w życiu zależało mu bardziej na kimś niż na samym sobie.
Powinien coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Odpalił z powrotem silnik i ruszył w dalszą drogę. Wiedział tylko, że Ahiga się spóźnił. Teraz nie mógł już tak po prostu oddać mu swojego życia, aby go uszczęśliwić. Uciekał, ale kiedy nadejdzie czas, będzie walczył.
 

2 komentarze:

  1. Jack i Ahiga współpracują. No tego sie nie spodziewałam, ale pozytywne zaskoczenie. Jack jednak martwi się o Josha. A Raphael jest genialny. Normalnie uwielbiam go.♡
    No i oczywiście końcówka.
    Aż nie mogę się doczekać dalszego ciągu.
    Dziękuję za rozdział ^^
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się tego nie spodziewałam, a raczej nie to planowałam, ale jakoś tak zamarzył mi się powrót Jacka na pierwszy plan na jakiś czas. Raphael to mój taki mały diabełek, fajnie mi się wymyśla jego nowe akcje :D
      Nom, najwyższy czas na jakąś akcję. I znów muszę się zastanowić kogo uśmiercić, a kogo nie :O
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam! :)

      Usuń