On
jako jedyny od razu wiedział, gdzie udał się Dacnis, nikogo o tym
nie informując. Opuścił szpital, jeden dzień spędził w swojej
posiadłości, przez większość czasu siedząc na balkonie i gapiąc
się w przestrzeń, a następnego zniknął. Nie poinformował przy
tym nikogo, gdzie się wybiera. Nie wziął też ze sobą obstawy.
Właściwie wymknął się po kryjomu ze swojej własnej posiadłości.
Jego ludzie byli naprawdę wzburzeni, a wtedy stawali się agresywni.
Zazwyczaj reagowali tak na nieobecność swojego szefa, a po
ostatnich wydarzeniach napięcie sięgnęło wręcz zenitu.
Johnny
z boku obserwował, jak biegają po posiadłości, kłócą się i
ciągle gdzieś wydzwaniają. Gdy był pewny, że nikt inny ich nie
usłyszy, zapytał jednego z młodszych członków gangu, świeżaka,
gdzie uczy się Mira. Zastanawiał się, czy Falco też wiedziałby,
gdzie udał się Dacnis. Na pewno, odpowiedział sam sobie. Tylko on
by za nim nie ruszył. Bo nie mógł. Musiał udawać, że nie wie.
Taki był jego świat. Johnny mógł.
Dotarcie
do prywatnej placówki blisko centrum miasta zajęło mu sporo czasu.
Dziś był dzień wolny od zajęć, ale na boisku odbywał się
trening szkolnej drużyny piłki nożnej. Trenera nigdzie nie było
widać. Johnny był przygotowany na to, że będzie musiał jakoś
zdobyć w szkole jego adres domowy. To nie wydawało się jednak
konieczne.
Szkoła
była rozległa, ale część sportowa z halami, szatniami i
prysznicami pod względem architektonicznym wyraźnie odcinała się
od reszty zabudowań. Właśnie tam udał się Johnny. Pokonał
masywne drzwi i rozglądnął się po szerokim korytarzu. Uznał, że
zacznie od pokoju przeznaczonego dla nauczycieli. Ruszył wzdłuż
korytarza w jego poszukiwaniu. Coś jednak przykuło jego uwagę,
mianowicie lekko uchylone drzwi do jednej z sal sportowych. Podszedł
do nich i pchnął je lekko, mając nadzieję, że nie zaskrzypią.
Nie zrobiły tego.
Nie
zauważono go. Pomyślał, że mógłby tu równie dobrze wpaść z
bronią i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Strzeliłby do nich, a
mężczyźni umarliby w objęciu kochanków. Kochanków, parsknął w
myślach. Powinien przerwać to natychmiastowo, aby później Dacnis
nie miał jeszcze więcej do żałowania, ale coś go powstrzymało.
Nie zwrócił w ogóle uwagi na tego drugiego. Patrzył na Dacnisa
oddającego się mężczyźnie. Szukającego w nim zapomnienia i
ulgi. Jest piękny, przeszło mu przez myśl. Nie mógł znaleźć
lepszego słowa. Ta myśl towarzyszył mu już od dawna. Objawiała
się chociażby wtedy, gdy przyglądał się Dacnisowi, który często z
balkonu swojego domu z przymrużonymi oczami i melancholijnym wyrazem
twarzy patrzył na szarzyznę rozciągającą się u dołu. Był za
piękny dla świata, w którym przyszło mu dorastać i żyć.
Nie
musiał nic mówić, ani robić. Nieświadomie docisnął mocniej
klamkę, a ta wydała skrzypiący dźwięk. Gdy go zauważył, na
twarzy mężczyzny, nauczyciela wychowania fizycznego, zagościło
coś, czego Johnny nawet nie umiał określić. Przerażenie nie było
wystarczająco mocnym słowem. Trener porwał swoje ubrania,
zapominając o butach i rzucił się ku drzwiom na drugim krańcu
sali ćwiczeń. Po zaledwie kilku sekundach już go nie było.
Dacnis nagi siedział na boisku do koszykówki. Jego smukła sylwetka
odbijała się w wypolerowanej podłodze. On się w ogóle nie
wstydził. Spojrzał swoimi wąskimi i lekko skośnymi oczami na
Johnny’ego, który zdążył już wejść do sali. Jego mina
zdawała się nie wyrażać niczego.
‒ Przerwałeś
w najlepszym momencie ‒ powiedział po chwili ciszy między nimi,
uśmiechając się przy tym.
W
Johnnym coś drgnęło. Pokonał dzielący ich dystans i uderzył
Dacnisa otwartą dłonią w twarz. Głośny odgłos mocnego policzka
odbił się echem w wielkiej hali, w której byli tylko oni.
‒ Przestań!
‒ Co
takiego? ‒ zapytał Dacnis wciąż wyjałowionym z emocji głosem,
jakby sytuacja sprzed chwili nie miała miejsce.
‒ To!
‒ zdenerwował się Johnny. Zrobił młynek ramionami. ‒ To! To
nie ukoi twojego bólu. Płacz, nienawidź albo krzycz! Albo, jeśli
ci to pomoże, zemścij się. Cokolwiek, co przyniesie ci ukojenie.
Upadł
przed nim na kolana.
‒ To
moja wina! To przeze mnie nie żyje. Powiedziałem ci to. Przyznałem
się, ale ty wiedziałeś i bez tego, prawda? I po prostu kazałeś
mi iść do domu i się umyć. ‒ Parsknął śmiechem. ‒ Nie
możesz być aż tak dobry.
Wyciągnął
z wewnętrznej kieszeni pistolet i położył go na podłodze między
nimi.
‒ Zabij
mnie, jeśli ci to pomoże.
Pamiętał
jak dziś, kiedy Dacnis przyjął go po raz pierwszy pod swój dach.
To było lata temu. Od niedawna przebywał w Brazylii. Dacnis zawsze
utrzymywał, że jest jego dłużnikiem, bo uratował jego córkę.
Ci którzy to słyszeli, jego podwładni, pewnie wyobrażali sobie,
że Johnny ochronił ją przed ludźmi z wrogiej grupy. A Dacnis
pozwalał im tak myśleć, przez co Norton w ich oczach zasługiwał
na pewien szacunek. Jednak tak nie było. On po prostu chwycił
dziewczynkę, która chciała wejść na ruchliwą ulicę, gdy było
czerwone światło. To wszystko. Jednak dla Dacnisa było to
wystarczająco dużo, aby być mu wdzięcznym i dać schronienie, a
później przyjąć go po raz drugi, gdy psy były tuż za nim.
On
był zbyt dobry dla świata, w którym przyszło mu żyć. Zaś
otaczający go ludzie byli zbyt gruboskórni, aby go zrozumieć.
Falco także. Johnny nachylił się i spojrzał prosto w oczy
Dacnisa, który odwrócił wzrok. Chciał się podnieś, a drugi
mężczyzna złapał go za dłoń i mocno ścisnął, zmuszając do
pozostania w miejscu. Dacnis zasłonił oczy.
‒ Nie
radzę sobie w byciu sam ‒ wyznał po przedłużającej się chwili
ciszy.
Johnny
wciągnął głęboko powietrze. Znów stawiał się w tej samej
roli, ale tym razem nie zamierzał uciekać. Ściągnął z siebie
koszulę, pod którą miał jeszcze podkoszulek i okrył nią ramiona
Dacnisa.
‒ Nie
jesteś. Masz przecież Mirę.
‒ Mirę
‒ powtórzył Dacnis. Siedział ze spuszczoną głową. Nie chciał,
żeby jego widział twarz była widoczna. ‒ Tak, mam Mirę. To moje
największe szczęście, ale zacząłem spotkać się z jej matką z
zupełnie innym zamiarem. Nie chciałem zawieść Falco. On od zawsze
podążał za mną. Odkąd byliśmy szczeniakami. Przejąłem schedę
po ojcu i robiłem wszystko inne, aby zawsze patrzył na mnie w ten
samo sposób. Bo tego ode mnie oczekiwał. Wiem, czego oczekiwałby
ode mnie teraz. Abym go pomścił. Dlatego odesłałem Mirę. Tego
oczekują ode mnie moi ludzie, tego oczekiwałby ode mnie Falco…
Ale ja nie umiem znaleźć w sobie tyle siły. I wiem, że to nie da
mi satysfakcji, której ode mnie oczekują. Codziennie patrzę na
świat, w którym się narodziłem i który jest teraz należy do
mnie i wiem, że ci ludzie przemierzający ulice faweli by mnie nie
zrozumieli.
Zaśmiał
się i pociągnął nosem.
‒ Co
ja w ogóle bredzę? ‒ parsknął przez łzy.
Johnny
nachylił się i przytknął ich czoła do siebie. Objął mężczyznę
ramionami. W jego sercu pierwszy raz w życiu zrodziło się naprawdę
mocne postanowienie. Pierwszy raz w życiu naprawdę mu na kimś
zależało. Wiedział, że był jedyną osobą, której Dacnis mógł
się wyspowiadać, bo on nie należał do tego świata. To była
wielka odpowiedzialność, ale jej ciężar na barkach mu nie
przeszkadzał. Chciał tego.
Pomyślał
o tym, co Dacnis powiedział w szpitalu, rozmawiając z Ahigą. O
oceanie, jego głębinach, które na moment dawały wolność, by
zaraz potem odebrać ją na wieczność. Była jednak jeszcze druga
możliwość. Gdy spojrzał w bok, za wielkimi oknami sali
gimnastycznej rozciągały się błękitne przestworza. Można było
wznieść się zupełnie jak orzeł. Jak atsah, przeszło mu
przez myśl. Tak chybia miał na imię przyjaciel jego bratanka.
Pamiętał go wyraźnie, bo strasznie przypominał mu młodego Ahigę.
Zostawił
ich wszystkich. Teraz jednak się nie wahał. Nie wiedział dlaczego.
Nawet nie próbował tego zrozumieć.
Chwycił
Dacnisa za podbródek i uniósł jego twarz.
‒ Kim
jest matka Miry? ‒ spytał. ‒ Nie mieszka w getcie, prawda? Wtedy
nie odesłałbyś do niej Miry.
‒ To
córka zamożnego polityka.
Johnny
kiwnął głową. Myślał o tym, co powinni zrobić. Odesłanie Miry
miało zapewnić dziewczynce bezpieczeństwo. Tylko o to chodziło.
Dacnis nie chciał, aby wpadła w ręce Ahigi, gdy ten zaatakuje, a
to na pewno się stanie. Jego ludzie pewnie sądzili, że to część
przygotowań do walki, zemsty na Hetfieldzie i Barbosie, któremu
podlegał, za zabicie Falco. Dacnis na pewno był świadomy, że tego
od niego oczekują, ale Johnny nie widział teraz tego w jego oczach.
Pytanie, które od pierwszego spotkania zaprzątało mu głowę, znów
wypłynęło na wierzch w kotłowaninie jego myśli:
‒ Dlaczego
w ogóle przejąłeś gang po ojcu? ‒ spytał, chociaż to nie było
na to czas.
Dacnis
uśmiechnął się krzywo. Dobrze rozumiał, o co chodziło
Johnny’emu. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale zawsze wydawało mu
się, że on rozumie go znacznie bardziej niż otaczający go ludzie.
Nawet Falco. Może przez to, że pochodził z innego świata. Nie tak
brutalnego.
‒ Bo
wyobraziłem sobie, że zmienię ten świat ‒ parsknął. ‒
Wiesz, że większość ludzi tutaj nie potrafi czytać? Chłopcy od
najmłodszych lat przyglądają się, jak ich ojciec katuje matkę, a
później sami robią to swoim kobietom. Bo nawet nie wiedzą, że
można inaczej. Nie znają innego świata. Dziewczynki kupczą swoją
niewinnością, bo nauczyły się, że nie mają nic więcej, co
miałoby jakąś wartość. Mój ojciec tego nie widział, bo też
był taki jak oni. Bo też miał klapki na oczach. A mnie się
zdawało, że widzę więcej i przez to mogę poprawić los tych
ludzi. Wiesz, że dzielnice nędzy nie istnieją na oficjalnych
mapach Rio? To dwa nienawidzące i gardzące sobą światy. Ale ja
miałem wizję, że je połączę. Nawiązałem kontakt z władzami.
Zgodzili się zbudować kanalizację i finansować szkoły, jeśli
tylko mieszkańcy będą współpracować. I wiesz co? Jedna, starsza
kobieta, która spędziła w getcie całe życie, której ojciec jej
dzieci wydłubał oko, napluła mi w twarz i nazwała mnie zdrajcą.
Wtedy przestałem już być naiwny.
Johnny teraz przestał się nie wahać. Sam wstał, a Dacnisa chwycił za ramię,
aby pomóc mu się podnieść. Podał mu ubranie. W głowie spróbował
sporządzić plan. W ucieczkach był akurat bardzo dobry. Musieli
zniknąć, zanim Ahiga się we wszystkim połapie.
***
Pocahontas
przeszło przez myśl, że powinna sprawdzić, czy w jej żyłach
naprawdę nie płynie indiańska krew. Znalezienie miejsca, gdzie
przebywał Ryan nie zajęło jej zbyt wiele czasu. Z obojętną z pozoru miną, która towarzyszyła jej przez większość czasu, patrzyła
na starą, opuszczoną willę. Sprawdziła, czy nie nadjeżdża żaden
samochód i przeszła przez ulicę. Po chwili znalazła się na
zaniedbanej posesji. Przed wejściem do domu poprawiła włosy, które
zaczepiły jej się o stalową kratę, gdy przeciskała się przez
uszkodzone ogrodzenie. Dlaczego to zawsze spada na mnie? ‒ sapnęła
w myślach. Uznała, że matkowanie to naprawdę ciężki kawałek
chleba.
‒ Zastanawiam
się, co jeszcze musiałbyś odwalić, abyś mógł stać się w
moich oczach jeszcze bardziej żałosny ‒ powiedziała,
jednocześnie butem szturchając nogę chłopaka. ‒ Nic nie
przychodzi mi do głowy, a wyobraźnię mam bujną.
Pierwszy
obudził się Floyd. Odgarnął dredy z czoła i posłał stojącej
nad nimi dziewczynie mgliste, rozkojarzone spojrzenie. Najwyraźniej
wyrwała go ze snu. Nie czuła się bynajmniej winna. Floyd chyba
zamierzał coś powiedzieć, ale mu na to nie pozwoliła. Sam też
nie bardzo był w stanie wydobyć z siebie coś wyartykułowanego.
Suchy język przywarł mu do podniebienia.
‒ Spadaj
‒ rzuciła do niego Trish i była to cała uwaga, jaką mu
przeznaczyła.
Odprowadziła
go kpiącym spojrzeniem.
‒ I
czym ci zaimponował? ‒ spytała Ryana, który wciąż oczy trzymał
kurczowo zamknięte. ‒ Zdradź mi, bo jestem zabójczo wręcz
ciekawa. Chciałeś, żeby ktoś cię poklepał po pleckach i
powiedział, że wszystko będzie w porządku? Trzeba było przyjść
do mnie. Zrobiłabym to za darmo. Nawet nie musiałbyś najebany
dawać mi dupy. Łaskawa jestem, nie? Doceń to.
Nie
uzyskała żadnej odpowiedzi. Zwłoki na starym, zdezelowanym łóżku
nawet się nie poruszyły. Nie widziała jego twarzy, bo Ryan miał
ją wciśnięta w koc. Może liczył na to, że w końcu sobie
pójdzie? Pocahontas uśmiechnęła się wręcz sadystycznie. No to
się przeliczył. On też musiał to zrozumieć, bo w końcu Trish
usłyszała ciche „Idź sobie” wypowiedziane rozeźlonym, ale
równie zrezygnowanym głosem.
‒ No
dobra.
Ryan
wreszcie otworzył oczy i spojrzał zdezorientowany na dziewczynę
stojącą nad nim. Spodziewał wszystkiego, a przede wszystkim
dalszej reprymendy, ale nie tego, że mogłaby ot tak odpuścić.
‒ Skoro
uważasz, że tak będzie najlepiej… ‒ kontynuowała Trish,
sięgając przy tym po coś, co miała pod kurtką. ‒ Tylko teraz
co z tym?
Na
wyciągniętej dłoni trzymała za skórę na karku małego kotka.
Ryan nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem go.
‒ Skąd
go masz?
‒ Akurat
przechodziłam koło tej rudery starego Atsah. Nie wiem, skąd mnie
zna, ale mnie zawołał. Powiedział, że albo zabiorę tego
obszczymurka ze sobą albo wypieprzy go do lasu, bo wkurwia go jego
ciągłe miałczenie pod drzwiami. Raczej go nie karmił.
Ryan
spojrzał na kotka, który rzeczywiście nie wyglądał najlepiej.
Może nawet był chory. Po prostu zwisał jak bezwładny kawałek
szmaty trzymany przez Trish. Ryan zacisnął spierzchnięte wargi. Znowu wszystko mu się przypomniało, a
wczoraj zdołał na chwilę zapomnieć.
‒ Wzięłabym
go, ale moja mama ma uczulenie. Oddam go do schroniska. Chciałam ci
tylko powiedzieć.
Palcem
pogłaskała kotka między uszkami i schowała go z powrotem pod
kurtkę. Nie obdarzając Ryana chociażby jeszcze jednym deprymującym
spojrzeniem, ruszyła ku drzwiom. Chłopak patrzył za nią, nie
mogąc się zdecydować. Wczoraj było mu tak nijako. Nijako było
najlepszym stanem, w jakim przebywał od dłuższego czasu. Nie
brzmiało dobrze, ale na nic lepszego nie mógł liczyć. I chciał
już tak zostać. Nie miał siły już myśleć.
‒ Ja
go wezmę ‒ rzucił jednak cicho, powstrzymując Pocahontas przed
opuszczeniem pokoju.
‒ Nie
umiesz zająć się nawet sobą.
‒ Daj
mi go, kurwa! ‒ wybuchnął niespodziewanie Ryan. W jego głosie
czuć było desperację.
‒ No
wreszcie jakieś życie! ‒ ucieszyła się Trish. ‒ Ubierz się,
mamy sporo do obgadania.
Dwadzieścia
minut później siedzieli na ławce w parku. Teraz to Ryan trzymał
kotka, który w najlepsze spał, pod kurtką. Dłonie ogrzewali sobie
papierowymi kubkami z kawą z pobliskiej kawiarni. Pierwsza odezwała
się Pocahontas.
‒ On
cię nie znienawidzi za to, że ty jesteś tu, a on tam. Sam podjął
taką decyzję. Nie znienawidzi cię nawet za to, co dzisiaj
zrobiłeś. Będzie miał do ciebie żal, tylko jeśli spieprzysz
sobie życie. Chyba to wiesz?
‒ To
co mam robić? ‒ spytał Ryan, a jego głos zadrżał wyraźnie.
‒ Nie
wiem ‒ odparła Trish. ‒ Nie jestem wyrocznią. Po prostu nie
okaż się takim gównem jak twój wujek.
To
był śmiech przez łzy, ale ostatnie zdanie naprawdę rozbawiło
Ryana.
‒ To
nie wydaje się trudne do osiągnięcia ‒ skwitował.
‒ No
raczej ‒ prychnęła Pocahontas.
Klepnęła
Ryana w kolano i podniosła się z ławki. Oparła dłonie na
biodrach.
‒ To
wiesz, co masz zrobić? ‒ rzuciła, uśmiechając się szeroko.
‒ Nie
spierdolić tego?
‒ No
właśnie.
Zostali
sami. Ryan pogłaskał główkę kotka, która wystawała spod jego
bluzy. Chyba rzeczywiście był chory, bo miał lekkie dreszcze.
Pierwszy raz od dłuższego czasu Ryan wiedział, co ma zrobić.
Najpierw pójdzie do weterynarza, a potem wróci do domu, aby dostać
opieprz od dziadka za zamknięcie sklepu ubiegłej nocy. Włączył
telefon. Miał na nim trylion nieodebranych połączeń i wiadomości
tekstowych od dziadków i matki.
A
później napisze list.
***
Gdy
obudził się rano, był w łóżku sam. Od razu coś wywołało w nim
uczucie niepokoju. Usiadł i rozejrzał się po pokoju. Coś było
wyraźnie nie tak. Przez dłuższą chwilę nie potrafił
skonkretyzować, co obudziło w nim takie przeświadczenie. Torba.
Brakowało podręcznej torby, która jeszcze wczoraj leżała pod
stołem rzucona tam byle jak.
Cherubin
szarpnął górną szufladę nocnej szafki, która stała przy łóżku.
Zobaczył w środku to, czego się obawiał. Pustkę. Nie było
pistoletu Ahigi ani pudełka z nabojami. Wiedział, co to znaczyło.
Ubrał
się pośpiesznie i wypadł z pokoju. Został zatrzymany tuż po
przekroczeniu progu.
‒ Puszczaj!
‒ warknął do dryblasa, który trzymał go za ramię w stalowym
uścisku, i bezskutecznie spróbował się wyswobodzić.
‒ Nie
szarp się tak, aniołku. Szef kazał ci zostać w pokoju, a nam mieć
na ciebie oko.
‒ Gdzie
on jest?!
Mężczyzna
uśmiechnął się.
‒ Chyba
w końcu postanowił dokończyć niedokończone ‒ powiedział
wyraźnie zadowolony. ‒ Dobrze się spisałeś, dzieciaku.
Ale się porobiło...
OdpowiedzUsuńRyan w końcu wraca do żywych i aż jestem ciekawa co wymyślił. ^^
No i Ahigi nie ma w pokoju. Biedny Cherubin. Mam nadzieję, że mimo wszystko, dla nich ta sytuacja skończy się dobrze. Uwielbiam ich ♡
Rozdział jak zawsze cudowny ♡
Pozdrawiam
Nom Ahiga wreszcie postanowił załatwić sprawę do końca i przestać się miotać. Może będzie taki pojedynek 1 na 1 jak w westernie -> Ahiga vs. Johnny. ^^ Ryan też się miota na razie, a może jeszcze coś z niego wyrośnie ;)
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!