Do
domu ze szpitala wrócił trzy tygodnie po pogrzebie, w którym oczywiście nie
uczestniczył. Samochód prowadziła matka. Do tej pory nawet nie wiedział, że ma
prawo jazdy. Dotąd wszędzie jeździła na rowerze, a ich drugie auto,
najzwyczajniejszy w świecie, dziesięcioletni Passat, było do użytku dziadków.
Oprócz Volkswagena w ich garażu stał także pick-up ojca. Właśnie przez to
wielkie bydlę, jak nazywała Toyotę Tundrę matka, nie mogli urządzić tam sobie
pralni. Teraz nic nie stało na
przeszkodzie, ponieważ nie było już ani samochodu, ani jego upartego
właściciela, który nie chciał nawet słyszeć o rozbudowie garażu.
Toyota
skończyła na złomowisku, a ojciec… Ojciec był teraz trzy metry pod ziemią. Ryan
zacisnął usta i przełknął ślinę. Odwrócił głowę w stronę drzwi, aby matka nie
widziała, jak do oczu napływają mu łzy. Nie potrzebowała więcej problemów. A
nawet nie lubił tego człowieka, przemknęło mu przez myśl. Źle, on go nawet nie
znał.
Ojciec
większość życia przepracował jako górnik w odkrywkowej kopalni złota. Ryan nie
był nawet pewien, czy skończył jakąś szkołę. Był prostym jak cep, twardym
gościem, który niedziele spędzał na bluzganiu do telewizora, na ekranie którego
biegali futboliści, piciu piwa i obżeraniu się tłustym żarciem. Ryan zawsze
uważał, że nic ich nie łączyło i to nie była jego wina. Teraz, gdy było już za
późno, łapał się na myśleniu, że on też nic nie zrobił, aby to zmienić.
Z
zamyślenia ocknął się, gdy stanęli przed bramą do ich posesji i matka wystawiła
rękę przez otwarte okno, aby otworzyć ją pilotem. Należeli do niewielu rodzin,
których posesje były ogrodzone, nie był to jednak ich wymysł, a poprzedniego
właściciela, od którego kupili dom. Zaparkowali na betonowym podjeździe obok
rosłego klonu. Ryan wychylił się do tyłu, aby zabrać z tylnego siedzenia torbę
ze swoimi rzeczami, ale wtedy jego pokiereszowany bark dał o sobie znać.
–
Ja to zrobię – powiedziała jego matka i sama sięgnęła po bagaż. – Babcia ugotowała
dla ciebie coś specjalnego.
–
Nie jestem głodny – odparł po zatrzaśnięciu drzwi od samochodu. – Wiesz… nie
musisz się silić, aby… Sama wiesz.
Jego
matka włączyła jeszcze alarm od samochodu i uśmiechnęła się do syna. Była
ładną, szczupłą i zadbaną blondynką. Po niej syn odziedziczył szaro-niebieskie
oczy o chłodnym, przejrzystym odcieniu.
–
Pozwól mi być matką, a sobie pozwól być dzieckiem – odparła.
Kiwnął
tylko głową. Nie wiedział, jak rozmawiać teraz z mamą. Coś banalnego, jak „Hej,
ładna dziś pogoda”, wydawało się nie na miejscu. Na wspominanie ojca było zaś
za wcześnie. Tak samo będzie z dziadkami, oni przecież stracili już drugiego
syna.
Gdy
pchnął jak zwykle niezakluczone drzwi, ich górny kant uderzył o zawieszone pod
sufitem dzwonki. Puste, metalowe rurki uderzyły o siebie, oznajmiając
domownikom, że ktoś wszedł do domu. To też wydawało się Ryanowi w jakiś sposób
niewłaściwie. Ten dźwięk był zbyt radosny.
Tak,
jak i niski, męski śmiech, który doszedł do jego uszu. Ryan spojrzał w stronę
kuchni zaskoczony. Z holu nie mógł dojrzeć jej wnętrza. Gdy odkładał buty na
drewnianą buciarkę, w oczy rzuciły mu się też brudne, zniszczone adidasy. Nie
należały do niego, ani do ojca.
–
Ach, zapomniałam ci powiedzieć. – Matka wyminęła Ryana w korytarzu. –
Przyjechał twój wujek, Johnny.
Słyszał
to imię wielokrotnie z ust dziadków. Widział też je napisane na pocztówkach,
które rzadko do nich przychodziły z najróżniejszych zakątków świata. Raz na rok
albo nawet rzadziej. Zawsze była też tylko krótka, lakoniczna notka w stylu
„Wciąż żyję”. Dziadkowie nazywali drugiego syna wędrowcem, ojciec w ogóle nie wspominał o swoim młodszym bracie.
Chyba nie byli zbyt blisko. Zresztą, nawet pocztówki były zaadresowane tylko do
dziadków.
W
kuchni, przy stole, nad talerzami z zupą pomidorową siedzieli babcia z dziadkiem
oraz wysoki facet koło trzydziestki. Był podobny do ojca, a jednocześnie
zupełnie inny. Szczupły, bez śladu piwnego brzucha, a jego skóra była spalona
przez słońce południowych krajów. Długie do ramion, falowane włosy, które dawno
nie widziały fryzjera, komponowały się z niewyprasowaną hawajską koszulą. Tak,
Johnny zupełnie nie przypominał swojego starszego brata, a jednocześnie był do
niego łudząco podobny. Mieli takie same lekko orle nosy, mocno zarysowane szczęki
i szerokie usta. Nawet ich brwi układały się w taką samą, ostrą linię.
Wyglądało
na to, że Johnny jednocześnie jadł pomidorową zupę, którą babcia ugotowała dla
wnuka, bo to była jego ulubiona, oraz palił papierosa. A dziadek przecież
nienawidził dymu papierosowego. Ojciec zawsze musiał wychodzić z domu na ganek,
żeby zapalić. Teraz dziadkom wydawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Oboje
patrzyli na swojego marnotrawnego syna jak na jakąś świętość. Nawet dziadek
lekko się uśmiechał, mimo że na co dzień był zrzędliwym gburem.
„Hej,
jeszcze nie minął miesiąc odkąd zmarł wasz pierwszy syn. Ten, który cały czas
przy was był” – pomyślał z goryczą Ryan, nic jednak nie powiedział. Już
nienawidził tego faceta. Jego farbowanych na blond włosów, niechlujnego
zarostu, tatuażu węża oplatającego jego lewe przedramię i tego pobłażającego
uśmiechu.
–
Och, więc to gówniak Teda – powiedział mężczyzna, nawet nie kwapiąc się, aby
się przedstawić. – Ciesz się, dzieciaku, że więcej odziedziczyłeś po mamie.
–
Johnny! – ofuknęła go babcia Ryana i klepnęła dłonią w tył głowy.
–
No, co? – mruknął mężczyzna, pocierając obolałe miejsce. – Przecież mówię
prawdę. Słodki dzieciak, udał ci się, Jennifer.
–
Cały ty – parsknęła kobieta, która stanęła za swoim synem w progu kuchni.
Ucałowała go z zaskoczenia w policzek. – Ale to mój skarb. Och, patrz Ryan,
wujek chyba zjadł ci całą zupę.
Podeszła
do mężczyzny i poklepała go po ramieniu, jakby mówiła „Dobrze, że jesteś”. Ryan
nadal stał w progu, przyglądając się całej scenie z rosnącą złością i
zaciśniętymi ustami.
–
Może chcesz zapiekanki? Ze szczypiorkiem, hmm? – spytała Jennifer.
–
Ja chcę! – Johnny uniósł rękę do góry, jakby zgłaszał się do odpowiedzi. – Ta
zupa to chyba na wodzie była.
Ryan
zacisnął dłonie schowane w kieszeniach, wbijając paznokcie w skórę.
–
Niczego od was nie chcę! – syknął i wyszedł z kuchni, nie czekając na niczyją
odpowiedź.
Szybko
wbiegł na pierwsze piętro i pokonał korytarz, na końcu którego było wejście na
poddasze. Aby schody się wysunęły, trzeba było pociągnąć za sznurek. Wspiął się
na górę i zamknął się w swojej jaskini. Rzucił się na łóżku nie bacząc na swój
stłuczony bark. Po chwili przypomniał sobie, że nie zabrał swojej torby z
rzeczami, ale nie zamierzał po nią wrócić. Nie po przedstawieniu, które przed
momentem odstawił.
–
Johnny – syknął, zakrywając oczy przedramieniem. – Pieprzony Johnny.
Ostatnie,
co pamiętał, to jak wsiadał do auta, gdy ojciec odbierał go z imprezy.
Pomyślał, że to miłe i niecodzienne jak na niego. Zaraz jednak w głowie Ryana
pojawiła się myśl, że to pewnie mama go zmusiła. Później ocknął się w szpitalu.
W ogóle nie pamiętał momentu wypadku. Od obsługi szpitala dowiedział się
jednak, że to najprawdopodobniej jego ojciec zjechał na drugi pas, przez co
czoło zderzyli się z ciężarówką. On zmarł na miejscu, a Ryan jakimś cudem skończył
jedynie z wstrząśnieniem mózgu, rozciętym czołem i kilkoma poważniejszymi
stłuczeniami.
Podobno
ojciec w momencie wypadku był pijany. Matka nigdy nie pozwoliłaby mu jechać
nawet po piwie, więc pewnie przed odebraniem Ryana zatrzymał się na stacji. Co
za idiotyczna śmierć, pomyślał chłopak. Co za idiotyczny sposób na spieprzenie
kilku osobom życia.
–
Idiota – powiedział na głos przez łzy.
Dłońmi
przejechał po swojej twarzy, a potem znieruchomiał. Trwał tak chwilę,
niewidzącymi oczami patrząc się przed siebie, aż nie dobiegł do niego głos z
matki z dołu.
–
Ryan! Zejdź do nas! Proszę cię, nie zachowuj się jak…
–
Daj mi spokój!
Wiedział,
że matka nie wejdzie do góry po drabince, bo ma lęk wysokości. Tu mógł mieć
święty spokój od wszystkiego i od wszystkich. Zdziwił się więc, gdy po chwili
klapa się otworzyła i ukazała się w nich głowa Johnny’ego.
–
Co ty tu robisz?! To mój pokój!
–
Taa? – Mężczyzna posłał Ryanowi pobłażający uśmieszek, stając na podłodze
poddasza. – A ja sądziłem, że ten dom kupili twoi rodzice na spółkę z
dziadkami. No popatrz, tak się pomylić.
Trzymając
klapę otwartą, machnął ręką Jennifer, która czekała na dole i właśnie chciała
coś powiedzieć.
–
Poradzę sobie – zapewnił i zatrzasnął wejście.
Ręce
zaplótł na piersi i spojrzał na chłopaka, który w między czasie zdążył unieść
się do siadu.
–
Co powiesz na małą pogawędkę? – spytał.
–
Nic.
Johnny
zaśmiał się lekko. Mrużył przy tym oczy.
–
Elokwencję masz jednak po ojcu.
–
Wal się! – syknął chłopak.
–
Ułaa, zabolało – parsknął Johnny, po czym zbliżył się do łóżka. Nagle chwycił
Ryana za włosy i nachylił się do niego, zmuszając chłopaka, aby popatrzył mu w
oczy. – Słuchaj, szczeniaku. Będę tu przez jakiś czas, czy ci się to podoba,
czy nie. Zagryź więc te swoje piękne usteczka i nie przysparzaj swojej mamie
więcej zmartwień. Ja tam się mogę nie znać, ale coś mi mówi, że powinieneś być
dla niej podporą, a nie zachowywać się jak rozkapryszony bachor. Twoja babcia
nazywa mnie wędrowcem, ale ja sam wolę określenie włóczęga. Nigdzie nie
zagrzewam na dłużej miejsca, więc w końcu odejdę i będziesz mógł odetchnąć z
ulgą. Do tej pory będziesz musiał ze mną wytrzymać. Otrzyj więc łezki, zejdź na
dół i przeproś mamę i dziadków. Weź przykład z ojca i zachowaj się jak
mężczyzna.
Puścił
włosy chłopaka i poprawił wisiorek, który uwolnił się spod jego koszuli, gdy
się pochylił. Rozglądnął się przy tym po pokoju chłopaka. Na ścianach wisiało
sporo plakatów z zespołami muzycznymi. Jeden przykuł jego uwagę.
–
Lubisz High Death? – spytał, jak gdyby nigdy nic i scena sprzed chwili nie
miała miejsca. – Byłem niedawno na koncercie w Meksyku. Dobra dupa jednak
potrafi odmłodzić człowieka o dwadzieścia lat.
Ryan
mimowolnie spojrzał na plakat.
–
Że co? – spytał, nim zdążył się powstrzymać.
Johnny
popukał zgiętym palcem w miejsce, gdzie na zdjęciu zespołu znajdował się
basista.
–
Myślałem, że to tylko plotki – przyznał niechętnie chłopak. Dlaczego w ogóle z
nim rozmawiał?
–
Ja w sumie też, aż nie dostałem się na backstage
po koncercie. Pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć.
Mężczyzna
uśmiechnął się jeszcze w taki sposób, aby nie było wątpliwości, o jakie rzeczy
chodzi, po czym zszedł na dół.
–
Nie daj za długo na siebie czekać – rzucił jeszcze na odchodnym.
Ryan
znów przetarł twarz dłońmi, wciąż siedząc na brzegu łóżka. Oto trzy rzeczy,
jakich się dzisiaj dowiedział: Johnny to kawał chuja, Santa Boy naprawdę jest
gejem, a życie jest do dupy. Po chwili jednak zwlókł się z łóżka i udał się do
kuchni na te nieszczęsne zapiekanki ze szczypiorkiem.
***
W
domu przesiedział jeszcze kilka dni. Na szczęście Johnny nie
przebywał w nim zbyt często. Znikał gdzieś w dzień i w nocy, ale codziennie
wracał, by dać dziadkom Ryana nacieszyć się swoją obecność chociaż przez kilka
godzin. Jednocześnie był w domu całkowicie bezużyteczny. Generował tylko więcej
prania, zmuszał babcię do gotowania większych ilości jedzenia i pożyczał jedyne
auto, jakie im zostało. Bez pytania oczywiście.
Johnny,
aka Karaluch, nie był jednak głównym powodem, dlaczego zdecydował się we wtorek iść po raz pierwszy od wypadku do szkoły. Dzisiaj wypadał czternasty
lutego. To idiotyczne, komercyjne święto. Większość ludzi, podobnie jak Ryan,
uważało to za głupotę, ale i tak płynęli z nurtem różowych serduszek. Nawet
ojciec w ten dzień wstawał sprzed telewizora, zakładał najlepszą koszulę i
golił się dokładnie. Co roku zapraszał swoją żonę do restauracji, gdzie się poznali.
Matka Ryana w liceum dorabiała w niej jako kelnerka.
Gdy chłopak zszedł na dół, do kuchni na śniadanie, od razu zobaczył to w jej oczach.
Jennifer jak zwykle uśmiechnęła się pogodnie do syna i udawała, że wszystko
jest w porządku. On wiedział, że dzisiaj było jeszcze mniej „okej” niż zwykle.
I po prostu stchórzył. Wolał już iść do szkoły, znosić próbujących pocieszyć go
kolegów i walentynkową atmosferę, niż patrzeć na jej cierpienie. Takim był
tchórzem. Zupełnie nie jak ojciec, pomyślał, parafrazując słowa Johnny’ego
sprzed kilku dni.
Postanowił
więc iść, mimo próśb matki, aby jeszcze się wstrzymał.
–
Już nic mi nie jest. Większość siniaków już mi zeszła – powiedział, gdy jedli
razem jajecznicę. – I nie chcę sobie zrobić więcej zaległości.
–
Wszyscy zrozumieją – stwierdziła Jennifer.
–
Co zrozumieją? Nie chcę, by patrzyli na mnie ze współczuciem.
Matka
w końcu dała się przekonać, więc wrzucił do plecaka parę zeszytów, nawet nie
sprawdzając, czy ma dzisiaj takie przedmioty. Ubrał się ciepło, bo pomimo braku
śniegu, temperatura utrzymywała się na poziomie kilku stopni poniżej zera.
Szkoła było blisko, więc zwykle chodził na nogach. Teraz nie miał nawet innej
opcji, bo Johnny znów zabrał samochód.
Gdy
Ryan przeszedł już przez bramę posesji, coś rzuciło mu się w oczy. Na ceglanym
murze widniał napis zrobiony białą kredą. To było ledwie kilka linijek. Nie umiał
odczytać jednak ani słowa, bo tekst nie był po angielsku. Nie wyglądało to też
na niemiecki, ani hiszpański, których także się uczył. Litery należały do
alfabetu łacińskiego, ale wiele z nich miało u góry i u dołu, a nawet z boku
dodatkowe kreski i kropki. Ryanowi przypominało to jakiś elficki albo
krasnoludzki język, jak w grach i książkach. Odczytać mógł tylko jeden wyraz. W
środku tekstu znajdowała się liczba 179.
–
Jeśli to żart, to nieśmieszny – mruknął i nachylił się, aby zmazać bazgroły rękawem
kurtki.
Rozglądnął
się też wokoło, poszukując żartownisia, ale nie zauważył nikogo podejrzanego,
jedynie paru sąsiadów. Jeśli to był jakiś żart, to bardzo niesmaczny. Przecież
wszyscy w okolicy wiedzieli o niedawnej śmierci Teda Nortona.
W
szkole było dokładnie tak, jak się spodziewał. Koledzy z klasy wygłaszali swoje
formułki: „Tak bardzo mi przykro” i „Jeśli tylko czegoś byś potrzebował…”. To
co? – pytał w myślach Ryan. Przecież nikt tak naprawdę nie chciał mu pomóc. To
były tylko puste frazesy. Przynajmniej jego koledzy z klasy mogli poczuć, że
zrobili, co do nich należało i odetchnąć z ulgą.
Jednak
nie ta pusta paplanina był najgorsza, a wzrok tych ludzi. Żałowali go. Nawet
nauczyciele. Facet od geografii powiedział, że Ryan nie musi przejmować się
zbliżającym się sprawdzianem, ponieważ jest w tej sytuacji.
Kolejny
dzień zapowiadał się dokładnie tak samo. Na śniadanie znów były jajka, chociaż
tym razem na bekonie, na dworze nadal panowała niska temperatura, chociaż dalej
nie padał śnieg, a na murze znów pojawił się napis. Ryanowi wydawało się, że
był taki sam, jak wcześniej, ale nie mógł stwierdzić tego z całą pewnością, bo
nie rozumiał ani słowa. Tym razem przed zmazaniem zrobił zdjęcie. Gdy
patrzył na nie na ekranie telefonu, coś rzuciło mu się w oczy. Liczba chyba się
zmieniła. Dziś było to 178, czyli zmalała o jeden.
–
Dziwne – mruknął Ryan. Równie dobrze mógł po prostu źle zapamiętać.
Ten
dziwaczny napis absorbował jego myśli do tego stopnia, że zamiast skupić się na
lekcji, próbował rozwikłać zagadkę. Miał przecież tyle materiału do
nadrobienia, a teraz przez myślenie o głupotach, dokładał sobie jeszcze więcej.
Były jednak też pozytywy całej sytuacji. Przynajmniej jego głowa była czymś
zajęta.
Kolejnego
poranka miał już pewność. Bazgroły znów widniały na murze. Ryan porównał go
ze zdjęciem i stwierdził, że napis jest taki sam, a zmienia się jedynie liczba.
To było odliczanie. Tylko do czego? – zastanawiał się. To był jedyny
ceglany mur w okolicy. Może jakieś uliczne gangi zostawiały tu sobie
wiadomości? Widział już wcześniej na ścianach budynków takie bazgroły – pełne
wygrażania, przekleństw i błędów ortograficznych. Te jednak robione były
sprejem, a przede wszystkim w języku angielskim.
Podczas
lekcji wpadł na pomysł, aby zapytać o napis szkolnego bibliotekarza. Wiedział,
że mężczyzna ukończył lingwistykę na jakimś dobrym uniwersytecie. Oprócz
ścierania kurzu z bibliotecznych półek, uczył także łaciny. Był młody, dość
przystojny, wykształcony i nawet według innych nauczycieli marnował się na tym
zadupiu. Ryan nie miał na ten temat zdania. Niech sobie facet robi, co chce.
Do
biblioteki poszedł podczas przerwy obiadowej. W środku było kilku uczniów,
którzy korzystali z komputerów. Tak, szkolna biblioteka byłaby zupełnie martwa,
gdyby nie darmowy dostęp do Internetu. Bibliotekarz siedział za ladą z nosem w
jakimś niebotycznie grubym tomie. Ryan musiał powiedzieć „Przepraszam” dwa razy, zanim
mężczyzna na niego spojrzał.
–
Ach, tak – powiedział bibliotekarz, poprawiając wąskie okulary na nosie. – W czym mogę
pomóc?
–
Cóż… Znalazłem coś takiego na murze. – Ryan pokazał mężczyźnie zdjęcie na
telefonie. – Chciałbym się dowiedzieć, co to za język.
–
Hmm… to transkrypcja opierająca się głównie na łacińskich literach. Ze względu
na to, że znajdujemy się w pobliżu rezerwatu, stawiam na język nawaho.
–
Indiański? – zdziwił się Ryan. – I jest do tego jakiś słownik?
–
Z pewnością. Jednak nie w naszej bibliotece. W księgarni także będzie ciężko go
zdobyć. Jeśli jesteś bardzo zainteresowany odczytaniem tego, spróbuj poszukać w
Internecie.
–
A pan by nie potrafił?
–
Przykro mi, specjalizuję się jedynie w łacinie i grece.
Bibliotekarz
nie był tak pomocny, jak spodziewał się Ryan, ale przynajmniej dowiedział się, co
to za język. Dzięki temu miał już plan na resztę dnia. Wieczorem spróbuje
rozszyfrować napis, a w nocy złapać jego autora. Gdy sprawdzał wczoraj o
dwudziestej trzeciej, mur wciąż był czysty. Rano jednak bazgroły znowu się
pojawiły.
Gdy
wracał po lekcjach do domu, spotkał koło przystanku swoją mamę. Kobieta właśnie
wysiadła z autobusu z dwiema siatkami pełnymi zakupów. Teraz więc szli ulicą
razem, dzierżąc po jednej reklamówce.
–
Czemu tak się ubrałaś, żeby zrobić zakupy? – zapytał Ryan.
Jennifer
miała na sobie elegancki komplet z granatowym żakietem, dokładny makijaż i
zgrabnego koka na szczycie głowy.
–
Byłam na rozmowie o pracę – odparła. – Poszło bardzo dobrze. Pewnie dlatego, że
to firma mojego znajomego z liceum, ale wciąż… Będę mogła zacząć od przyszłego
tygodnia.
Ryan
aż przystanął w miejscu ze zdziwienia.
–
No ale jak to?
Do
tej pory mama pracowała sklepie, który na leżał do dziadków Ryana. Jako jeden z
nielicznych rodzinnych biznesów przetrwał budowę centrum handlowego. Może dlatego,
że był całodobowy i skupiał się na sprzedaży alkoholu i papierosów. Może
dlatego, że przy wejściu stały automaty ze słodyczami, a może dlatego, że
ludzie się do niego przyzwyczaili.
–
Ryan, teraz, kiedy nie ma twojego taty, potrzebujemy pieniędzy jak nigdy
przedtem. Dziadkowie zajmą się sklepem w dzień, a Johnny weźmie nocne zmiany.
–
Johnny? – powtórzył Ryan, marszcząc brwi. To wydawała mu się zbyt odpowiedzialna
praca dla tego faceta. – A co z Markiem?
Jennifer
westchnęła.
–
Niestety musimy go zwolnić – przyznała. – Nie stać nas na dodatkową pensję.
–
A co z polisą? Przecież ojciec był ubezpieczony, prawda? Pamiętam, że go
zmusiłaś.
Doszli
już do domu, więc Jennifer otworzyła bramę. Samochód nie stał na podjeździe,
więc Johnny znów musiał gdzieś wybyć. Kobieta zatrzasnęła za nimi furtkę i
spojrzała na syna.
–
Ryan… – zaczęła. – Prawda jest taka, że to twój tata był winny wypadku. Nie
wypłacą nam w takiej sytuacji odszkodowania.
–
Więc naprawdę był pijany? Co za beznadziejny człowiek – prychnął chłopak i
ruszył szybciej w stronę domu, zostawiając matkę za sobą.
–
Ryan…
Zjedli
obiad razem z dziadkami w niemal całkowitej ciszy, a potem Ryan zamknął się na
swoim poddaszu. Wydrukował zdjęcie z napisem i przykleił je na szafce
wiszącej nad biurkiem. Po bardzo głębokim przekopaniu Internetu dowiedział się,
że językiem nawaho posługuje się jakieś sto tysięcy Indian w USA, którzy
zamieszkują głównie rezerwatay. Rdzenny język wśród młodszych pokoleń z miast niemal zanikł. Pierwszy słownik powstał jeszcze przed
drugą wojną światową, ale nie był on w późniejszych latach zbyt rozwijany.
Dobre translatory także nie istniały.
Po
kolejnych męczarniach i godzinach spędzonych w Internecie Ryanowi udało się
zainstalować wirtualną klawiaturę ze specjalnymi znakami języka nawaho. Gdy
spróbował przepisać tekst ze zdjęcia odkrył, że litery są napisane bardzo
niedokładnie i często nie miał pewności, jaki to znak. Gdy wczytał się w zasady
gramatyki, jego nadzieja na odczytanie napisu jeszcze zmalała. Układ zdania był
zupełnie inny niż w angielskim, dodatkowo w nawaho w ogóle nie istniały
przymiotniki, a ich funkcję pełniły czasowniki.
Spróbował
wpisać cały tekst w translator, będący w „fazie rozwoju” chyba od lat dziewięćdziesiątych,
ale nie uzyskał żadnych wyników. Wpisywanie wyrazów pojedynczo także nie dało
efektów. Nie mógł się też w pełni skupić, bo co chwilę wyglądał przez okno.
Ulica przy jego domu była słabo oświecona, ale liczył, że uda mu się dojrzeć,
gdy ktoś podejdzie pod mur. Zbliżała się dwudziesta czwarta, ale nadal nikogo
nie zauważył, a jutro musiał wstać wcześnie do szkoły. Postanowił więc iść
spać, a polowanie urządzić w weekend. Zrezygnowany wklepał jeszcze jeden wyraz
w translator, zmieniając jedną samogłoskę, której odczytania nie był pewien, i
nagle wszystko potoczyło się błyskawicznie.
„Zabiję”
– to słowo pojawiło się na ekranie jego laptopa. W tym samym momencie wyłapał
kątem oka ruch na ulicy. Przy ogrodzeniu posesji przystanął jakiś
zakapturzony osobnik. Musiał być wysoki, bo jego głowa wystawała wyraźnie zza
muru. Ryan zerwał się z miejsca i niewiele myśląc, zszedł z poddasza, a potem
wybiegł z domu.
–
Hej, ty!
Pracujesz jak mrówka.Dlatego między innymi dzięki za pdf z Life is Cheap.Zostało czekać na dalszy ciąg rozwiązywania tej zagadki z napisemXD oczywista sprawa, a teraz napiszę, że nawet ten wujek to spoko postać.Ryana na chwilę obecną też lubię-sam początek, ale mógł być jakimś wkurzającym nastolatkiem.Lubię Twoje lubienie klimatycznych kultur-kit z tym, że każda taka w jakimś stopniu jest.Spoko jakby udało mu się to rozwiązać w 178 dni albo czegoś innego.Akcja i ‘dzianie się’ jest wskazane aczkolwiek: zostawcie młodego nie zabijajcie goXDDD Ten przemycony Santa Boy z rybką haha dobry pomysł zdecydowanie :D to w sumie zabawne jak bardzo nie można ich ‘odstawić’.SB i S to narkotyki normalnie.
OdpowiedzUsuńPracowałam jak mrówka, bo się rozchorowałam i siedziałam w domu :) -> Że tak zarymuję: Nie trza iść do roboty, można pisać głupoty xD No cóż mogę powiedzieć, SB i rybka chyba zostaną ze mną na zawsze xD Johnny to będzie ważna postać. I co mogę powiedzieć, musiałam stworzyć kolejnego, sarkastycznego gnojka, bo inaczej to bym nie była ja ;)
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Super, będzie ciekawie.:-)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję ;)
UsuńSuper klimat.chyba nawet bardziej będzie mi pasowało niż LiCh.
OdpowiedzUsuńTo dobrze zapowiada :) Ja też poczułam jakiś powiew świeżości.
UsuńPozdrawiam!