sobota, 6 stycznia 2018

Miecz z ostatniej krwi - ROZDZIAŁ 4 - Ten, który pozostał


Vinor obudził się jako pierwszy. Odsunął od siebie pogrążonego we śnie Sevana.
– Wspaniale pilnujesz – mruknął, gdy ze stęknięciem uniósł się do siadu. – Nawet nie zauważyłbyś, gdyby poderżnęli nam gardła.
Spojrzał na swoją rękę. Rana była krzywo zszyta i niemal już całkowicie zagojona, mimo że minęło zaledwie kilka godzin. Nie zdziwiło go to specjalnie. Przypomniał sobie o rozcięciach na twarzy, które to monstrum zrobiło mu pazurami, więc dotknął policzków dłonią. Po ranach nie było nawet śladu.

Zasłonił dłonią usta, gdy zebrało mu się na wymioty. Tak to właśnie wyglądało od czasu, gdy stracił rękę podczas bitwy z Dzikimi z Czarnej Dżungli. Jego rany bardzo szybko się goiły, ale jego ciałem targały nudności i czuł otępienie. Podobnie było, gdy napił się alkoholu lub czymś się zdenerwował.
Gdy nudności tymczasowo ustąpiły, odwrócił się i potrząsnął Sevana za ramię. Mężczyzna poderwał się natychmiastowo do siadu i rozbieganym wzrokiem ogarnął skąpane w półmroku wnętrze jaskini.
– To tylko ty – sapnął uspokojony. – Jak się czujesz?
– Dobrze.
Vinor wstał i rozglądnął się za ubraniem dla siebie.
– Wojsko pewnie przeszukuje miasto, ale prędzej, czy później dotrą też tutaj. Musimy jak najszybciej opuścić to miejsce.
– Jak?
– Co jak? Na razie trzymamy się planu.
– Nie… – Sevan przejechał dłonią po twarzy. Zatrzymał ją na ustach. – Twoja rana… Straciłeś tyle krwi… Jak to w ogóle możliwe?
Vinor popatrzył na niego z wahaniem w swoich niebieskich oczach. Po chwili jednak roześmiał się gardłowo, choć nie dało się w tym wyczuć żadnej radości.
– Kuźwa, przecież widziałeś to monstrum, więc w to też powinieneś uwierzyć – rzucił bardziej do siebie.
– W co uwierzyć? – spytał Sevan.
Drugi z mężczyzn podniósł dłoń, dając mu znak, aby zaczekał. Z tobołów wyciągnął spodnie i koszulę, a potem wciągnął je na siebie. Drugą parę ubrań rzucił Sevanowi, który ogrzewał go przez noc własnym ciałem. Gdy ten się ubierał, zaczął mówić:
– Wszystko, co powiedziałem o wcieleniu do wojska, było prawdą. Do walki z Dzikimi wysłano brańców i biedniejszą, słabo zaopatrzoną szlachtę. Myślano, że to wystarczy na półnagich dzikusów z dżungli. Pomylono się. Bardzo się pomylono.
– Co masz na myśli? – spytał Sevan.
Niewiele informacji o wojnie na północy cesarstwa z dzikim ludem dotarło do Mordii, czy innych miast. Po opowieści Kaharina doszedł do wniosku, że to przez jej cel, czyli przedarcie się do ogromnych złóż złota skrytych w górach, zatajono prawdę. Jednak nie opuszczała go myśl, że chodziło o coś jeszcze. O coś, co kryło się wśród mroku panującego w Czarnej Dżungli. Najwyraźniej miał rację.
– Otumaniali się jakimś dymem. Nie czuli przez to bólu, ale to nie było najgorsze – kontynuował Vinor. – Nie czuli także strachu, nawet przed śmiercią. Uzbrojeni w kościane noże i kamienne groty, odziani jedynie w skóry zdarte z dzikich zwierząt rzucali się na konie i ludzi jak wściekłe psy. Cięli i gryźli bez opamiętania, nie bacząc nawet na własne rany. Padali dopiero, gdy w ich zmiażdżonych, rozszarpanych ciałach nie została ani kropla krwi. Zabitym ludziom odcinali głowy i znikali z nimi w dżungli. Nabijali je na pale, by pojawić się z nimi na kolejnej bitwie. Twarze malowali krwią zabitych. Morale upadały, ludzie masowo dezerterowali, chociaż wiedzieli, jak jest to karane. Woleli jednak śmierć na szubienicy, od tego, co spotkałoby ich w dżungli.
– Jednak cesarstwo odniosło zwycięstwo – zauważył Sevan.
– Ta, zwycięstwo – przytaknął Vinor z krzywym uśmiechem. – Gdy zabrakło mięsa armatniego, zarządca Północnej Prowincji przysłał wreszcie ciężkozbrojnych. Dzicy nadal walczyli zażarcie, bez strachu, ale nie mieli szans ze stalą i ogniem.
Vinor umilkł i zacisnął usta w wąsko linię. Jego przyjaciel czekał na dalszą część opowieści, tę najważniejszą, ale ta się nie pojawiła.
– Więc jak straciłeś ramię? – zdecydował się spytać, mimo że Vinorowi najwyraźniej trudno było o tym mówić.
– To miała być ostatnia z bitew. Z Dzikich pozostali tylko niedobitki. Nawet sam zarządca prowincji przyjechał. Obserwował wszystko ze wzgórza, otoczony kordonem rycerzy. Dzicy zachowywali się inaczej. Wiedzieli, że przegrali, więc chcieli zrobić choć tę jedną rzecz - zabić zarządcę. Przez cały czas używali zatrutych strzał. Gdy nasi medycy znaleźli odtrutkę, oni wyszukiwali nową truciznę i tak w kółko. Tym razem to było coś wyjątkowego. Mieli tylko jedną taką strzałę, z barwnym pióropuszem. W ferworze walki nikt nie zauważył, że mała grupa Dzikich za wszelką cenę próbuje przebić się do tyłu. Ja widziałem, ale miałem to gdzieś. Nawet chciałem, żeby ten dziad zdechł w cierpieniach. Miałem już wszystkiego dość, tak bardzo dość. Trzymałem się z tyłu, chcąc tylko przetrwać do końca bitwy. I to był błąd. Gdy koń jednego z rycerzy upadł, ja odskoczyłem w bok, by nie zostać przez niego przygniecionym. Upadłem na ziemię i nagle poczułem w ręce przerażający ból nie do opisania. Jakby wbiło się w nią tysiące igieł, prosto w nerwy, i one rosły, tak jak sople lodu. To była ta strzała. Chybiła celu. Wtedy pojawił się przy mnie człowiek, który stał dotąd przy zarządcy. Przynajmniej wcześniej wydawało mi się, że to człowiek. Teraz nazwałbym go stworzeniem. Niebotycznie wysoki, z długimi, szpiczastymi uszami, które wystawały spomiędzy włosów i z oczami bez źrenic, a jednak widzącymi. Nachylił się nade mną, a jego dłoń rozświetliła dziwna łuna. Odciął tą dłonią moją rękę, jakby nożem ciął masło. Powiedział, że musiał to zrobić, bo inaczej trucizna rozeszłaby się po całym moim ciele. Potem zemdlałem. Obudziłem się w namiocie otoczony sługami tego człowieka, który okazał się osobistym medykiem zarządcy. Szybko doszedłem do pełni sił. Od medyka dostałem konia, a od zarządcy złoto za przyjęcie strzały na siebie. Tak to ponoć wyglądało. Pozwolono mi też opuścić armię i wrócić do domu. W trakcie podróży zauważyłem, że moje ciało się zmieniło tak, jak to widziałeś.
Vinor umilkł i spojrzał na Sevana, który chyba pierwszy raz w życiu nie wiedział, co powiedzieć. Siedział na posłaniu z rozszerzonymi oczami.
– Nie wierzysz mi? – spytał Zerfoli, uśmiechając się krzywo. – Nie dziwię ci się.
– Wierzę tobie – zaprzeczył Sevan. – Jesteś przecież moim przyjacielem. Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego tak obstawiałeś przy tym, by samemu pójść do zamku. Wiedziałeś, że nic ci się nie stanie. Tylko, kurwa, jednocześnie nie mogę uwierzyć w to wszystko. Zastanawia mnie jedno, właściwie to zastanawia mnie wiele rzeczy, ale przede wszystkim to: czy twoja moc samoleczenia to efekt użycia magii przez tego medyka, czy działanie trucizny?
– Pojęcia nie mam.
– Dobra. – Sevan wstał z posłania i popukał się palcami obu dłoni w głowę. – Muszę to sobie jakoś poukładać, ale na razie to musimy spierdalać. A w ogóle, to nie spytałem o najważniejsze. Zabiłeś ich obu?
– Tak – odparł Vinor. – I jest mi z tym bardzo dobrze.
Jego twarz wyrażała zupełnie coś innego. Niebieskie oczy były zamglone. Sevan ścisnął jego ramię. Chciał dodać mu otuchy, ale to nie było coś, w czym był dobry. Kaharin lepiej sprawdzał się w tych rzeczach, ale jego już nie było.
– Trzeba ogarnąć jakieś śniadanie.
– Nie. Musimy przedostać się do lasu, nim całkowicie się nie rozjaśni – zadecydował Vinor. – Poranna mgła jest naszym sprzymierzeńcem.
Sevan przytaknął kiwnięciem głowy. Musiał pogodzić się z tym, że jego przyjaciel miał znacznie większe doświadczenie. On rzadko opuszczał Mordię i nigdy nie musiał walczyć o przetrwanie. To trochę uwierało jego dumę.
– A co potem? – spytał, gdy już prawie zakończyli pakowanie dwóch plecaków z prowiantem, pieniędzmi, bronią i innymi potrzebnymi przedmiotami.
– Musimy przedostać się lasem, pomijając uczęszczane trakty, do innego portu, a tam opłacić sobie podróż do Fu. Wydanie ogólnokrajowego listu gończego trwa znacznie dłużej niż takiego obejmującego prowincję, bo musi go podpisać sam cesarz. Najlepiej więc będzie przedostać się do Północnej prowincji i stamtąd spróbować złapać statek do Fu.
– To będzie dużo kosztować – zauważył Sevan. – Handel z Fu ustał z dekretu cesarza i teraz pływają tam tylko piraci.
– I to właśnie dlatego tam się udamy – odparł Vinor. – Przygotuj się mentalnie na to, że z zamożnego kupca przeistoczysz się w gołodupca.
– Nawet ci się zrymowało. – Zaśmiał się jego przyjaciel, chociaż ta perspektywa wcale go nie cieszyła. – A co się stało z tym złotem, które dostałeś od zarządcy Północnej Prowincji? Kiedy wróciłeś do Mordii, to ty byłeś gołodupcem.
Vinor założył plecak na ramiona. Aby dodatkowo go zabezpieczyć przed wspinaczką w górę stromego brzegu porośniętego namorzynowymi drzewami. Potrzebował do tego jednak pomocy Sevana. Nie zamierzał jednak prosić. Łatwiej było poczekać, aż sam to zaproponuje.
Wzruszył ramionami, nim odpowiedział. Takie trywialne rzeczy jak złoto, nie miały dla niego wielkiej wartości.
– Rozdałem – odparł.
– Niby komu?
– Tam było znacznie więcej żołnierzy, którzy w walce stracili kończyny albo wzrok. W przeciwieństwie do mnie, czekały na nich rodziny, które musieli utrzymać.
Sevan spojrzał na niego jak na idiotę. Miał ochotę się roześmiać.
– I co cię to obchodziło? To ich problem, a nie twój. Ja pieprzę, uczynny się znalazł – parsknął. – Kiedyś taki nie byłeś. Wyjechałeś, aby zdobyć wszystko, co można było zdobyć, a nie rozdawać kuternogom. Nie byłeś taki naiwny.
Teraz to Vinor się roześmiał. Pokręcił głową.
– Cały ty – skwitował z gorzkim uśmiechem na bladych ustach. – Jesteś taki pusty. To zawsze mnie w tobie denerwowało.
– I dlatego wynalazłeś sobie jego, prawda? Ponieważ ja jestem dla ciebie za płytki – syknął kpiącym głosem Sevan. – Ale Kaharina już nie ma i nigdy nie będzie. Przykro mi, że jesteś skazany na moje niegodne ciebie towarzystwo.
Właśnie pokazał się od tej strony, od której nie chciał, by ktokolwiek go widział, a w szczególności mężczyzna stojący przed nim. Był w końcu facetem – zarabiał pieniądze, nawet jeśli miało to oznaczać współpracę piratami, pił wino i pieprzył chłopaczków z portu. 
Zarzucił plecak na ramiona i zawiązał sznur wokół brzucha.
– Trzeba iść – powiedział beznamiętnym tonem i skierował się ku wyjściu z jaskini, mijając przy tym Vinora.
Mężczyzna podążył za nim wzrokiem. Zacisnął wargi, myśląc nad czymś. Westchnął cicho i chwycił przyjaciela za ramię, zatrzymując go. Sevan popatrzył na niego zirytowanym wzrokiem. Strzepnął jego dłoń. Chwilę zastanawiał się, co właściwie chce zrobić.
– Pierdol się! – warknął, a potem przywarł do Vinora, łapiąc go oburącz za dłoń.
Zmiażdżył jego wargi w agresywnym pocałunku. Vinor sapnął przez nos zdezorientowany, ale zaraz odzyskał rezon. Odepchnął drugie mężczyznę tak, że ten uderzył plecami z bagażem o zimną ścianę jaskini. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem - rozognionym, pełnym zmieniających się emocji. W spojrzeniu Sevana przeważała wściekłość podszyta rozgoryczeniem. Nic nie mówili, tylko ich klatki piersiowe unosiły się miarowo. 
– Sam się pierdol! – syknął Vinor, a potem przydusił Sevana swoim ciałem do ściany. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz