niedziela, 8 lipca 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 13 - Nikt inny

Dla własnej satysfakcji, a raczej powrotu do większej regularności, postanowiłam postarać się wrzucać teksty częściej. Dziś I część rozdziału trzynastego.
P.S. Nie zapomnijcie o III tomie "Lorda Arina" do Silencio! Dostępny tutaj
P.S.2. Trudno uwierzyć, ale na beezarze "Texas Brothers" zaliczył już ponad tysiąc ściągnięć, a "Life is Cheap" trzysta. Magia!


Znowu tu był. Za oknami Słońce pięło się już wysoko po nieboskłonie, ale w pokoju panował półmrok. Ciężkie, ciemnoczerwone kotary szczelnie przesłaniały okna. Na ich tle, za masywnym, zabudowanym biurkiem siedział Ahiga. Raphael nie miał pojęcia, dlaczego kazał mu tu przyjść. Nie rozumiał też spojrzenia tego człowieka, a raczej nic nie potrafił z niego wyczytać.

Ahiga siedział za biurkiem i po prostu na niego patrzył. Nie powiedział nic od momentu, gdy drzwi zamknęły się za Cherubinem. Chłopak zrozumiał, że to znów on ma zacząć, ale nie miał pojęcia, o czym mówić.
‒ Wiem, że z wychowaniem młodzieży jest coraz gorzej, więc może pomogę. Zacznij od „przepraszam”.
Zaskoczony Cherubin uniósł głowę i spojrzał prosto w ciemne, zimne oczy Ahigi. To był błąd.
Wszystko było błędem.
‒ Przepraszam ‒ pokajał się, jak mu kazano, chociaż nie miał pojęcia za co.
Ahiga wydał z siebie coś niemal podobnego do parsknięcia. Czekał.
‒ Nie chciałem tego wszystkiego, okej? ‒ wybuchnął Raphael, chociaż wiedział, że było to idiotyczne i niebezpieczne. ‒ Byłem znudzony, dobra? Chciałem wkurzyć moich doskonałych rodziców, poczuć jakąś adrenalinę. Nie wiem… Ale na pewno nie chciałem kiedykolwiek stanąć przed panem. Carl… Carl bardziej się do tego nadaje. Ja już mam dość.
‒ Więc chcesz odjeść? To odjedź ‒ rzucił Ahiga, a chłopak obdarzył go zaskoczonym spojrzeniem. ‒ Takie tu mamy zasady. Można odejść, tylko trzeba zakończyć wszystkie swoje sprawy. Wziąć odpowiedzialność za czyny swoich ludzi.
‒ Ludzi? Ja nie mam żadnych ludzi ‒ zaprzeczył Cherubin. ‒ Carl i Floyd? To nie są moi ludzie. Nie szefowałem im.
On po prostu był łącznikiem. Po prostu padło na niego, bo Floydowi na niczym nie zależało, a Carl był zbyt wybuchowy. Boże, po co się oszukiwał. Chciał tego. Chciał poczuć się kimś ważnym, dopóki nie wiedział, co to ze sobą niesie.
‒ Zdaje mi się, że wykonywali twoje polecenia. Te, które ja ci przekazałem. I te, których nie.
‒ Których nie? ‒ powtórzył głucho chłopak.
‒ Co Johnny robi u ciebie w domu?
Śledzili go? ‒ pomyślał z paniką Raphael, gdy usłyszał pytanie. Tylko teraz, czy od początku?
‒ Zapewne to nie skończy się dla mnie dobrze, jeśli odpowiem, że teraz to pewnie śpi? ‒ parsknął, nie mogąc się powstrzymać. I zaraz dodał zrezygnowany: ‒ Ja już nie łapię, o co chodzi.
Gdy Ahiga poruszył się na krześle i odwrócił przodem do niego, prawie zapomniał, jak się oddycha. Przed oczami mignęła mu wizja, jak mężczyzna wstaje za biurka, podchodzi do niego, a potem… Sam nie wiedział. Skręca kark gołymi rękami… Nic takiego jednak nie miało miejsca. Cherubin doznał jeszcze większego szoku, gdy szef Banitów się uśmiechnął. Nieznacznie, ale niezaprzeczalnie. To był uśmiech. Ahiga wydawał się rozbawiony. Raphael miał świadomość, że gapił się teraz na niego jak idiota.
‒ Pytałem, dlaczego „śpi” u ciebie pobity ‒ powiedział mężczyzna z czymś na kształt rozbawienia w głosie.
‒ To Carl…
‒Tak, Carl ‒ potwierdził gangster, unosząc brwi. ‒ Nie wydałem takiego rozkazu.
‒ To Johnny zaczął ‒ odparł Cherubin. ‒ Carl się tylko bronił. Miał się dać…
Nie skończył.
‒ Och, miał się dać ‒ stwierdził odkrywczo. Więc to za to miał przeprosić, za działanie na własną rękę. Czegoś tu jednak nie pojmował. ‒ Ale Johnny i tak ma zginąć, prawda? I ma cierpieć… Więc, co za różnica, czy…
‒ Taka różnica, że ma cierpieć, owszem. Ale tylko ja mam prawo mu to cierpienie zadać. Ani ty, ani te twoje śmieci, nie macie do tego prawa. Nie jesteście tego godni. On jest mój. Tylko mój!
Ten wybuch był już kolejnym zaskoczeniem tego dnia. Łącznie z tą chwilą rozmawiał z Ahigą trzy razy. Słyszał o nim wiele rzeczy, w tym większość mrożących nawet najgorętszą krew w żyłach, ale nie miał pojęcia, ile z tego było prawdą, ile plotką, a ile celowo rozsiewanym kłamstwem. Mężczyzna okazał się jednak taki, jak to sobie wyobrażał. Inny od gangsterów pracujących „na ulicy”, z którymi dotąd miał kontakt. Nie mówił dużo, nie unosił głosu, nie ubierał się wyzywająca, ale on tego nie potrzebował. Nie musiał niczego udowadniać.
Teraz jednak Cherubin był skonfundowany. Ahidze aż tak zależało na zemście? Aż tak nienawidził Johnny’ego, że nie zniósłby, gdyby ktoś inny tego dokonał? Gdyby ktoś inny go skrzywdził? Ale dlaczego?
Odpowiedź był prosta. Bo zdrada Johnny’ego bolała bardziej niż kogokolwiek innego. Bo nikomu innemu tak nie ufał, nikogo innego nie nazywał swoim przyjacielem. Nikogo innego tak… nie kochał.
Cherubin otworzył szerzej oczy i spojrzał na nieruchomą twarz Ahigi.
‒ I co teraz? ‒ spytał.
‒ Właśnie, co teraz? ‒ powtórzył Ahiga znów tym samym, bezuczuciowym tonem. Zaraz nakazał głośniej: ‒ Dawajcie go.
Drzwi do pokoju się otworzyły i ukazał się w nich wysoki, muskularny mężczyzna ogolony na łyso. Jedną z dłoni ściskał włosy Carla, a drugą jego spętane ręce. Wepchnął go do pokoju. Chłopak dał się prowadzić jak szmaciana lalka. Raczej nie miał już siły na opieranie się.
Wyglądał znacznie gorzej niż Johnny, uznał Raphael, patrząc na niego zszokowany. A ponoć to on wygrał bójkę. Obrażenia, które zdobiły teraz jego twarz i zapewne resztę ciała, musiał zdobyć później. Był posiniaczony i opuchnięty. Zakrzepła krew z rozciętego łuku brwiowego sklejała mu jedno z oczu.
Mętnym spojrzeniem obrzucił Raphaela i mężczyznę przed sobą. Nigdy wcześniej nie spotkał osobiście szefa The Outlaws, ale musiał sobie zdawać sprawę, przed kim przyszło mu stanąć.
‒ Więc… ‒ Ahiga zupełnie go zignorował i zwrócił się do Cherubina: ‒ Jak zamierzasz to rozwiązać?
‒ On nic nie zamierza! On nic nie rozumie! ‒ wybuchnął niespodziewanie Carl. ‒ On nie jest taki jak my!
Mężczyzna za nim szarpnął go, a potem przewrócił na kolana.
‒ Kto ci udzielił głosu?! ‒ warknął. ‒ Przeproś pana Ledgera za swoje zachowanie!
‒ Tacy jak my? ‒ parsknął Ahiga. ‒ Uważasz, że jesteś taki jak ja? Powiem ci coś, temu dzieciakowi z farbowaną czupryną i tyłkiem podkreślonym przez za ciasne rurki jest bliżej do mnie niż tobie kiedykolwiek… Hm, nie zabrzmiało to dobrze.
‒ Co?! ‒ Carl szarpnął się na klęczkach i wściekłym spojrzeniem obdarzył Raphaela. ‒ Ja… ja rozumiem!
‒ Myślisz, że jesteś taki jak my, bo wychowała cię ulica? I że tylko to czyni cię z nami równym? Nie jest tak. Jesteś tylko kolejnym debilem, który swoje niepowodzenia tłumaczy „niesprawiedliwością”. To Ameryka, dziecko. Tu nawet gościu, którego urodziła w przydrożnym rowie, może zostać milionerem. Jeśli tylko jest wystarczająco sprytny. A ty taki nie jesteś. Nie jesteś nawet na tyle sprytny, aby być moim psem. Byłeś za to psem tego metroseksulanego, wychudzonego gogusia ‒ parsknął gangster, wskazując na Raphaela. ‒ To niezbyt imponujące, sam przyznaj. Więc zapamiętaj tę lekcję i nie pokazuj mi się więcej na oczy.
Kiwnął głową, a jego człowiek natychmiast szarpnął chłopakiem, zmuszając go do wstania. Przed wytarganiem go z pokoju rzucił jeszcze szefowi telefon komórkowy. Ahiga złapał go w powietrzu. Cherubin od razu rozpoznał, że urządzenie do niedawna było własnością Carla.
‒ Więc… ‒ mruknął Ahiga, odbezpieczając smartfona ‒ mam nadzieję, że ten mały pokaz przekona cię, że samowolka nie przyniesie ci niczego dobrego. Radzę ci zacząć nosić ze sobą spluwę albo chociaż nóż, bo baran będzie chciał się zemścić.
‒ Na mnie? ‒ zdziwił się Cherubin, wciąż nie wychodząc z szoku po tym, co właśnie zobaczył. ‒ Nic nie zrobiłem! To pan rozkazał go pobić!
‒ Zgadza się, ale mnie nie może dosięgnąć. Skupi się więc na tobie w poszukiwaniu zemsty. Został upokorzony i będzie chciał się odegrać.
Raphael prychnął z rezygnacją. Przestał już nawet zważać na swoje gesty. Jego sytuacja i tak była już beznadziejna.
Ahiga uśmiechnął się w czymś na kształt pobłażania. Zaraz jego twarz przybrał inny wyraz, bardziej niepokojący. W telefonie dzieciaka znalazł bardzo ciekawe zdjęcie. Data wskazywała, że zostało przesłane dzisiaj. Przedstawiało dwóch nastolatków leżących na łóżku. Tego, który robił zdjęcie, czyli dzieciaka w dredach oraz drugiego, pogrążonego we śnie. W nim Ahiga rozpoznał bratanka Johnny’ego. Była też dołączona wiadomość: Przerwa w drodze do Austin.
Wyśmienicie.
‒ Jak myślisz, dlaczego Johnny nie stara się ze mną wygrać? ‒ spytał, odkładając telefon na biurko i ponownie wbijając przenikliwy wzrok w Raphaela. ‒ Dlaczego nie stara się ocalić rodziny? Nie zależy mu? Zastanów się nad odpowiedzią, bo od niej może zależeć, czy stąd wyjdziesz.
Cherubin przymknął na chwilę oczy.
‒ To nie tak ‒ odparł po chwili. ‒ Sądzę, że on po prostu nie wierzy, że może mu się udać. Dlatego nawet nie próbuje. Udaje, bo tak każe mu sumienie, ale nie wierzy w sukces. Kiedyś byliście tacy sami, ale teraz już tak nie jest. Pan jest szefem gangu, ma pod swoją komendą armię uzbrojonych oprychów, no i siedzi tutaj, w tej fortecy. A on jest tam, sam. I jest teraz w mieście… nikim. Pan jest przeciwnikiem, którego on nawet nie może podejść na tyle blisko, aby go zobaczyć. Zobaczyć, że jest człowiekiem. Człowiekiem jak wszyscy inni, czyli kruchym i śmiertelnym.
Zagryzł wargę i odważył się spojrzeć na szefa Banitów. Odetchnął, gdy mężczyzna parsknął śmiechem.
‒ Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz ‒ stwierdził. ‒ Dobra, spieprzaj. I nie kombinuj.
Raphael uniósł zaskoczony brwi. Pozwalał mu iść? Tak po prostu? Bez obicia mordy. Dlaczego Carlowi się oberwało, a jemu nie? Nic z tego nie rozumiał.
‒ Ta… ‒ wydusił. ‒ To idę.
Gdy miał już otworzyć drzwi, usłyszał głos Ahigi:
‒ Co zamierzasz zrobić z czasem, który mu pozostał?
Zacisnął dłoń na klamce. Odwrócił się i patrząc mężczyźnie prosto w oczy, odparł:
‒ Zamierzam przekonać go, aby zapomnienia i pocieszenia szukał w moich ramionach. Będę jego ostoją.
‒ Zaciągnąć go do łóżka? ‒ parsknął Ahiga.
‒ Właśnie ‒ potwierdził chłopak, nie spuszczając wzroku. ‒ Panu już się to udało, prawda? Tylko, że to pan szukał pocieszenia. I się pan zawiódł.
***
Santa Boy prowadził ich odrestaurowanego, odmalowanego, oczywiście na czarno, Cadillaca deVille. Jechali na ślub matki Saszy. Chłopak wciąż nie mógł uwierzyć, że muzyk zgodził się wziąć udział w tej „szopce”, jak sam to określił jakiś czas temu. I nie chodziło mu konkretnie o ślub Susanne, ale instytucję małżeństwa ogólnie.
Teraz jednak potulnie prowadził samochód. Cóż, zapewne w podjęciu przez niego decyzji pomógł telefon matki Saszy sprzed kilku dni. Chłopak nie do końca to pojmował, ale Santa Boy zdawał się darzyć szacunkiem jego rodzicielkę. I respektować jej słowa.
‒ Łał, zachowujemy się jak normalni ludzie ‒ zauważył Sasza, nie mogąc powstrzymać śmiechu. ‒ Mamy prezent i garniaki w bagażniku.
‒ Kosmos, nie? ‒ podłapał Santa Boy, uśmiechając się do chłopaka. ‒ Sam się nie mogę sobie nadziwić.

Ceremonia w urzędzie cywilnym była skromna. Oprócz najbliższej rodziny, jedynie mgliście kojarzonej przez Saszę, uczestniczyli w niej członkowie grupy wsparcia dla uzależnionych, którą prowadziła matka Saszy oraz koledzy jej przyszłego męża z pogotowia ratunkowego.
Susanne miała na sobie prostą, beżową sukienkę na ramiączkach i bolerko. Dyskretny, ale wykonany ręką profesjonalisty makijaż, odejmował jej dziesięć lat. Panna młoda mogłaby mieć na sobie nawet bufiastą suknię z kilkumetrowym trenem, a i tak to nie ona byłaby w centrum uwagi. Sasza wraz z Santa Boy’em stał w pierwszym rzędzie, ale nie musiał widzieć pozostałych gości, aby mieć pewność, że się na nich gapią. Wręcz namacalnie czuł ich spojrzenia. Mrowił go od tego kark.
Część gości musiała rozpoznać Santę Boy’a. Na pewno jego obecność była dużym zaskoczeniem, a to, że towarzyszył synowi panny młodej jako partner, wręcz szokować. Muzyk oczywiście jak zwykle nic sobie nie robił z atencji, jaką obdarzali go ludzie. Gdy ceremonia się rozpoczęła i urzędnik zaczął recytować swoje formułki, chwycił Saszę za dłoń. Chłopak był przekonany, że zrobił to tylko po to, aby jeszcze zgęścić atmosferę wokół nich. Uwielbiał działać na przekór. Mimo to Saszy i tak zrobiło się miło. Zacisnął mocniej palce i wzruszony znów spojrzał na swoją matkę. Cieszył się, że im obojgu udało się znaleźć tych facetów.
‒ Nie płaczesz ‒ zauważył szeptem Santa, pochylając się ku niemu. ‒ A to zaskoczenie.
‒ Nie wydurniaj się ‒ fuknął również ściszonym głosem Sasza, posyłając mu jednak rozbawiony uśmiech. ‒ Nie jestem aż taką ciotą.
Puścił jego dłoń, aby dołączyć do oklasków. Państwo młodzi nałożyli sobie nawzajem obrączki i przypieczętowali zawarcie związku małżeńskiego pocałunkiem. Sasza zacisnął wargi, powstrzymując łzy.
Santa Boy spojrzał na niego, uśmiechając się pobłażliwie na te wysiłki. Jeszcze będziesz dziś płakał ‒ obiecał mu w myślach.

II część rozdziału
Przyjęcie, bo imprezy po ślubie w urzędzie nie można było nazwać klasycznym weselem, odbywało się w eleganckiej restauracji. Goście siedzieli przy okrągłych stolikach z białymi obrusami. Kwartet smyczkowy grał na małym podeście, nie przeszkadzając w rozmowie. Goście mogli wybierać spośród kilku ciepłych oraz zimnych dań, choć oczywiście głównym punktem programu był tort weselny.
Sasza i Santa Boy siedzieli wraz z państwem młodym. Przyjęcie toczyło się powoli. Było spokojnie i z klasą, czyli według planu. Sasza wciąż nie mógł się nadziwić, dlaczego Santa zgodził się wziąć udział w tej „szopce”. Teraz zaś spokojnie popijał wino, bo z alkoholi dostępne było tylko ono oraz szampan, i nawet nie wydawał się zirytowany.
Cuda jakieś po prostu.
‒ No kto by się spodziewał, że tak to się zakończy? ‒ zagadnęła Susanne, patrząc na swojego syna i jego partnera. ‒ Biorę ślub zupełnie trzeźwa z zupełnie trzeźwym facetem, a mój syn na uroczystość zabrał swojego chłopaka – gwiazdora Rocka.
Greg uśmiechnął się i przygarnął do siebie swoją świeżo upieczoną żonę. Pocałował ją w bok głowy.
‒ Niezbadane są wyroki boskie.
‒ Raczej ludzka głupota ‒ prychnął Santa Boy.
Sasza posłał mu oburzone spojrzenie i kopnął go w kostkę pod stolikiem.
‒ Jakbym miał deja vu* ‒ skomentował to muzyk i dodał głośniej: ‒ Nie chodzi mi o obecną sytuację, tylko błędy, które do niej doprowadziły.
‒ Dokładnie! ‒ podłapała Susanne i zaśmiała się perliście. ‒ A kiedyś tańczyłam topless na twoim koncercie!
Greg i Sasza zawołali w tym samym momencie:
‒ Żabciu!
‒ Mamo!
Santa Boy odchylił się na krześle i objął kark Saszy. Gdy chłopak spojrzał na niego zaskoczony tym gestem, uśmiechnął się do niego.
‒ Było, minęło ‒ rzucił, patrząc mu prosto w oczy.
Sasza nie mógł stwierdzić tego z pełnym przekonaniem, ale Santa Boy patrzył na niego z czymś na kształt rozczulenia. A nawet się nie upił. Sasza zerknął w bok, na swoją matkę. Przyglądała im się z szerokim uśmiechem. Czuł, że między nią a Santą wytworzyła się jakaś swoista nić porozumienia. Nie miał pojęcia, o co tu chodziło.
Zmarszczył brwi. Działo się coś dziwnego. Spiął się, gdy przeszły go dreszcze. Palce muzyka wślizgnęły się pod kołnierzyk jego białej koszuli. Z jakiegoś dziwnego powodu, nie mógł teraz oderwać od niego wzroku. Patrzyli sobie wzajemnie prosto w oczy, a wszystko wokół jakby ucichło. Albo Sasza miał takie wrażenie. Czekał na jakieś słowa albo gest, ale nic się nie działo. Tylko ręka Santy obejmująca jego szyję wydawała się jakby jeszcze mocniej przywrzeć do jego skóry.
‒ Co…
Nie skończył, bo nagle Santa Boy się spiął i spojrzał na Susanne.
‒ Macie to w genach, czy co? ‒ spytał muzyk i drugą ręką pomasował się po łydce.
‒ O co chodzi? ‒ spytał Sasza, patrząc na matkę.
‒ Nie mnie się powinieneś pytać.
Santa Boy westchnął i posłał dzisiejszej pannie młodej jeszcze jedno karcące spojrzenie, które jak zwykle nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. A tak nie chciał psuć uroczystości…
Gdy chwycił Saszę za dłoń, chłopak znów skupił spojrzenie na nim. Santa Boy wziął głęboki oddech i zsunął się z krzesła na podłogę. Przyklęknął na jedno kolano. Sasza najpewniej zapowietrzyłby się z szoku, ale ktoś z gości, zapewne równie zdziwiony, upuścił łyżkę. Ta z donośnym brzdękiem uderzyła o podłogę. To rozluźniło trochę atmosferę.
Santa Boy posłał karcące spojrzenie niesfornemu gościowi weselnemu, a potem Susanne.
‒ Wszystko zepsułaś ‒ rzucił w jej stronę, a ona odpowiedziała mu szerokim uśmiechem.
Muzyk przewrócił oczami i na powrót skupił się na Saszy. Czuł wyraźnie, że chłopakowi poci się dłoń. Sam podchodził do tego na chłodno. Już się przecież zdecydował.
‒ Po co? ‒ spytał Sasza.
‒ Hm? Po co? ‒ powtórzył ja echo Santa Boy. ‒ Po to, żeby mój majątek po mojej śmierci nie trafił w ręce krewnych, z których połowy nienawidzę, a drugiej połowy w ogóle nie znam. Żeby płacić niższe podatki. I żeby cała uwaga mediów znów skupiła się na mnie.
To oczywiście nie była prawda, bo ta znacznie trudniej przechodzi przez gardło. Santa Boy pochylił głowę i przytknął czoło do dłoni chłopaka.
‒ Bo… ‒ zaczął znacznie ciszej. ‒ Bo ja już nie mogę znieść samotności. Kiedyś jej pożądałem. Raniłem wszystkich wokoło, bo sam byłem zraniony. Z resztą, tobie zrobiłem to samo. Chciałem, żeby cierpieli tak jak ja. Gdy byłem dzieckiem, wciąż i wciąż zadawałem sobie pytanie „Dlaczego ja?”. Z tych wszystkich ludzi dlaczego akurat ja? Czym sobie na to zasłużyłem? Teraz zadaję sobie dokładnie to samo pytanie, ale już nie dlatego, że jestem zły na świat… Na Boga, jeśli istnieje. Teraz zadaję sobie to pytanie, bo jestem przerażony. Jestem złym człowiekiem, wiem to. I wiem, że niczym sobie na ciebie nie zasłużyłem. Więc po co to robię? Bo boję się, że w końcu zdasz sobie z tego sprawę i mnie opuścisz. A ja już nie umiem żyć w samotności. Nie zniosę jej. A tylko ty potrafisz ją rozgonić. Można mieć sto osób wokół siebie i nadal czuć się samotnym. Ja tak właśnie mam. Wszyscy, oprócz ciebie. Więc „Po co”? Bo jestem tchórzem.
Santa Boy uniósł wzrok i się uśmiechnął.
‒ Mówiłem, że będziesz jeszcze dzisiaj płakał.

*Nawiązanie do rozdziału czternastego „Texas Brothers”


4 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że między Ahigą a Johnnym toczy się jakaś gra i chyba obaj uważają, że to oni dyktują warunki. A cherubin jest chyba gdzieś w środku tej gry jako pionek między nimi. A Santa Boy jak zwykle genialny :D to jak on ma w dupie wszystkich jest wspaniałe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak nie piszę długo o Sancie Boy'u, to za nim tęsknie ;) A dokładnie, za tym jego olewojstwie wszelkich norm społecznych. Też bym tak chciała, ale się nie da, jak się jest zwykłym szarakiem :( Ta, cherubin między młotem i kowadłem. Aż mi go żal ;)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Wow niezłe zakończenie poszalalas, a Santa Boy jak zawsze genialny �� takie romantyczne rzeczy przy tylu ludziach, ale i tak bohaterem końcówki jest dla mnie Saszya i jego"po co" to samo pomyślałam jak tylko do mnie dotarło co Santa planuje ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha, ja też w takim wypadku zapytałabym "Po co"? Nie do końca jest mi po drodze z instytucją małżeństwa... xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń