Pozdrawiam!
Do przejechania mieli
ponad tysiąc siedemset mil, a w ciągu pierwszego dnia nie pokonali nawet
czwartej części drogi do Austin. Dlatego Trish zarządziła nowy tryb podróży –
żadnych niepotrzebnych przystanków, tylko na jedzenie i higienę. Spać też mieli
w samochodzie. Dzięki Floydowi liczba kierowców wzrosła do trzech, więc
przynajmniej teoretycznie mogli być bez przerwy w trasie.
Gdy dochodziła
czternasta, zrobili sobie krótki postój na parkingu przydrożnego fastfooda. Nie
siedzieli w restauracji, bo była ładna pogoda, a oni potrzebowali zaczerpnąć
świeżego powietrza. Trish kończyła swojego burgera, opierając się o
maskę samochodu, gdy podszedł do niej Atsah. Byli teraz sami, bo Ryan udał się
do toalety, a Floyd zebrał papierki i właśnie zmierzał w kierunku stojącego po
drugiej stronie parkingu kosza na śmieci.
– Po co go zabrałaś? –
spytał Indianin.
Trish spojrzała na
oddalającą się sylwetkę chłopaka w dredach.
– Wroga najlepiej mieć
jak najbliżej siebie – odparła. – Inaczej pojechałby za nami. A tak
przynajmniej stracił efekt zaskoczenia.
– Może być
niebezpieczny.
Trish uniosła brew i
spojrzała w górę, na twarz Indianina.
– Na szczęście mamy
wśród nas kogoś, kto ma już doświadczenie w neutralizacji niebezpiecznych
obiektów.
Atsah parsknął i
pokiwał głową.
– Zaczynam nabierać przeświadczenia, że z nas wszystkich, to ty jesteś najbardziej niebezpieczna.
– No proszę, jaki
komplemenciarz – odparła dziewczyna, zwijając w kulkę papierek po burgerze,
który właśnie skończyła jeść. – Co takiego powiedziałeś Ryanowi, że jego
nastawienie do ciebie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni?
Od rana samochód
prowadził Norton, bo był najbardziej trzeźwy z nich wszystkich i wypadała jego
kolej. Obok siedział Atsah i obserwująca ich z tyłu Trish dostrzegła między
nimi jakąś nową nić porozumienia. Nie dotykali się, nie rozmawiali ze sobą za
bardzo, ale na pewno byli bliżej niż jeszcze wczoraj.
Trish się to podobało.
Lubiła, kiedy rzeczy szły po jej myśli. Czuła się wtedy jak lalkarz,
pociągający za sznurki. Budziło w niej to dziwną satysfakcję. Był też inny
aspekt. Już wiedziała, że nie może stać się tą specjalną osobą dla Ryana. Miała nadzieję, iż Atsah zajmie jej
miejsce. Ryan może tego nie okazywał, ale potrzebował kogoś, na kim mógł się
oprzeć.
Wilk, a raczej
szczeniak, o który właśnie była mowa, podszedł do nich, a właściwie podbiegł. W
dłoni trzymał telefon.
– Coś ciekawego w
toalecie? – prychnęła Trish, widząc jego minę. – Ale tak sam na sam?
– Jak ty coś powiesz… –
zbył ją chłopak.
Gdy stanął już przy
nich odblokował ekran telefonu i pokazał im coś na nim. Trish przekręciła
głowę, bo obraz był do góry nogami. Zmarszczyła brwi.
– Serwis plotkarki? –
zdziwiła się. Zaraz jednak dostrzegła to, co chciał jej pokazać Ryan. – Tego
się nie spodziewałam.
Spojrzała na krótką
notkę okraszoną niewyraźnym zdjęciem zrobionym z ukrycia, najpewniej telefonem.
Fotka przedstawiała jej starego klęczącego przed basistą High Death.
– Ale jazda, co nie? –
skomentował Ryan.
Trish wzruszyła
ramionami.
– Może po prostu się
starzeje, ale stracił u mnie parę punktów – stwierdziła.
– Bo serio jej gejem? –
zdziwił się Ryan. Nie posądzał Pocahontas o takie poglądy.
– Nie, bo wierzy w
małżeństwo. A zawsze pierdzielił w wywiadach o okowach norm społecznych i jego
potrzebie wolności. Po prostu stracił kilka punktów do zajebistości. No ale…
teraz dopiero będą mieli niespodziankę.
Trish zrobiła piruet i
szczerząc się dwoma kciukami wskazała na siebie.
– Będzie ciekawie.
– Pewnie tak – zgodził
się Ryan, przewracając oczami.
Ukradkiem zerknął na
stojącego obok Atsah.
***
Ktoś jeszcze, stojący
na tym samym parkingu, za pomocą telefonu i Internetu odkrył coś szokującego.
Floyd spojrzał jeszcze raz na treść wiadomości i załącznik, a potem na trójkę
przyjaciół rozmawiających przy samochodzie.
Scena na zdjęciu
odwzorowywała tę, którą uchwycił on sam paręnaście godzin temu i przesłał do
Carla. W nocy, gdy spali po imprezie w pokoju zajazdu, zrobił z ręki zdjęcie
sobie i Ryanowi. Na tym, które sam otrzymał, to Carl leżał z zamkniętymi
oczami. Jednak nie wyglądał na pogrążonego we śnie. Jego twarz była obita i
pokryta krwią. Zapewne stracił przytomność. Osoba robiąca zdjęcie leżała tuż
obok i szczerzyła się radośnie do ekranu. Floyd nie mógł mieć pewności, bo z
ich paczki tylko Raphael spotkał go osobiście, ale to chyba był sam Ahiga.
– Kurwa. – Floyd
przełknął ślinę i spojrzał jeszcze raz na lakoniczną wiadomość. – „Trzymaj się
Ryana Nortona i czekaj na polecenia”. Zajebiście to załatwiłeś, Carl.
Pozwolił sobie na jedno
westchnięcie. Potem schował telefon do kieszeni i rześkim krokiem ruszył w
kierunku rozmawiającej grupki przy samochodzie.
– Hej, misiaczki! –
zawołał, zwracając na siebie uwagę. – Co tam romansujecie beze mnie?
Przedstawienie musiało
trwać.
***
Raphael nie wrócił do
domu od razu po opuszczeniu willi Ahigi Ledgera. Przez kilka godzin włóczył się
bez celu po mieście. Po prostu nie miał ochoty wracać do pustego domu po tym
wszystkim, co dzisiaj zobaczył i usłyszał. Miał ochotę się w czymś zapomnieć,
znów beztrosko bawić się młodością. Przez to jeszcze z większą siłą uderzyło w
niego to, że był teraz zdany tylko na siebie. Został sam. Nie było już Carla i
Floyda.
Cóż, nie był tak do
końca sam. Miał teraz kogoś, na kim zależało, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Wrócił do domu i ze
zdziwieniem odkrył, że nie jest sam. I nie chodziło tu o rodziców, którzy
przedwcześnie wrócili z konferencji. Buty Johnny’ego wciąż stały w tym samym
miejscu. Raphael zaglądnął do salonu i kuchni, ale nikogo tam nie zastał. Udał
się więc na piętro, do swojego pokoju. Rzeczywiście był tam Johnny i leżał na
łóżku niemal w tej samej pozycji, w jakiej spał, gdy Raphael wychodził rano.
– Wujaszku? –
zaniepokoił się chłopak. – Wujaszku, wszystko „okej”? W ogóle, wychodziłeś
gdzieś stąd dzisiaj? Nie, żebym cię wyrzucał, ale…
Johnny otworzył oczy i
spojrzał na chłopaka. Dzisiaj jego skóra w miejscach obić przybrała jeszcze
mniej przyjazny dla oka kolor. Nie wyglądał dobrze.
– A gdzie miałem iść? –
spytał. – Co robić?
– Co robić?! –
powtórzył z niedowierzaniem w głosie Raphael i pośpiesznie podszedł do łóżka. –
Cokolwiek! Wszystko!
Usiadł przy Johnny’m i
chwycił go za ramiona. Miał ochotę nim mocno potrząsnąć.
– Ahiga chce zabić
ciebie, twojego bratanka, rodzinę, a może nawet całe miasto, a ty sobie
siedzisz?! Powinieneś coś robić, działać… Walczyć!
Johnny parsknął i
uśmiechnął się krzywo. Pobłażająco.
– Chyba naoglądałeś się
za dużo filmów – odparł. – Myślisz, że co? Że niczym John Wick* czy inny
mściciel spakuję walizę gnatów i jak gdyby nigdy nic wparuję do siedziby
Banitów i sam jeden rozwalę każdego gangstera, który stanie mi na drodze, a
mnie kule czarodziejsko imać się nie będą?
– Chciałbym, aby tak
było, ale wiem, że to nie możliwe… Jednak, wujaszku… – Raphael ścisnął mocniej
ramiona Johnny’ego i spojrzał mu prosto w oczy. – Nie możesz tak po prostu się
poddać, nawet nie próbując. Nawet jeśli miałbyś nie wrócić z tarczą, to przynajmniej
cię na niej poniosą, jak herosa.
– Jak poetycko –
parsknął mężczyzna, na jego ustach pojawił się jednak cień uśmiechu.
Wyzwolił się z uścisku
i dłonią obtarł policzek Cherubina.
– Wujaszku…
– Płaczesz? – spytał. –
Dla kogoś takiego jak ja? Dla tchórza? Ale skoro taki sprytny, wyszczekany
dzieciak roni łzy dla mnie, to jak daleko jest w stanie się posunąć, hm?
Johnny przybliżył się
jeszcze do chłopaka tak, że ten mógł poczuć na swojej twarzy i uchu jego
oddech. Palcami dłoni, którą dotąd trzymał na jego policzku, zjechał w dół, zahaczając
o dolną wargę Cherubina, lekko ją wywijając. Zroszone śliną opuszki Johnny’ego
zostawiły na drobnym podbródku chłopaka, drażniący ślad.
– Gdzie dzisiaj byłeś? –
spytał Norton, niemal szepcząc mu do ucha.
– U Ahigi – przyznał
chłopak, zerkając w bok czarnymi jak noc oczyma na jego twarz.
– Właśnie – podłapał
Johnny, przesuwając powoli dłoń na smukłą szyję Cherubina. – U Ahigi. Widziałeś
go osobiście? Byliście w tym samym pokoju?
– Tak, siedział za biurkiem
– przyznał Raphael.
Drgnął, gdy Johnny
skubnął palcami jego skórę w miejscu jabłka Adama. Mrowił go kark. Pojawiło się
między nimi jakieś dziwne napięcie, ale nie mógł zdefiniować, co było jego
powodem.
– I byliście tam sami?
– Przez chwilę tak.
– No, właśnie, mój
drogi Cherubinie. – Johnny czułym gestem przeczesał jego krótkie, farbowane na
blond włosy. – Byłeś z nim sam na sam. Dzielił was metr, może dwa. Miałeś
szansę i to nie pierwszą, której ja nigdy nie będę mieć, i nie zrobiłeś nic.
– Ja miałem go zabić?
Niby jak? – spytał Raphael.
Nie mógł sobie nawet
tego wyobrazić.
– Nie wiem, rękami? –
odparł Johnny, odsuwając się od chłopaka. Znów miał na ustach ten krzywy uśmiech.
– Widzisz, to nie takie proste. Ja już to raz zrobiłem, tak mi się przynajmniej
wydawało i nie było nocy, w której by mnie to nie dręczyło.
Na powrót położył się
na łóżku. Cherubin spojrzał na niego, siadając obok po turecku. Wyglądał teraz
o wiele starzej niż, gdy po raz pierwszy zobaczył go w sklepie. Wtedy aż na
chwilę zapomniał, jak się oddycha. Może grał pewnego siebie, ale w środku był
cały roztrzęsiony. Takie zrobił na nim wrażenie ten mężczyzna.
Teraz zupełnie nie
przypominał tamtego siebie. Był zrezygnowany. Iskra w jego zielonych oczach
zupełnie znikła.
– Wujaszku. – Raphael
nachylił się i złożył pocałunek na jego spękanych wargach. – Umówmy się, że od
tej pory obaj będziemy zajebiści… jak John Wick. Jeśli i tak mamy zginąć, to
przynajmniej w jakiś zajebisty sposób. Obaj zróbmy wszystko, aby dopaść Ahigę.
Obiecuję, że jeśli jeszcze raz przed nim stanę, to zrobię wszystko, aby go
zabić. I ty też to obiecaj, wujaszku.
Johnny zaśmiał się
gardłowo, przymykając oczy.
– Zgoda – odparł, uśmiechając
się. Przyciągnął go za kark do pocałunku. – Niech i tak będzie.
II część
Sam nie wiedział,
dlaczego to robił. Już po raz któryś igrał z tym chłopakiem i pozwalał na to
jemu. Czasami miał ochotę się położyć, tak jak teraz, i pozwolić komuś się
wszystkim zająć. Po prostu zamknąć oczy i się oddać. Pozwolić komuś się sobą
zająć. Oddać się komuś w panowanie. Nie chodziło tu tylko o kwestię seksu, co
już samo w sobie było wystarczająco upokarzające.
Tłumaczył to sobie
zmęczeniem ciągłą ucieczką i związaną z nią tułaczką po świecie. Wypaleniem.
Jednak od zawsze wiedział, że to nie prawda. To było w nim już wcześniej,
pewnie od samego początku. I Ahiga nim w to obudził. Był silny. Silniejszy od
Johnny’ego i od każdego, kogo znał, pod każdym względem, nie tylko fizycznym.
Był pewny siebie, zdeterminowany i nieugięty. To imponowało zbuntowanym
dzieciakom, do jakich należał Johnny, ale on czuł, że jego zafascynowanie sięga
znacznie głębiej.
Zawsze miał potrzebę
udowadniania innym swojej siły, dlatego wylądował jako nastolatek w gangu. Dużą
miał w tym zasługę jego starszy brat. Ted był głupkiem. Prawdziwym, rasowym
idiotą, ale to w niczym nie przeszkadzało. Jego siła i niezachwiana niczym
pewność siebie imponowała kobietom, a przede wszystkim ojcu. Johnny od dziecka,
częściowo podświadomie, robił wszystko, aby także zasłużyć na jego aprobatę.
Czuł nieustającą potrzebę udowodnienia wszystkim swojej wartości i przewagi.
Już po pierwszym spotkaniu Ahigi zrozumiał, że nigdy z nim nie wygra. Na
początku go to frustrowało, ale później poczuł jakąś dziwną ulgę.
Przy nim nie musiał
udawać, nie musiał z nim rywalizować, bo i tak nic by to nie dało. Z początku
sądził, że Ahiga po prostu mu imponował, ale to nie była cała prawda. Zapragnął
być jego, poddać mu się. Odsłonić się jak pies, pokazujący brzuch przywódcy
watahy. Chciał do niego należeć. Przy nim czuł się słaby, co było jednocześnie
dziwnie satysfakcjonującym i przerażającym uczuciem. Zaprzeczeniem wszystkiego,
przez co się określał. Wzbudzało w nim to wzgardę względem samego siebie.
Johnny zaśmiał się do
własnych myśli. Spojrzał na chłopaka, który przyglądał mu się skonsternowany.
Odsunął go od siebie, dając znak, że nie może liczyć na nic więcej.
Raphael zszedł z łóżka.
Rozumiał to. Był za słaby. Jeśli chciał zdobyć tego mężczyznę, musiał stać się
tego wart. Musiał stać się silniejszy.
Poszedł do sypialni
rodziców i z górnej pułki w szafie ściągnął karton. W środku był rewolwer i
pudełko naboi. Obrócił broń w dłoniach. Była ciężka i zimna, jednak sam dotyk
metalowej, wyprofilowanej lufy, gładkość jej powierzchni, która czuł pod
opuszkami palców, budziła w nim ekscytację.
Musiał stać się
silniejszy od Ahigi Ledgera.
– Oddaj to, bo zrobisz
sobie krzywdę.
Nim zdążył jakkolwiek
zareagować, broń została mu odebrana. Za nim stanął Johnny.
– Wiedziałem, że
poszedłeś zrobić coś głupiego – stwierdził Norton, ważąc pistolet w dłoni. –
Mężczyźni zwykle tak reagują na odrzucenie. No to przynajmniej jeden problem
rozwiązany. Przynajmniej nie muszę się martwić, skąd wziąć spluwę.
– Wujaszku… – zaczął
niepewnie Cherubin.
– No… – Johnny
uśmiechnął się krzywo i potarmosił go po włosach. – Ciesz się, że obudziło się
we mnie sumienie, bo zajebiście łatwo było cię zmanipulować. Jesteś
rozpuszczonym, zblazowanym bachorem z dobrej rodziny i tym pozostań.
Pstryknął chłopaka w czubek
nosa, na co ten zareagował zaskoczonym syknięciem. Schował broń za paskiem, a
naboje do kieszeni. Chciał odejść, ale cherubin chwycił go za nadgarstek.
Odwrócił się, by na niego spojrzeć.
– Wujaszku, pierdoliłem
od rzeczy. Wcale nie musisz nic robić! Lepiej nic nie rób. Nie idź tam! –
poprosił błagalnie.
Johnny uśmiechnął się i
poklepał chłopaka po głowie. Poszedł.
Musiał. Teraz wstydził
się siebie. Tego, że cały czas tylko uciekał. Ryzykował życie swojej rodziny,
nic nie robiąc, a nawet był gotów wykorzystać naiwność tego dzieciaka.
Przekabacić go, a nawet uwieść. Byleby tylko uciec.
Tego właśnie w sobie od
zawsze nienawidził. Tego chciał się wyzbyć. Teraz był ku temu najlepszy czas.
Nie mógł też dać satysfakcji Ahidze. On znał jego słabości jak nikt inny.
Chciał go upokorzyć.
Gdy wyszedł z domu
Cherubina, w jego głowie reszcie zapanował spokój. Już wiedział, co mu zrobić.
Zapewne przegra. Zginie on i jego rodzina, ale przynajmniej spróbuje. Da z
siebie wszystko.
Gdy był w drodze do
domu, rozdzwonił się jego telefon. Znów nieznany numer. Ten sam, co przedtem.
Ahiga. Odebrał.
– Czego chcesz? – spytał.
Stanął w miejscu i
rozglądnął się wokół. Zapewne był obserwowany, a może trzymali go na muszce.
– Już wiemy, że nie
pokoju na świecie – odparł Ahiga, nawiązując do ich ostatniej rozmowy. – Wielu
rzeczy, a ty nie chcesz mi dać kilku z nich. Zastanawiałem się, o co chodzi? Może
nie kochasz swojej rodziny? Nie zależy ci na niej? Ale to nie to, prawda? Po
prostu zapomniałem o tym, jaki jesteś naprawdę. Słaby.
Johnny zacisnął palce
na obudowie telefonu. Sam wiedział o tym najlepiej.
– Wiesz – kontynuował
gangster – chciałem zobaczyć twoje upokorzenia. Nasycić się nim, zanim cię
zabiję. Chciałem widzieć cię pod ścianą, całkowicie pokonanego, zdemolowanego,
gdy wszystkie twoje starania pójdą już na próżne. A potem chciałem, żebyś
błagał o łaskę dla swojej rodziny na kolanach. I byłbym ci jej nie dał.
Pomyślałem, że jeśli się zemszczę, wreszcie zaznam spokoju. Moje plany nie
uległy znaczącej zmianie, ale zastanawiam się, czy to naprawdę przyniesie mi
ukojenie.
– Co to ma znaczyć? –
spytał Johnny, skonsternowany zezował na telefon, który przyciskał do ucha.
Serce biło mu jak
oszalałe. Czuł adrenalinę wymieszaną ze strachem i czymś jeszcze. Czymś, co
wywoływał u niego dźwięk głosu Ahigi.
Musiał chwilę poczekać
na odpowiedź. Gdy cisza w słuchawce przedłużała się niepokojąco, myślał, że
może Ahiga postanowił zakończyć ich rozmowę. Tak jednak nie było. Zamarł, gdy w
końcu usłyszał odpowiedź. Niemal zapomniał, jak się oddycha.
– Naprawdę cię kochałem
– powiedział mężczyzna. – Nie tego zgrywającego pewnego siebie,
zakompleksionego chłopaczka, który musiał wszystkim udowodnić, że jest
najlepszy. Ale tego, który krył się pod tą maską. Przy mnie nie udawałeś.
Wiedziałeś, że ja bym cię obronił. A ja chciałem cię bronić. Chciałem żebyś był
mój… Było by nam dobrze, Johnny. Byłoby nam wspaniale, gdyby nie ta twoja
pierdolona duma. Chyba nigdy ci nie powiedziałem, że cię kocham, ale musiałeś
wiedzieć. Wiedziałeś, prawda? A mimo to… Popatrz, do czego doprowadziłeś.
Czy wiedział? No
pewnie. Mógł się oszukiwać, ale gdzieś tam w głębi zawsze wiedział. I to go tak
przerażało.
– Ale to już nie ma
znaczenia, prawda? – spytał Ahiga. W jego zimnym, pozbawionym emocji głosie
Johnny wyczuł gorzką nutę. – Tydzień. Daję ci tydzień.
– Tydzień? – powtórzył
Norton, nie rozumiejąc, o co chodzi gangsterowi. – Tydzień na co?
– Pomyślałem, że może potrzebujesz
jakiegoś impulsu. Wysłałem ci pewne zdjęcie. Za równo tydzień od teraz on
zginie, chyba że coś zrobisz.
– Co? Kto zginie?!
Przecież miałem mieć sto czterdzieści dziewięć dni!
W słuchawce rozległ się
ochrypły śmiech Ahigi.
– Dlaczego miałby grać
fair? – spytał. – Ty tego nie zrobiłeś, gdy postanowiłeś mnie zabić. Nie miałeś
nawet jaj, żeby stanąć ze mną twarzą w twarz. Pamiętaj, tydzień. Zegar tyka.
Rozłączył się. Johnny
wszedł na swoją skrzynkę pocztową, na której rzeczywiście znalazł
nieprzeczytaną wiadomość. Mail nie zawierał żadnej treści, ale zawierał
załącznik. Otworzył go. Chwilę musiał zastanowić się nad tym, co właściwie
przedstawiało niewyraźne zdjęcie.
Jedyne osoby znajdowały
się na dalszym planie. Stali na betonowym placu. Parkingu. Johnny nie mógł
dojrzeć ich twarzy, ale po chwili rozpoznał trójkę osób ze zdjęcia. Czuł, jak
wielka gula rośnie mu w gardle.
– Boże… Ryan.
*John Wick – płatny
morderca, główny bohater serii thrillerów pod tym samym tytułem, których
motywem przewodnim jest zemsta. Proste siekanki bez głębi, ale sieka Keanu
Reeves :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz