P.S. Nie zapomnijcie o III tomie "Lorda Arina" do Silencio! Dostępny tutaj
P.S.2. Trudno uwierzyć, ale na beezarze "Texas Brothers" zaliczył już ponad tysiąc ściągnięć, a "Life is Cheap" trzysta. Magia!
Znowu tu był. Za oknami Słońce pięło się
już wysoko po nieboskłonie, ale w pokoju panował półmrok. Ciężkie,
ciemnoczerwone kotary szczelnie przesłaniały okna. Na ich tle, za masywnym,
zabudowanym biurkiem siedział Ahiga. Raphael nie miał pojęcia, dlaczego kazał
mu tu przyjść. Nie rozumiał też spojrzenia tego człowieka, a raczej nic nie
potrafił z niego wyczytać.
Ahiga siedział za biurkiem i po prostu
na niego patrzył. Nie powiedział nic od momentu, gdy drzwi zamknęły się za
Cherubinem. Chłopak zrozumiał, że to znów on ma zacząć, ale nie miał pojęcia, o
czym mówić.
‒ Wiem, że z wychowaniem młodzieży jest
coraz gorzej, więc może pomogę. Zacznij od „przepraszam”.
Zaskoczony Cherubin uniósł głowę i
spojrzał prosto w ciemne, zimne oczy Ahigi. To był błąd.
Wszystko było błędem.
‒ Przepraszam ‒ pokajał się, jak mu kazano,
chociaż nie miał pojęcia za co.
Ahiga wydał z siebie coś niemal
podobnego do parsknięcia. Czekał.
‒ Nie chciałem tego wszystkiego, okej? ‒
wybuchnął Raphael, chociaż wiedział, że było to idiotyczne i niebezpieczne. ‒
Byłem znudzony, dobra? Chciałem wkurzyć moich doskonałych rodziców, poczuć
jakąś adrenalinę. Nie wiem… Ale na pewno nie chciałem kiedykolwiek stanąć przed
panem. Carl… Carl bardziej się do tego nadaje. Ja już mam dość.
‒ Więc chcesz odjeść? To odjedź ‒ rzucił
Ahiga, a chłopak obdarzył go zaskoczonym spojrzeniem. ‒ Takie tu mamy zasady.
Można odejść, tylko trzeba zakończyć wszystkie swoje sprawy. Wziąć
odpowiedzialność za czyny swoich ludzi.
‒ Ludzi? Ja nie mam żadnych ludzi ‒
zaprzeczył Cherubin. ‒ Carl i Floyd? To nie są moi ludzie. Nie szefowałem im.
On po prostu był łącznikiem. Po prostu
padło na niego, bo Floydowi na niczym nie zależało, a Carl był zbyt wybuchowy.
Boże, po co się oszukiwał. Chciał tego. Chciał poczuć się kimś ważnym, dopóki
nie wiedział, co to ze sobą niesie.
‒ Zdaje mi się, że wykonywali twoje
polecenia. Te, które ja ci przekazałem. I te, których nie.
‒ Których nie? ‒ powtórzył głucho
chłopak.
‒ Co Johnny robi u ciebie w domu?
Śledzili go? ‒ pomyślał z paniką
Raphael, gdy usłyszał pytanie. Tylko teraz, czy od początku?
‒ Zapewne to nie skończy się dla mnie
dobrze, jeśli odpowiem, że teraz to pewnie śpi? ‒ parsknął, nie mogąc się
powstrzymać. I zaraz dodał zrezygnowany: ‒ Ja już nie łapię, o co chodzi.
Gdy Ahiga poruszył się na krześle i
odwrócił przodem do niego, prawie zapomniał, jak się oddycha. Przed oczami
mignęła mu wizja, jak mężczyzna wstaje za biurka, podchodzi do niego, a potem…
Sam nie wiedział. Skręca kark gołymi rękami… Nic takiego jednak nie miało
miejsca. Cherubin doznał jeszcze większego szoku, gdy szef Banitów się
uśmiechnął. Nieznacznie, ale niezaprzeczalnie. To był uśmiech. Ahiga wydawał
się rozbawiony. Raphael miał świadomość, że gapił się teraz na niego jak
idiota.
‒ Pytałem, dlaczego „śpi” u ciebie
pobity ‒ powiedział mężczyzna z czymś na kształt rozbawienia w głosie.
‒ To Carl…
‒Tak, Carl ‒ potwierdził gangster,
unosząc brwi. ‒ Nie wydałem takiego rozkazu.
‒ To Johnny zaczął ‒ odparł Cherubin. ‒
Carl się tylko bronił. Miał się dać…
Nie skończył.
‒ Och, miał się dać ‒ stwierdził
odkrywczo. Więc to za to miał przeprosić, za działanie na własną rękę. Czegoś
tu jednak nie pojmował. ‒ Ale Johnny i tak ma zginąć, prawda? I ma cierpieć…
Więc, co za różnica, czy…
‒ Taka różnica, że ma cierpieć, owszem.
Ale tylko ja mam prawo mu to cierpienie zadać. Ani ty, ani te twoje śmieci, nie
macie do tego prawa. Nie jesteście tego godni. On jest mój. Tylko mój!
Ten wybuch był już kolejnym zaskoczeniem
tego dnia. Łącznie z tą chwilą rozmawiał z Ahigą trzy razy. Słyszał o nim wiele
rzeczy, w tym większość mrożących nawet najgorętszą krew w żyłach, ale nie miał
pojęcia, ile z tego było prawdą, ile plotką, a ile celowo rozsiewanym
kłamstwem. Mężczyzna okazał się jednak taki, jak to sobie wyobrażał. Inny od
gangsterów pracujących „na ulicy”, z którymi dotąd miał kontakt. Nie mówił
dużo, nie unosił głosu, nie ubierał się wyzywająca, ale on tego nie potrzebował. Nie musiał niczego udowadniać.
Teraz jednak Cherubin był skonfundowany.
Ahidze aż tak zależało na zemście? Aż tak nienawidził Johnny’ego, że nie
zniósłby, gdyby ktoś inny tego dokonał? Gdyby ktoś inny go skrzywdził? Ale
dlaczego?
Odpowiedź był prosta. Bo zdrada
Johnny’ego bolała bardziej niż kogokolwiek innego. Bo nikomu innemu tak nie
ufał, nikogo innego nie nazywał swoim przyjacielem. Nikogo innego tak… nie
kochał.
Cherubin otworzył szerzej oczy i
spojrzał na nieruchomą twarz Ahigi.
‒ I co teraz? ‒ spytał.
‒ Właśnie, co teraz? ‒ powtórzył Ahiga
znów tym samym, bezuczuciowym tonem. Zaraz nakazał głośniej: ‒ Dawajcie go.
Drzwi do pokoju się otworzyły i ukazał
się w nich wysoki, muskularny mężczyzna ogolony na łyso. Jedną z dłoni ściskał
włosy Carla, a drugą jego spętane ręce. Wepchnął go do pokoju. Chłopak dał się
prowadzić jak szmaciana lalka. Raczej nie miał już siły na opieranie się.
Wyglądał znacznie gorzej niż Johnny,
uznał Raphael, patrząc na niego zszokowany. A ponoć to on wygrał bójkę. Obrażenia,
które zdobiły teraz jego twarz i zapewne resztę ciała, musiał zdobyć później.
Był posiniaczony i opuchnięty. Zakrzepła krew z rozciętego łuku brwiowego
sklejała mu jedno z oczu.
Mętnym spojrzeniem obrzucił Raphaela i
mężczyznę przed sobą. Nigdy wcześniej nie spotkał osobiście szefa The Outlaws,
ale musiał sobie zdawać sprawę, przed kim przyszło mu stanąć.
‒ Więc… ‒ Ahiga zupełnie go zignorował i
zwrócił się do Cherubina: ‒ Jak zamierzasz to rozwiązać?
‒ On nic nie zamierza! On nic nie
rozumie! ‒ wybuchnął niespodziewanie Carl. ‒ On nie jest taki jak my!
Mężczyzna za nim szarpnął go, a potem
przewrócił na kolana.
‒ Kto ci udzielił głosu?! ‒ warknął. ‒
Przeproś pana Ledgera za swoje zachowanie!
‒ Tacy jak my? ‒ parsknął Ahiga. ‒
Uważasz, że jesteś taki jak ja? Powiem ci coś, temu dzieciakowi z farbowaną
czupryną i tyłkiem podkreślonym przez za ciasne rurki jest bliżej do mnie niż
tobie kiedykolwiek… Hm, nie zabrzmiało to dobrze.
‒ Co?! ‒ Carl szarpnął się na klęczkach
i wściekłym spojrzeniem obdarzył Raphaela. ‒ Ja… ja rozumiem!
‒ Myślisz, że jesteś taki jak my, bo
wychowała cię ulica? I że tylko to czyni cię z nami równym? Nie jest tak.
Jesteś tylko kolejnym debilem, który swoje niepowodzenia tłumaczy
„niesprawiedliwością”. To Ameryka, dziecko. Tu nawet gościu, którego urodziła w
przydrożnym rowie, może zostać milionerem. Jeśli tylko jest wystarczająco
sprytny. A ty taki nie jesteś. Nie jesteś nawet na tyle sprytny, aby być moim
psem. Byłeś za to psem tego metroseksulanego, wychudzonego gogusia ‒ parsknął
gangster, wskazując na Raphaela. ‒ To niezbyt imponujące, sam przyznaj. Więc
zapamiętaj tę lekcję i nie pokazuj mi się więcej na oczy.
Kiwnął głową, a jego człowiek
natychmiast szarpnął chłopakiem, zmuszając go do wstania. Przed wytarganiem go
z pokoju rzucił jeszcze szefowi telefon komórkowy. Ahiga złapał go w powietrzu.
Cherubin od razu rozpoznał, że urządzenie do niedawna było własnością Carla.
‒ Więc… ‒ mruknął Ahiga, odbezpieczając
smartfona ‒ mam nadzieję, że ten mały pokaz przekona cię, że samowolka nie
przyniesie ci niczego dobrego. Radzę ci zacząć nosić ze sobą spluwę albo
chociaż nóż, bo baran będzie chciał się zemścić.
‒ Na mnie? ‒ zdziwił się Cherubin, wciąż nie wychodząc z szoku po tym, co właśnie zobaczył. ‒ Nic nie zrobiłem! To pan rozkazał go pobić!
‒ Zgadza się, ale mnie nie może
dosięgnąć. Skupi się więc na tobie w poszukiwaniu zemsty. Został upokorzony i będzie
chciał się odegrać.
Raphael prychnął z rezygnacją. Przestał
już nawet zważać na swoje gesty. Jego sytuacja i tak była już beznadziejna.
Ahiga uśmiechnął się w czymś na kształt
pobłażania. Zaraz jego twarz przybrał inny wyraz, bardziej niepokojący. W
telefonie dzieciaka znalazł bardzo ciekawe zdjęcie. Data wskazywała, że zostało
przesłane dzisiaj. Przedstawiało dwóch nastolatków leżących na łóżku. Tego,
który robił zdjęcie, czyli dzieciaka w dredach oraz drugiego, pogrążonego we
śnie. W nim Ahiga rozpoznał bratanka Johnny’ego. Była też dołączona wiadomość: Przerwa w drodze do Austin.
Wyśmienicie.
‒ Jak myślisz, dlaczego Johnny nie stara
się ze mną wygrać? ‒ spytał, odkładając telefon na biurko i ponownie wbijając przenikliwy
wzrok w Raphaela. ‒ Dlaczego nie stara się ocalić rodziny? Nie zależy mu?
Zastanów się nad odpowiedzią, bo od niej może zależeć, czy stąd wyjdziesz.
Cherubin przymknął na chwilę oczy.
‒ To nie tak ‒ odparł po chwili. ‒
Sądzę, że on po prostu nie wierzy, że może mu się udać. Dlatego nawet nie
próbuje. Udaje, bo tak każe mu sumienie, ale nie wierzy w sukces. Kiedyś
byliście tacy sami, ale teraz już tak nie jest. Pan jest szefem gangu, ma pod
swoją komendą armię uzbrojonych oprychów, no i siedzi tutaj, w tej fortecy. A
on jest tam, sam. I jest teraz w mieście… nikim. Pan jest przeciwnikiem,
którego on nawet nie może podejść na tyle blisko, aby go zobaczyć. Zobaczyć, że
jest człowiekiem. Człowiekiem jak wszyscy inni, czyli kruchym i śmiertelnym.
Zagryzł wargę i odważył się spojrzeć na
szefa Banitów. Odetchnął, gdy mężczyzna parsknął śmiechem.
‒ Nie jesteś taki głupi, na jakiego
wyglądasz ‒ stwierdził. ‒ Dobra, spieprzaj. I nie kombinuj.
Raphael uniósł zaskoczony brwi. Pozwalał
mu iść? Tak po prostu? Bez obicia mordy. Dlaczego Carlowi się oberwało, a jemu
nie? Nic z tego nie rozumiał.
‒ Ta… ‒ wydusił. ‒ To idę.
Gdy miał już otworzyć drzwi, usłyszał
głos Ahigi:
‒ Co zamierzasz zrobić z czasem, który
mu pozostał?
Zacisnął dłoń na klamce. Odwrócił się i
patrząc mężczyźnie prosto w oczy, odparł:
‒ Zamierzam przekonać go, aby
zapomnienia i pocieszenia szukał w moich ramionach. Będę jego ostoją.
‒ Zaciągnąć go do łóżka? ‒ parsknął Ahiga.
‒ Właśnie ‒ potwierdził chłopak, nie
spuszczając wzroku. ‒ Panu już się to udało, prawda? Tylko, że to pan szukał
pocieszenia. I się pan zawiódł.
***
Santa Boy prowadził ich
odrestaurowanego, odmalowanego, oczywiście na czarno, Cadillaca deVille. Jechali
na ślub matki Saszy. Chłopak wciąż nie mógł uwierzyć, że muzyk zgodził się
wziąć udział w tej „szopce”, jak sam to określił jakiś czas temu. I nie chodziło
mu konkretnie o ślub Susanne, ale instytucję małżeństwa ogólnie.
Teraz jednak potulnie prowadził
samochód. Cóż, zapewne w podjęciu przez niego decyzji pomógł telefon matki
Saszy sprzed kilku dni. Chłopak nie do końca to pojmował, ale Santa Boy zdawał
się darzyć szacunkiem jego rodzicielkę. I respektować jej słowa.
‒ Łał, zachowujemy się jak normalni
ludzie ‒ zauważył Sasza, nie mogąc powstrzymać śmiechu. ‒ Mamy prezent i garniaki w bagażniku.
‒ Kosmos, nie? ‒ podłapał Santa Boy,
uśmiechając się do chłopaka. ‒ Sam się nie mogę sobie nadziwić.
Ceremonia w urzędzie cywilnym była
skromna. Oprócz najbliższej rodziny, jedynie mgliście kojarzonej przez Saszę,
uczestniczyli w niej członkowie grupy wsparcia dla uzależnionych, którą prowadziła
matka Saszy oraz koledzy jej przyszłego męża z pogotowia ratunkowego.
Susanne miała na sobie prostą, beżową
sukienkę na ramiączkach i bolerko. Dyskretny, ale wykonany ręką profesjonalisty
makijaż, odejmował jej dziesięć lat. Panna młoda mogłaby mieć na sobie nawet
bufiastą suknię z kilkumetrowym trenem, a i tak to nie ona byłaby w centrum
uwagi. Sasza wraz z Santa Boy’em stał w pierwszym rzędzie, ale nie musiał
widzieć pozostałych gości, aby mieć pewność, że się na nich gapią. Wręcz
namacalnie czuł ich spojrzenia. Mrowił go od tego kark.
Część gości musiała rozpoznać Santę Boy’a.
Na pewno jego obecność była dużym zaskoczeniem, a to, że towarzyszył synowi
panny młodej jako partner, wręcz szokować. Muzyk oczywiście jak zwykle nic
sobie nie robił z atencji, jaką obdarzali go ludzie. Gdy ceremonia się
rozpoczęła i urzędnik zaczął recytować swoje formułki, chwycił Saszę za dłoń.
Chłopak był przekonany, że zrobił to tylko po to, aby jeszcze zgęścić atmosferę
wokół nich. Uwielbiał działać na przekór. Mimo to Saszy i tak zrobiło się miło. Zacisnął mocniej palce i
wzruszony znów spojrzał na swoją matkę. Cieszył się, że im obojgu udało się
znaleźć tych facetów.
‒ Nie płaczesz ‒ zauważył szeptem Santa,
pochylając się ku niemu. ‒ A to zaskoczenie.
‒ Nie wydurniaj się ‒ fuknął również ściszonym
głosem Sasza, posyłając mu jednak rozbawiony uśmiech. ‒ Nie jestem aż taką ciotą.
Puścił jego dłoń, aby dołączyć do
oklasków. Państwo młodzi nałożyli sobie nawzajem obrączki i przypieczętowali
zawarcie związku małżeńskiego pocałunkiem. Sasza zacisnął wargi, powstrzymując
łzy.
Santa Boy spojrzał na niego, uśmiechając
się pobłażliwie na te wysiłki. Jeszcze będziesz dziś płakał ‒ obiecał mu w
myślach.
II część rozdziału
II część rozdziału
Przyjęcie, bo imprezy
po ślubie w urzędzie nie można było nazwać klasycznym weselem, odbywało się w
eleganckiej restauracji. Goście siedzieli przy okrągłych stolikach z białymi
obrusami. Kwartet smyczkowy grał na małym podeście, nie przeszkadzając w
rozmowie. Goście mogli wybierać spośród kilku ciepłych oraz zimnych dań, choć
oczywiście głównym punktem programu był tort weselny.
Sasza i Santa Boy
siedzieli wraz z państwem młodym. Przyjęcie toczyło się powoli. Było spokojnie
i z klasą, czyli według planu. Sasza wciąż nie mógł się nadziwić, dlaczego
Santa zgodził się wziąć udział w tej „szopce”. Teraz zaś spokojnie popijał
wino, bo z alkoholi dostępne było tylko ono oraz szampan, i nawet nie wydawał
się zirytowany.
Cuda jakieś po prostu.
‒ No kto by się
spodziewał, że tak to się zakończy? ‒ zagadnęła Susanne, patrząc na swojego
syna i jego partnera. ‒ Biorę ślub zupełnie trzeźwa z zupełnie trzeźwym
facetem, a mój syn na uroczystość zabrał swojego chłopaka – gwiazdora Rocka.
Greg uśmiechnął się i
przygarnął do siebie swoją świeżo upieczoną żonę. Pocałował ją w bok głowy.
‒ Niezbadane są wyroki
boskie.
‒ Raczej ludzka głupota
‒ prychnął Santa Boy.
Sasza posłał mu
oburzone spojrzenie i kopnął go w kostkę pod stolikiem.
‒ Jakbym miał deja vu* ‒ skomentował to muzyk i dodał
głośniej: ‒ Nie chodzi mi o obecną sytuację, tylko błędy, które do niej
doprowadziły.
‒ Dokładnie! ‒
podłapała Susanne i zaśmiała się perliście. ‒ A kiedyś tańczyłam topless na
twoim koncercie!
Greg i Sasza zawołali w
tym samym momencie:
‒ Żabciu!
‒ Mamo!
Santa Boy odchylił się
na krześle i objął kark Saszy. Gdy chłopak spojrzał na niego zaskoczony tym
gestem, uśmiechnął się do niego.
‒ Było, minęło ‒ rzucił,
patrząc mu prosto w oczy.
Sasza nie mógł
stwierdzić tego z pełnym przekonaniem, ale Santa Boy patrzył na niego z czymś
na kształt rozczulenia. A nawet się nie upił. Sasza zerknął w bok, na swoją
matkę. Przyglądała im się z szerokim uśmiechem. Czuł, że między nią a Santą
wytworzyła się jakaś swoista nić porozumienia. Nie miał pojęcia, o co tu
chodziło.
Zmarszczył brwi. Działo
się coś dziwnego. Spiął się, gdy przeszły go dreszcze. Palce muzyka wślizgnęły
się pod kołnierzyk jego białej koszuli. Z jakiegoś dziwnego powodu, nie mógł
teraz oderwać od niego wzroku. Patrzyli sobie wzajemnie prosto w oczy, a
wszystko wokół jakby ucichło. Albo Sasza miał takie wrażenie. Czekał na jakieś
słowa albo gest, ale nic się nie działo. Tylko ręka Santy obejmująca jego
szyję wydawała się jakby jeszcze mocniej przywrzeć do jego skóry.
‒ Co…
Nie skończył, bo nagle
Santa Boy się spiął i spojrzał na Susanne.
‒ Macie to w genach,
czy co? ‒ spytał muzyk i drugą ręką pomasował się po łydce.
‒ O co chodzi? ‒ spytał
Sasza, patrząc na matkę.
‒ Nie mnie się powinieneś
pytać.
Santa Boy westchnął i
posłał dzisiejszej pannie młodej jeszcze jedno karcące spojrzenie, które jak
zwykle nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. A tak nie chciał psuć
uroczystości…
Gdy chwycił Saszę za
dłoń, chłopak znów skupił spojrzenie na nim. Santa Boy wziął głęboki oddech i
zsunął się z krzesła na podłogę. Przyklęknął na jedno kolano. Sasza najpewniej
zapowietrzyłby się z szoku, ale ktoś z gości, zapewne równie zdziwiony, upuścił
łyżkę. Ta z donośnym brzdękiem uderzyła o podłogę. To rozluźniło trochę
atmosferę.
Santa Boy posłał
karcące spojrzenie niesfornemu gościowi weselnemu, a potem Susanne.
‒ Wszystko zepsułaś ‒
rzucił w jej stronę, a ona odpowiedziała mu szerokim uśmiechem.
Muzyk przewrócił oczami
i na powrót skupił się na Saszy. Czuł wyraźnie, że chłopakowi poci się dłoń.
Sam podchodził do tego na chłodno. Już się przecież zdecydował.
‒ Po co? ‒ spytał
Sasza.
‒ Hm? Po co? ‒
powtórzył ja echo Santa Boy. ‒ Po to, żeby mój majątek po mojej śmierci nie
trafił w ręce krewnych, z których połowy nienawidzę, a drugiej połowy w ogóle nie
znam. Żeby płacić niższe podatki. I żeby cała uwaga mediów znów skupiła się na
mnie.
To oczywiście nie była
prawda, bo ta znacznie trudniej przechodzi przez gardło. Santa Boy pochylił
głowę i przytknął czoło do dłoni chłopaka.
‒ Bo… ‒ zaczął znacznie
ciszej. ‒ Bo ja już nie mogę znieść samotności. Kiedyś jej pożądałem. Raniłem
wszystkich wokoło, bo sam byłem zraniony. Z resztą, tobie zrobiłem to samo. Chciałem,
żeby cierpieli tak jak ja. Gdy byłem dzieckiem, wciąż i wciąż zadawałem sobie pytanie
„Dlaczego ja?”. Z tych wszystkich ludzi dlaczego akurat ja? Czym sobie na to
zasłużyłem? Teraz zadaję sobie dokładnie to samo pytanie, ale już nie dlatego,
że jestem zły na świat… Na Boga, jeśli istnieje. Teraz zadaję sobie to pytanie,
bo jestem przerażony. Jestem złym człowiekiem, wiem to. I wiem, że niczym sobie
na ciebie nie zasłużyłem. Więc po co to robię? Bo boję się, że w końcu zdasz
sobie z tego sprawę i mnie opuścisz. A ja już nie umiem żyć w samotności. Nie
zniosę jej. A tylko ty potrafisz ją rozgonić. Można mieć sto osób wokół siebie
i nadal czuć się samotnym. Ja tak właśnie mam. Wszyscy, oprócz ciebie. Więc „Po
co”? Bo jestem tchórzem.
Santa Boy uniósł wzrok
i się uśmiechnął.
‒ Mówiłem, że będziesz
jeszcze dzisiaj płakał.
*Nawiązanie do
rozdziału czternastego „Texas Brothers”
Mam wrażenie, że między Ahigą a Johnnym toczy się jakaś gra i chyba obaj uważają, że to oni dyktują warunki. A cherubin jest chyba gdzieś w środku tej gry jako pionek między nimi. A Santa Boy jak zwykle genialny :D to jak on ma w dupie wszystkich jest wspaniałe.
OdpowiedzUsuńJak nie piszę długo o Sancie Boy'u, to za nim tęsknie ;) A dokładnie, za tym jego olewojstwie wszelkich norm społecznych. Też bym tak chciała, ale się nie da, jak się jest zwykłym szarakiem :( Ta, cherubin między młotem i kowadłem. Aż mi go żal ;)
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Wow niezłe zakończenie poszalalas, a Santa Boy jak zawsze genialny �� takie romantyczne rzeczy przy tylu ludziach, ale i tak bohaterem końcówki jest dla mnie Saszya i jego"po co" to samo pomyślałam jak tylko do mnie dotarło co Santa planuje ��
OdpowiedzUsuńHa ha, ja też w takim wypadku zapytałabym "Po co"? Nie do końca jest mi po drodze z instytucją małżeństwa... xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Usuń