poniedziałek, 30 lipca 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 14 - Byłoby nam dobrze

Po pierwsze, dziękuję >>marek markowski<< za życzenia powrotu do zdrowia i jednocześnie przepraszam za usunięcia postu z tym komentarzem, ale chcę utrzymać jako-taką przejrzystość bloga. Po drugie, zapraszam na rozdział 14 "Atsah"
Pozdrawiam!


Do przejechania mieli ponad tysiąc siedemset mil, a w ciągu pierwszego dnia nie pokonali nawet czwartej części drogi do Austin. Dlatego Trish zarządziła nowy tryb podróży – żadnych niepotrzebnych przystanków, tylko na jedzenie i higienę. Spać też mieli w samochodzie. Dzięki Floydowi liczba kierowców wzrosła do trzech, więc przynajmniej teoretycznie mogli być bez przerwy w trasie.


Gdy dochodziła czternasta, zrobili sobie krótki postój na parkingu przydrożnego fastfooda. Nie siedzieli w restauracji, bo była ładna pogoda, a oni potrzebowali zaczerpnąć świeżego powietrza. Trish kończyła swojego burgera, opierając się o maskę samochodu, gdy podszedł do niej Atsah. Byli teraz sami, bo Ryan udał się do toalety, a Floyd zebrał papierki i właśnie zmierzał w kierunku stojącego po drugiej stronie parkingu kosza na śmieci.

– Po co go zabrałaś? – spytał Indianin.
Trish spojrzała na oddalającą się sylwetkę chłopaka w dredach.
– Wroga najlepiej mieć jak najbliżej siebie – odparła. – Inaczej pojechałby za nami. A tak przynajmniej stracił efekt zaskoczenia.
– Może być niebezpieczny.
Trish uniosła brew i spojrzała w górę, na twarz Indianina.
– Na szczęście mamy wśród nas kogoś, kto ma już doświadczenie w neutralizacji niebezpiecznych obiektów.
Atsah parsknął i pokiwał głową.
– Zaczynam nabierać przeświadczenia, że z nas wszystkich, to ty jesteś najbardziej niebezpieczna.
– No proszę, jaki komplemenciarz – odparła dziewczyna, zwijając w kulkę papierek po burgerze, który właśnie skończyła jeść. – Co takiego powiedziałeś Ryanowi, że jego nastawienie do ciebie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni?
Od rana samochód prowadził Norton, bo był najbardziej trzeźwy z nich wszystkich i wypadała jego kolej. Obok siedział Atsah i obserwująca ich z tyłu Trish dostrzegła między nimi jakąś nową nić porozumienia. Nie dotykali się, nie rozmawiali ze sobą za bardzo, ale na pewno byli bliżej niż jeszcze wczoraj.
Trish się to podobało. Lubiła, kiedy rzeczy szły po jej myśli. Czuła się wtedy jak lalkarz, pociągający za sznurki. Budziło w niej to dziwną satysfakcję. Był też inny aspekt. Już wiedziała, że nie może stać się tą specjalną osobą dla Ryana. Miała nadzieję, iż Atsah zajmie jej miejsce. Ryan może tego nie okazywał, ale potrzebował kogoś, na kim mógł się oprzeć.
Wilk, a raczej szczeniak, o który właśnie była mowa, podszedł do nich, a właściwie podbiegł. W dłoni trzymał telefon.
– Coś ciekawego w toalecie? – prychnęła Trish, widząc jego minę. – Ale tak sam na sam?
– Jak ty coś powiesz… – zbył ją chłopak.
Gdy stanął już przy nich odblokował ekran telefonu i pokazał im coś na nim. Trish przekręciła głowę, bo obraz był do góry nogami. Zmarszczyła brwi.
– Serwis plotkarki? – zdziwiła się. Zaraz jednak dostrzegła to, co chciał jej pokazać Ryan. – Tego się nie spodziewałam.
Spojrzała na krótką notkę okraszoną niewyraźnym zdjęciem zrobionym z ukrycia, najpewniej telefonem. Fotka przedstawiała jej starego klęczącego przed basistą High Death.
– Ale jazda, co nie? – skomentował Ryan.
Trish wzruszyła ramionami.
– Może po prostu się starzeje, ale stracił u mnie parę punktów – stwierdziła.
– Bo serio jej gejem? – zdziwił się Ryan. Nie posądzał Pocahontas o takie poglądy.
– Nie, bo wierzy w małżeństwo. A zawsze pierdzielił w wywiadach o okowach norm społecznych i jego potrzebie wolności. Po prostu stracił kilka punktów do zajebistości. No ale… teraz dopiero będą mieli niespodziankę.
Trish zrobiła piruet i szczerząc się dwoma kciukami wskazała na siebie.
– Będzie ciekawie.
– Pewnie tak – zgodził się Ryan, przewracając oczami.
Ukradkiem zerknął na stojącego obok Atsah.
***
Ktoś jeszcze, stojący na tym samym parkingu, za pomocą telefonu i Internetu odkrył coś szokującego. Floyd spojrzał jeszcze raz na treść wiadomości i załącznik, a potem na trójkę przyjaciół rozmawiających przy samochodzie.
Scena na zdjęciu odwzorowywała tę, którą uchwycił on sam paręnaście godzin temu i przesłał do Carla. W nocy, gdy spali po imprezie w pokoju zajazdu, zrobił z ręki zdjęcie sobie i Ryanowi. Na tym, które sam otrzymał, to Carl leżał z zamkniętymi oczami. Jednak nie wyglądał na pogrążonego we śnie. Jego twarz była obita i pokryta krwią. Zapewne stracił przytomność. Osoba robiąca zdjęcie leżała tuż obok i szczerzyła się radośnie do ekranu. Floyd nie mógł mieć pewności, bo z ich paczki tylko Raphael spotkał go osobiście, ale to chyba był  sam Ahiga.
– Kurwa. – Floyd przełknął ślinę i spojrzał jeszcze raz na lakoniczną wiadomość. – „Trzymaj się Ryana Nortona i czekaj na polecenia”. Zajebiście to załatwiłeś, Carl.
Pozwolił sobie na jedno westchnięcie. Potem schował telefon do kieszeni i rześkim krokiem ruszył w kierunku rozmawiającej grupki przy samochodzie.
– Hej, misiaczki! – zawołał, zwracając na siebie uwagę. – Co tam romansujecie beze mnie?
Przedstawienie musiało trwać.
***
Raphael nie wrócił do domu od razu po opuszczeniu willi Ahigi Ledgera. Przez kilka godzin włóczył się bez celu po mieście. Po prostu nie miał ochoty wracać do pustego domu po tym wszystkim, co dzisiaj zobaczył i usłyszał. Miał ochotę się w czymś zapomnieć, znów beztrosko bawić się młodością. Przez to jeszcze z większą siłą uderzyło w niego to, że był teraz zdany tylko na siebie. Został sam. Nie było już Carla i Floyda.
Cóż, nie był tak do końca sam. Miał teraz kogoś, na kim zależało, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Wrócił do domu i ze zdziwieniem odkrył, że nie jest sam. I nie chodziło tu o rodziców, którzy przedwcześnie wrócili z konferencji. Buty Johnny’ego wciąż stały w tym samym miejscu. Raphael zaglądnął do salonu i kuchni, ale nikogo tam nie zastał. Udał się więc na piętro, do swojego pokoju. Rzeczywiście był tam Johnny i leżał na łóżku niemal w tej samej pozycji, w jakiej spał, gdy Raphael wychodził rano.
– Wujaszku? – zaniepokoił się chłopak. – Wujaszku, wszystko „okej”? W ogóle, wychodziłeś gdzieś stąd dzisiaj? Nie, żebym cię wyrzucał, ale…
Johnny otworzył oczy i spojrzał na chłopaka. Dzisiaj jego skóra w miejscach obić przybrała jeszcze mniej przyjazny dla oka kolor. Nie wyglądał dobrze.
– A gdzie miałem iść? – spytał. – Co robić?
– Co robić?! – powtórzył z niedowierzaniem w głosie Raphael i pośpiesznie podszedł do łóżka. – Cokolwiek! Wszystko!
Usiadł przy Johnny’m i chwycił go za ramiona. Miał ochotę nim mocno potrząsnąć.
– Ahiga chce zabić ciebie, twojego bratanka, rodzinę, a może nawet całe miasto, a ty sobie siedzisz?! Powinieneś coś robić, działać… Walczyć!
Johnny parsknął i uśmiechnął się krzywo. Pobłażająco.
– Chyba naoglądałeś się za dużo filmów – odparł. – Myślisz, że co? Że niczym John Wick* czy inny mściciel spakuję walizę gnatów i jak gdyby nigdy nic wparuję do siedziby Banitów i sam jeden rozwalę każdego gangstera, który stanie mi na drodze, a mnie kule czarodziejsko imać się nie będą?
– Chciałbym, aby tak było, ale wiem, że to nie możliwe… Jednak, wujaszku… – Raphael ścisnął mocniej ramiona Johnny’ego i spojrzał mu prosto w oczy. – Nie możesz tak po prostu się poddać, nawet nie próbując. Nawet jeśli miałbyś nie wrócić z tarczą, to przynajmniej cię na niej poniosą, jak herosa.
– Jak poetycko – parsknął mężczyzna, na jego ustach pojawił się jednak cień uśmiechu.
Wyzwolił się z uścisku i dłonią obtarł policzek Cherubina.
– Wujaszku…
– Płaczesz? – spytał. – Dla kogoś takiego jak ja? Dla tchórza? Ale skoro taki sprytny, wyszczekany dzieciak roni łzy dla mnie, to jak daleko jest w stanie się posunąć, hm?
Johnny przybliżył się jeszcze do chłopaka tak, że ten mógł poczuć na swojej twarzy i uchu jego oddech. Palcami dłoni, którą dotąd trzymał na jego policzku, zjechał w dół, zahaczając o dolną wargę Cherubina, lekko ją wywijając. Zroszone śliną opuszki Johnny’ego zostawiły na drobnym podbródku chłopaka, drażniący ślad.
– Gdzie dzisiaj byłeś? – spytał Norton, niemal szepcząc mu do ucha.
– U Ahigi – przyznał chłopak, zerkając w bok czarnymi jak noc oczyma na jego twarz.
– Właśnie – podłapał Johnny, przesuwając powoli dłoń na smukłą szyję Cherubina. – U Ahigi. Widziałeś go osobiście? Byliście w tym samym pokoju?
– Tak, siedział za biurkiem – przyznał Raphael.
Drgnął, gdy Johnny skubnął palcami jego skórę w miejscu jabłka Adama. Mrowił go kark. Pojawiło się między nimi jakieś dziwne napięcie, ale nie mógł zdefiniować, co było jego powodem.
– I byliście tam sami?
– Przez chwilę tak.
– No, właśnie, mój drogi Cherubinie. – Johnny czułym gestem przeczesał jego krótkie, farbowane na blond włosy. – Byłeś z nim sam na sam. Dzielił was metr, może dwa. Miałeś szansę i to nie pierwszą, której ja nigdy nie będę mieć, i nie zrobiłeś nic.
– Ja miałem go zabić? Niby jak? – spytał Raphael.
Nie mógł sobie nawet tego wyobrazić.
– Nie wiem, rękami? – odparł Johnny, odsuwając się od chłopaka. Znów miał na ustach ten krzywy uśmiech. – Widzisz, to nie takie proste. Ja już to raz zrobiłem, tak mi się przynajmniej wydawało i nie było nocy, w której by mnie to nie dręczyło.
Na powrót położył się na łóżku. Cherubin spojrzał na niego, siadając obok po turecku. Wyglądał teraz o wiele starzej niż, gdy po raz pierwszy zobaczył go w sklepie. Wtedy aż na chwilę zapomniał, jak się oddycha. Może grał pewnego siebie, ale w środku był cały roztrzęsiony. Takie zrobił na nim wrażenie ten mężczyzna.
Teraz zupełnie nie przypominał tamtego siebie. Był zrezygnowany. Iskra w jego zielonych oczach zupełnie znikła.
– Wujaszku. – Raphael nachylił się i złożył pocałunek na jego spękanych wargach. – Umówmy się, że od tej pory obaj będziemy zajebiści… jak John Wick. Jeśli i tak mamy zginąć, to przynajmniej w jakiś zajebisty sposób. Obaj zróbmy wszystko, aby dopaść Ahigę. Obiecuję, że jeśli jeszcze raz przed nim stanę, to zrobię wszystko, aby go zabić. I ty też to obiecaj, wujaszku.
Johnny zaśmiał się gardłowo, przymykając oczy.
– Zgoda – odparł, uśmiechając się. Przyciągnął go za kark do pocałunku. – Niech i tak będzie.


II część
Sam nie wiedział, dlaczego to robił. Już po raz któryś igrał z tym chłopakiem i pozwalał na to jemu. Czasami miał ochotę się położyć, tak jak teraz, i pozwolić komuś się wszystkim zająć. Po prostu zamknąć oczy i się oddać. Pozwolić komuś się sobą zająć. Oddać się komuś w panowanie. Nie chodziło tu tylko o kwestię seksu, co już samo w sobie było wystarczająco upokarzające.
Tłumaczył to sobie zmęczeniem ciągłą ucieczką i związaną z nią tułaczką po świecie. Wypaleniem. Jednak od zawsze wiedział, że to nie prawda. To było w nim już wcześniej, pewnie od samego początku. I Ahiga nim w to obudził. Był silny. Silniejszy od Johnny’ego i od każdego, kogo znał, pod każdym względem, nie tylko fizycznym. Był pewny siebie, zdeterminowany i nieugięty. To imponowało zbuntowanym dzieciakom, do jakich należał Johnny, ale on czuł, że jego zafascynowanie sięga znacznie głębiej.
Zawsze miał potrzebę udowadniania innym swojej siły, dlatego wylądował jako nastolatek w gangu. Dużą miał w tym zasługę jego starszy brat. Ted był głupkiem. Prawdziwym, rasowym idiotą, ale to w niczym nie przeszkadzało. Jego siła i niezachwiana niczym pewność siebie imponowała kobietom, a przede wszystkim ojcu. Johnny od dziecka, częściowo podświadomie, robił wszystko, aby także zasłużyć na jego aprobatę. Czuł nieustającą potrzebę udowodnienia wszystkim swojej wartości i przewagi. Już po pierwszym spotkaniu Ahigi zrozumiał, że nigdy z nim nie wygra. Na początku go to frustrowało, ale później poczuł jakąś dziwną ulgę.
Przy nim nie musiał udawać, nie musiał z nim rywalizować, bo i tak nic by to nie dało. Z początku sądził, że Ahiga po prostu mu imponował, ale to nie była cała prawda. Zapragnął być jego, poddać mu się. Odsłonić się jak pies, pokazujący brzuch przywódcy watahy. Chciał do niego należeć. Przy nim czuł się słaby, co było jednocześnie dziwnie satysfakcjonującym i przerażającym uczuciem. Zaprzeczeniem wszystkiego, przez co się określał. Wzbudzało w nim to wzgardę względem samego siebie.

Johnny zaśmiał się do własnych myśli. Spojrzał na chłopaka, który przyglądał mu się skonsternowany. Odsunął go od siebie, dając znak, że nie może liczyć na nic więcej.
Raphael zszedł z łóżka. Rozumiał to. Był za słaby. Jeśli chciał zdobyć tego mężczyznę, musiał stać się tego wart. Musiał stać się silniejszy.
Poszedł do sypialni rodziców i z górnej pułki w szafie ściągnął karton. W środku był rewolwer i pudełko naboi. Obrócił broń w dłoniach. Była ciężka i zimna, jednak sam dotyk metalowej, wyprofilowanej lufy, gładkość jej powierzchni, która czuł pod opuszkami palców, budziła w nim ekscytację.
Musiał stać się silniejszy od Ahigi Ledgera.
– Oddaj to, bo zrobisz sobie krzywdę.
Nim zdążył jakkolwiek zareagować, broń została mu odebrana. Za nim stanął Johnny.
– Wiedziałem, że poszedłeś zrobić coś głupiego – stwierdził Norton, ważąc pistolet w dłoni. – Mężczyźni zwykle tak reagują na odrzucenie. No to przynajmniej jeden problem rozwiązany. Przynajmniej nie muszę się martwić, skąd wziąć spluwę.
– Wujaszku… – zaczął niepewnie Cherubin.
– No… – Johnny uśmiechnął się krzywo i potarmosił go po włosach. – Ciesz się, że obudziło się we mnie sumienie, bo zajebiście łatwo było cię zmanipulować. Jesteś rozpuszczonym, zblazowanym bachorem z dobrej rodziny i tym pozostań.
Pstryknął chłopaka w czubek nosa, na co ten zareagował zaskoczonym syknięciem. Schował broń za paskiem, a naboje do kieszeni. Chciał odejść, ale cherubin chwycił go za nadgarstek. Odwrócił się, by na niego spojrzeć.
– Wujaszku, pierdoliłem od rzeczy. Wcale nie musisz nic robić! Lepiej nic nie rób. Nie idź tam! – poprosił błagalnie.
Johnny uśmiechnął się i poklepał chłopaka po głowie. Poszedł.

Musiał. Teraz wstydził się siebie. Tego, że cały czas tylko uciekał. Ryzykował życie swojej rodziny, nic nie robiąc, a nawet był gotów wykorzystać naiwność tego dzieciaka. Przekabacić go, a nawet uwieść. Byleby tylko uciec.
Tego właśnie w sobie od zawsze nienawidził. Tego chciał się wyzbyć. Teraz był ku temu najlepszy czas. Nie mógł też dać satysfakcji Ahidze. On znał jego słabości jak nikt inny. Chciał go upokorzyć.
Gdy wyszedł z domu Cherubina, w jego głowie reszcie zapanował spokój. Już wiedział, co mu zrobić. Zapewne przegra. Zginie on i jego rodzina, ale przynajmniej spróbuje. Da z siebie wszystko.
Gdy był w drodze do domu, rozdzwonił się jego telefon. Znów nieznany numer. Ten sam, co przedtem. Ahiga. Odebrał.
– Czego chcesz? – spytał.
Stanął w miejscu i rozglądnął się wokół. Zapewne był obserwowany, a może trzymali go na muszce.
– Już wiemy, że nie pokoju na świecie – odparł Ahiga, nawiązując do ich ostatniej rozmowy. – Wielu rzeczy, a ty nie chcesz mi dać kilku z nich. Zastanawiałem się, o co chodzi? Może nie kochasz swojej rodziny? Nie zależy ci na niej? Ale to nie to, prawda? Po prostu zapomniałem o tym, jaki jesteś naprawdę. Słaby.
Johnny zacisnął palce na obudowie telefonu. Sam wiedział o tym najlepiej.
– Wiesz – kontynuował gangster – chciałem zobaczyć twoje upokorzenia. Nasycić się nim, zanim cię zabiję. Chciałem widzieć cię pod ścianą, całkowicie pokonanego, zdemolowanego, gdy wszystkie twoje starania pójdą już na próżne. A potem chciałem, żebyś błagał o łaskę dla swojej rodziny na kolanach. I byłbym ci jej nie dał. Pomyślałem, że jeśli się zemszczę, wreszcie zaznam spokoju. Moje plany nie uległy znaczącej zmianie, ale zastanawiam się, czy to naprawdę przyniesie mi ukojenie.
– Co to ma znaczyć? – spytał Johnny, skonsternowany zezował na telefon, który przyciskał do ucha.
Serce biło mu jak oszalałe. Czuł adrenalinę wymieszaną ze strachem i czymś jeszcze. Czymś, co wywoływał u niego dźwięk głosu Ahigi.
Musiał chwilę poczekać na odpowiedź. Gdy cisza w słuchawce przedłużała się niepokojąco, myślał, że może Ahiga postanowił zakończyć ich rozmowę. Tak jednak nie było. Zamarł, gdy w końcu usłyszał odpowiedź. Niemal zapomniał, jak się oddycha.
– Naprawdę cię kochałem – powiedział mężczyzna. – Nie tego zgrywającego pewnego siebie, zakompleksionego chłopaczka, który musiał wszystkim udowodnić, że jest najlepszy. Ale tego, który krył się pod tą maską. Przy mnie nie udawałeś. Wiedziałeś, że ja bym cię obronił. A ja chciałem cię bronić. Chciałem żebyś był mój… Było by nam dobrze, Johnny. Byłoby nam wspaniale, gdyby nie ta twoja pierdolona duma. Chyba nigdy ci nie powiedziałem, że cię kocham, ale musiałeś wiedzieć. Wiedziałeś, prawda? A mimo to… Popatrz, do czego doprowadziłeś.
Czy wiedział? No pewnie. Mógł się oszukiwać, ale gdzieś tam w głębi zawsze wiedział. I to go tak przerażało.
– Ale to już nie ma znaczenia, prawda? – spytał Ahiga. W jego zimnym, pozbawionym emocji głosie Johnny wyczuł gorzką nutę. – Tydzień. Daję ci tydzień.
– Tydzień? – powtórzył Norton, nie rozumiejąc, o co chodzi gangsterowi. – Tydzień na co?
– Pomyślałem, że może potrzebujesz jakiegoś impulsu. Wysłałem ci pewne zdjęcie. Za równo tydzień od teraz on zginie, chyba że coś zrobisz.
– Co? Kto zginie?! Przecież miałem mieć sto czterdzieści dziewięć dni!
W słuchawce rozległ się ochrypły śmiech Ahigi.
– Dlaczego miałby grać fair? – spytał. – Ty tego nie zrobiłeś, gdy postanowiłeś mnie zabić. Nie miałeś nawet jaj, żeby stanąć ze mną twarzą w twarz. Pamiętaj, tydzień. Zegar tyka.
Rozłączył się. Johnny wszedł na swoją skrzynkę pocztową, na której rzeczywiście znalazł nieprzeczytaną wiadomość. Mail nie zawierał żadnej treści, ale zawierał załącznik. Otworzył go. Chwilę musiał zastanowić się nad tym, co właściwie przedstawiało niewyraźne zdjęcie.
Jedyne osoby znajdowały się na dalszym planie. Stali na betonowym placu. Parkingu. Johnny nie mógł dojrzeć ich twarzy, ale po chwili rozpoznał trójkę osób ze zdjęcia. Czuł, jak wielka gula rośnie mu w gardle.
– Boże… Ryan.


*John Wick – płatny morderca, główny bohater serii thrillerów pod tym samym tytułem, których motywem przewodnim jest zemsta. Proste siekanki bez głębi, ale sieka Keanu Reeves :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz