czwartek, 10 stycznia 2019

Atsah II - ROZDZIAŁ 9 - Podjęte decyzje


On jako jedyny od razu wiedział, gdzie udał się Dacnis, nikogo o tym nie informując. Opuścił szpital, jeden dzień spędził w swojej posiadłości, przez większość czasu siedząc na balkonie i gapiąc się w przestrzeń, a następnego zniknął. Nie poinformował przy tym nikogo, gdzie się wybiera. Nie wziął też ze sobą obstawy. Właściwie wymknął się po kryjomu ze swojej własnej posiadłości. Jego ludzie byli naprawdę wzburzeni, a wtedy stawali się agresywni. Zazwyczaj reagowali tak na nieobecność swojego szefa, a po ostatnich wydarzeniach napięcie sięgnęło wręcz zenitu.

Johnny z boku obserwował, jak biegają po posiadłości, kłócą się i ciągle gdzieś wydzwaniają. Gdy był pewny, że nikt inny ich nie usłyszy, zapytał jednego z młodszych członków gangu, świeżaka, gdzie uczy się Mira. Zastanawiał się, czy Falco też wiedziałby, gdzie udał się Dacnis. Na pewno, odpowiedział sam sobie. Tylko on by za nim nie ruszył. Bo nie mógł. Musiał udawać, że nie wie. Taki był jego świat. Johnny mógł.
Dotarcie do prywatnej placówki blisko centrum miasta zajęło mu sporo czasu. Dziś był dzień wolny od zajęć, ale na boisku odbywał się trening szkolnej drużyny piłki nożnej. Trenera nigdzie nie było widać. Johnny był przygotowany na to, że będzie musiał jakoś zdobyć w szkole jego adres domowy. To nie wydawało się jednak konieczne.
Szkoła była rozległa, ale część sportowa z halami, szatniami i prysznicami pod względem architektonicznym wyraźnie odcinała się od reszty zabudowań. Właśnie tam udał się Johnny. Pokonał masywne drzwi i rozglądnął się po szerokim korytarzu. Uznał, że zacznie od pokoju przeznaczonego dla nauczycieli. Ruszył wzdłuż korytarza w jego poszukiwaniu. Coś jednak przykuło jego uwagę, mianowicie lekko uchylone drzwi do jednej z sal sportowych. Podszedł do nich i pchnął je lekko, mając nadzieję, że nie zaskrzypią. Nie zrobiły tego.
Nie zauważono go. Pomyślał, że mógłby tu równie dobrze wpaść z bronią i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Strzeliłby do nich, a mężczyźni umarliby w objęciu kochanków. Kochanków, parsknął w myślach. Powinien przerwać to natychmiastowo, aby później Dacnis nie miał jeszcze więcej do żałowania, ale coś go powstrzymało. Nie zwrócił w ogóle uwagi na tego drugiego. Patrzył na Dacnisa oddającego się mężczyźnie. Szukającego w nim zapomnienia i ulgi. Jest piękny, przeszło mu przez myśl. Nie mógł znaleźć lepszego słowa. Ta myśl towarzyszył mu już od dawna. Objawiała się chociażby wtedy, gdy przyglądał się Dacnisowi, który często z balkonu swojego domu z przymrużonymi oczami i melancholijnym wyrazem twarzy patrzył na szarzyznę rozciągającą się u dołu. Był za piękny dla świata, w którym przyszło mu dorastać i żyć.
Nie musiał nic mówić, ani robić. Nieświadomie docisnął mocniej klamkę, a ta wydała skrzypiący dźwięk. Gdy go zauważył, na twarzy mężczyzny, nauczyciela wychowania fizycznego, zagościło coś, czego Johnny nawet nie umiał określić. Przerażenie nie było wystarczająco mocnym słowem. Trener porwał swoje ubrania, zapominając o butach i rzucił się ku drzwiom na drugim krańcu sali ćwiczeń. Po zaledwie kilku sekundach już go nie było.
Dacnis nagi siedział na boisku do koszykówki. Jego smukła sylwetka odbijała się w wypolerowanej podłodze. On się w ogóle nie wstydził. Spojrzał swoimi wąskimi i lekko skośnymi oczami na Johnny’ego, który zdążył już wejść do sali. Jego mina zdawała się nie wyrażać niczego.
‒ Przerwałeś w najlepszym momencie ‒ powiedział po chwili ciszy między nimi, uśmiechając się przy tym.
W Johnnym coś drgnęło. Pokonał dzielący ich dystans i uderzył Dacnisa otwartą dłonią w twarz. Głośny odgłos mocnego policzka odbił się echem w wielkiej hali, w której byli tylko oni.
‒ Przestań!
‒ Co takiego? ‒ zapytał Dacnis wciąż wyjałowionym z emocji głosem, jakby sytuacja sprzed chwili nie miała miejsce.
‒ To! ‒ zdenerwował się Johnny. Zrobił młynek ramionami. ‒ To! To nie ukoi twojego bólu. Płacz, nienawidź albo krzycz! Albo, jeśli ci to pomoże, zemścij się. Cokolwiek, co przyniesie ci ukojenie.
Upadł przed nim na kolana.
‒ To moja wina! To przeze mnie nie żyje. Powiedziałem ci to. Przyznałem się, ale ty wiedziałeś i bez tego, prawda? I po prostu kazałeś mi iść do domu i się umyć. ‒ Parsknął śmiechem. ‒ Nie możesz być aż tak dobry.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni pistolet i położył go na podłodze między nimi.
‒ Zabij mnie, jeśli ci to pomoże.
Pamiętał jak dziś, kiedy Dacnis przyjął go po raz pierwszy pod swój dach. To było lata temu. Od niedawna przebywał w Brazylii. Dacnis zawsze utrzymywał, że jest jego dłużnikiem, bo uratował jego córkę. Ci którzy to słyszeli, jego podwładni, pewnie wyobrażali sobie, że Johnny ochronił ją przed ludźmi z wrogiej grupy. A Dacnis pozwalał im tak myśleć, przez co Norton w ich oczach zasługiwał na pewien szacunek. Jednak tak nie było. On po prostu chwycił dziewczynkę, która chciała wejść na ruchliwą ulicę, gdy było czerwone światło. To wszystko. Jednak dla Dacnisa było to wystarczająco dużo, aby być mu wdzięcznym i dać schronienie, a później przyjąć go po raz drugi, gdy psy były tuż za nim.
On był zbyt dobry dla świata, w którym przyszło mu żyć. Zaś otaczający go ludzie byli zbyt gruboskórni, aby go zrozumieć. Falco także. Johnny nachylił się i spojrzał prosto w oczy Dacnisa, który odwrócił wzrok. Chciał się podnieś, a drugi mężczyzna złapał go za dłoń i mocno ścisnął, zmuszając do pozostania w miejscu. Dacnis zasłonił oczy.
 ‒ Nie radzę sobie w byciu sam ‒ wyznał po przedłużającej się chwili ciszy.
Johnny wciągnął głęboko powietrze. Znów stawiał się w tej samej roli, ale tym razem nie zamierzał uciekać. Ściągnął z siebie koszulę, pod którą miał jeszcze podkoszulek i okrył nią ramiona Dacnisa.
‒ Nie jesteś. Masz przecież Mirę.
‒ Mirę ‒ powtórzył Dacnis. Siedział ze spuszczoną głową. Nie chciał, żeby jego widział twarz była widoczna. ‒ Tak, mam Mirę. To moje największe szczęście, ale zacząłem spotkać się z jej matką z zupełnie innym zamiarem. Nie chciałem zawieść Falco. On od zawsze podążał za mną. Odkąd byliśmy szczeniakami. Przejąłem schedę po ojcu i robiłem wszystko inne, aby zawsze patrzył na mnie w ten samo sposób. Bo tego ode mnie oczekiwał. Wiem, czego oczekiwałby ode mnie teraz. Abym go pomścił. Dlatego odesłałem Mirę. Tego oczekują ode mnie moi ludzie, tego oczekiwałby ode mnie Falco… Ale ja nie umiem znaleźć w sobie tyle siły. I wiem, że to nie da mi satysfakcji, której ode mnie oczekują. Codziennie patrzę na świat, w którym się narodziłem i który jest teraz należy do mnie i wiem, że ci ludzie przemierzający ulice faweli by mnie nie zrozumieli.
Zaśmiał się i pociągnął nosem.
‒ Co ja w ogóle bredzę? ‒ parsknął przez łzy.
Johnny nachylił się i przytknął ich czoła do siebie. Objął mężczyznę ramionami. W jego sercu pierwszy raz w życiu zrodziło się naprawdę mocne postanowienie. Pierwszy raz w życiu naprawdę mu na kimś zależało. Wiedział, że był jedyną osobą, której Dacnis mógł się wyspowiadać, bo on nie należał do tego świata. To była wielka odpowiedzialność, ale jej ciężar na barkach mu nie przeszkadzał. Chciał tego.
Pomyślał o tym, co Dacnis powiedział w szpitalu, rozmawiając z Ahigą. O oceanie, jego głębinach, które na moment dawały wolność, by zaraz potem odebrać ją na wieczność. Była jednak jeszcze druga możliwość. Gdy spojrzał w bok, za wielkimi oknami sali gimnastycznej rozciągały się błękitne przestworza. Można było wznieść się zupełnie jak orzeł. Jak atsah, przeszło mu przez myśl. Tak chybia miał na imię przyjaciel jego bratanka. Pamiętał go wyraźnie, bo strasznie przypominał mu młodego Ahigę.
Zostawił ich wszystkich. Teraz jednak się nie wahał. Nie wiedział dlaczego. Nawet nie próbował tego zrozumieć.
Chwycił Dacnisa za podbródek i uniósł jego twarz.
‒ Kim jest matka Miry? ‒ spytał. ‒ Nie mieszka w getcie, prawda? Wtedy nie odesłałbyś do niej Miry.
‒ To córka zamożnego polityka.
Johnny kiwnął głową. Myślał o tym, co powinni zrobić. Odesłanie Miry miało zapewnić dziewczynce bezpieczeństwo. Tylko o to chodziło. Dacnis nie chciał, aby wpadła w ręce Ahigi, gdy ten zaatakuje, a to na pewno się stanie. Jego ludzie pewnie sądzili, że to część przygotowań do walki, zemsty na Hetfieldzie i Barbosie, któremu podlegał, za zabicie Falco. Dacnis na pewno był świadomy, że tego od niego oczekują, ale Johnny nie widział teraz tego w jego oczach. Pytanie, które od pierwszego spotkania zaprzątało mu głowę, znów wypłynęło na wierzch w kotłowaninie jego myśli:
‒ Dlaczego w ogóle przejąłeś gang po ojcu? ‒ spytał, chociaż to nie było na to czas.
Dacnis uśmiechnął się krzywo. Dobrze rozumiał, o co chodziło Johnny’emu. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale zawsze wydawało mu się, że on rozumie go znacznie bardziej niż otaczający go ludzie. Nawet Falco. Może przez to, że pochodził z innego świata. Nie tak brutalnego.
‒ Bo wyobraziłem sobie, że zmienię ten świat ‒ parsknął. ‒ Wiesz, że większość ludzi tutaj nie potrafi czytać? Chłopcy od najmłodszych lat przyglądają się, jak ich ojciec katuje matkę, a później sami robią to swoim kobietom. Bo nawet nie wiedzą, że można inaczej. Nie znają innego świata. Dziewczynki kupczą swoją niewinnością, bo nauczyły się, że nie mają nic więcej, co miałoby jakąś wartość. Mój ojciec tego nie widział, bo też był taki jak oni. Bo też miał klapki na oczach. A mnie się zdawało, że widzę więcej i przez to mogę poprawić los tych ludzi. Wiesz, że dzielnice nędzy nie istnieją na oficjalnych mapach Rio? To dwa nienawidzące i gardzące sobą światy. Ale ja miałem wizję, że je połączę. Nawiązałem kontakt z władzami. Zgodzili się zbudować kanalizację i finansować szkoły, jeśli tylko mieszkańcy będą współpracować. I wiesz co? Jedna, starsza kobieta, która spędziła w getcie całe życie, której ojciec jej dzieci wydłubał oko, napluła mi w twarz i nazwała mnie zdrajcą. Wtedy przestałem już być naiwny.
Johnny teraz przestał się nie wahać. Sam wstał, a Dacnisa chwycił za ramię, aby pomóc mu się podnieść. Podał mu ubranie. W głowie spróbował sporządzić plan. W ucieczkach był akurat bardzo dobry. Musieli zniknąć, zanim Ahiga się we wszystkim połapie.
***
Pocahontas przeszło przez myśl, że powinna sprawdzić, czy w jej żyłach naprawdę nie płynie indiańska krew. Znalezienie miejsca, gdzie przebywał Ryan nie zajęło jej zbyt wiele czasu. Z obojętną z pozoru  miną, która towarzyszyła jej przez większość czasu, patrzyła na starą, opuszczoną willę. Sprawdziła, czy nie nadjeżdża żaden samochód i przeszła przez ulicę. Po chwili znalazła się na zaniedbanej posesji. Przed wejściem do domu poprawiła włosy, które zaczepiły jej się o stalową kratę, gdy przeciskała się przez uszkodzone ogrodzenie. Dlaczego to zawsze spada na mnie? ‒ sapnęła w myślach. Uznała, że matkowanie to naprawdę ciężki kawałek chleba.

‒ Zastanawiam się, co jeszcze musiałbyś odwalić, abyś mógł stać się w moich oczach jeszcze bardziej żałosny ‒ powiedziała, jednocześnie butem szturchając nogę chłopaka. ‒ Nic nie przychodzi mi do głowy, a wyobraźnię mam bujną.
Pierwszy obudził się Floyd. Odgarnął dredy z czoła i posłał stojącej nad nimi dziewczynie mgliste, rozkojarzone spojrzenie. Najwyraźniej wyrwała go ze snu. Nie czuła się bynajmniej winna. Floyd chyba zamierzał coś powiedzieć, ale mu na to nie pozwoliła. Sam też nie bardzo był w stanie wydobyć z siebie coś wyartykułowanego. Suchy język przywarł mu do podniebienia.
‒ Spadaj ‒ rzuciła do niego Trish i była to cała uwaga, jaką mu przeznaczyła.
Odprowadziła go kpiącym spojrzeniem.
‒ I czym ci zaimponował? ‒ spytała Ryana, który wciąż oczy trzymał kurczowo zamknięte. ‒ Zdradź mi, bo jestem zabójczo wręcz ciekawa. Chciałeś, żeby ktoś cię poklepał po pleckach i powiedział, że wszystko będzie w porządku? Trzeba było przyjść do mnie. Zrobiłabym to za darmo. Nawet nie musiałbyś najebany dawać mi dupy. Łaskawa jestem, nie? Doceń to.
Nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Zwłoki na starym, zdezelowanym łóżku nawet się nie poruszyły. Nie widziała jego twarzy, bo Ryan miał ją wciśnięta w koc. Może liczył na to, że w końcu sobie pójdzie? Pocahontas uśmiechnęła się wręcz sadystycznie. No to się przeliczył. On też musiał to zrozumieć, bo w końcu Trish usłyszała ciche „Idź sobie” wypowiedziane rozeźlonym, ale równie zrezygnowanym głosem.
‒ No dobra.
Ryan wreszcie otworzył oczy i spojrzał zdezorientowany na dziewczynę stojącą nad nim. Spodziewał wszystkiego, a przede wszystkim dalszej reprymendy, ale nie tego, że mogłaby ot tak odpuścić.
‒ Skoro uważasz, że tak będzie najlepiej… ‒ kontynuowała Trish, sięgając przy tym po coś, co miała pod kurtką. ‒ Tylko teraz co z tym?
Na wyciągniętej dłoni trzymała za skórę na karku małego kotka. Ryan nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem go.
‒ Skąd go masz?
‒ Akurat przechodziłam koło tej rudery starego Atsah. Nie wiem, skąd mnie zna, ale mnie zawołał. Powiedział, że albo zabiorę tego obszczymurka ze sobą albo wypieprzy go do lasu, bo wkurwia go jego ciągłe miałczenie pod drzwiami. Raczej go nie karmił.
Ryan spojrzał na kotka, który rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Może nawet był chory. Po prostu zwisał jak bezwładny kawałek szmaty trzymany przez Trish. Ryan zacisnął spierzchnięte wargi. Znowu wszystko mu się przypomniało, a wczoraj zdołał na chwilę zapomnieć.
‒ Wzięłabym go, ale moja mama ma uczulenie. Oddam go do schroniska. Chciałam ci tylko powiedzieć.
Palcem pogłaskała kotka między uszkami i schowała go z powrotem pod kurtkę. Nie obdarzając Ryana chociażby jeszcze jednym deprymującym spojrzeniem, ruszyła ku drzwiom. Chłopak patrzył za nią, nie mogąc się zdecydować. Wczoraj było mu tak nijako. Nijako było najlepszym stanem, w jakim przebywał od dłuższego czasu. Nie brzmiało dobrze, ale na nic lepszego nie mógł liczyć. I chciał już tak zostać. Nie miał siły już myśleć.
‒ Ja go wezmę ‒ rzucił jednak cicho, powstrzymując Pocahontas przed opuszczeniem pokoju.
‒ Nie umiesz zająć się nawet sobą.
‒ Daj mi go, kurwa! ‒ wybuchnął niespodziewanie Ryan. W jego głosie czuć było desperację.
‒ No wreszcie jakieś życie! ‒ ucieszyła się Trish. ‒ Ubierz się, mamy sporo do obgadania.
Dwadzieścia minut później siedzieli na ławce w parku. Teraz to Ryan trzymał kotka, który w najlepsze spał, pod kurtką. Dłonie ogrzewali sobie papierowymi kubkami z kawą z pobliskiej kawiarni. Pierwsza odezwała się Pocahontas.
‒ On cię nie znienawidzi za to, że ty jesteś tu, a on tam. Sam podjął taką decyzję. Nie znienawidzi cię nawet za to, co dzisiaj zrobiłeś. Będzie miał do ciebie żal, tylko jeśli spieprzysz sobie życie. Chyba to wiesz?
‒ To co mam robić? ‒ spytał Ryan, a jego głos zadrżał wyraźnie.
‒ Nie wiem ‒ odparła Trish. ‒ Nie jestem wyrocznią. Po prostu nie okaż się takim gównem jak twój wujek.
To był śmiech przez łzy, ale ostatnie zdanie naprawdę rozbawiło Ryana.
‒ To nie wydaje się trudne do osiągnięcia ‒ skwitował.
‒ No raczej ‒ prychnęła Pocahontas.
Klepnęła Ryana w kolano i podniosła się z ławki. Oparła dłonie na biodrach.
‒ To wiesz, co masz zrobić? ‒ rzuciła, uśmiechając się szeroko.
‒ Nie spierdolić tego?
‒ No właśnie.
Zostali sami. Ryan pogłaskał główkę kotka, która wystawała spod jego bluzy. Chyba rzeczywiście był chory, bo miał lekkie dreszcze. Pierwszy raz od dłuższego czasu Ryan wiedział, co ma zrobić. Najpierw pójdzie do weterynarza, a potem wróci do domu, aby dostać opieprz od dziadka za zamknięcie sklepu ubiegłej nocy. Włączył telefon. Miał na nim trylion nieodebranych połączeń i wiadomości tekstowych od dziadków i matki.
A później napisze list.
***
Gdy obudził się rano, był w łóżku sam. Od razu coś wywołało w nim uczucie niepokoju. Usiadł i rozejrzał się po pokoju. Coś było wyraźnie nie tak. Przez dłuższą chwilę nie potrafił skonkretyzować, co obudziło w nim takie przeświadczenie. Torba. Brakowało podręcznej torby, która jeszcze wczoraj leżała pod stołem rzucona tam byle jak.
Cherubin szarpnął górną szufladę nocnej szafki, która stała przy łóżku. Zobaczył w środku to, czego się obawiał. Pustkę. Nie było pistoletu Ahigi ani pudełka z nabojami. Wiedział, co to znaczyło.
Ubrał się pośpiesznie i wypadł z pokoju. Został zatrzymany tuż po przekroczeniu progu.
‒ Puszczaj! ‒ warknął do dryblasa, który trzymał go za ramię w stalowym uścisku, i bezskutecznie spróbował się wyswobodzić.
‒ Nie szarp się tak, aniołku. Szef kazał ci zostać w pokoju, a nam mieć na ciebie oko.
‒ Gdzie on jest?!
Mężczyzna uśmiechnął się.
‒ Chyba w końcu postanowił dokończyć niedokończone ‒ powiedział wyraźnie zadowolony. ‒ Dobrze się spisałeś, dzieciaku.


2 komentarze:

  1. Ale się porobiło...
    Ryan w końcu wraca do żywych i aż jestem ciekawa co wymyślił. ^^
    No i Ahigi nie ma w pokoju. Biedny Cherubin. Mam nadzieję, że mimo wszystko, dla nich ta sytuacja skończy się dobrze. Uwielbiam ich ♡
    Rozdział jak zawsze cudowny ♡
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nom Ahiga wreszcie postanowił załatwić sprawę do końca i przestać się miotać. Może będzie taki pojedynek 1 na 1 jak w westernie -> Ahiga vs. Johnny. ^^ Ryan też się miota na razie, a może jeszcze coś z niego wyrośnie ;)
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń