Jechali dalej. Krajobraz
powoli się zmieniał. Krzewy i drzewa ustępowały miejsca polom kukurydzy. Słońce
wisiało już nisko na nieboskłonie i drażniło wzrok. Sasza czuł napięcie, które
kumulowało się gdzieś w podbrzuszu. Splótł ze sobą palce i wcisnął dłonie
między uda. Oblizał spierzchnięte usta, zerkając na prowadzącego Cadillaca
Santę Boy’a. Było tak strasznie upalnie.
Jeszcze kilkanaście
minut temu siedział na jego kolanach przy stoliku przed sklepem na stacji
paliw. Dziewczyna rozpoznała go. Szybko zamaskowała zdziwienie, a potem się
uśmiechnęła. Pociągnęła też za podkoszulek swojego chłopaka, który był znacznie
mniej taktowny i po prostu się na nich gapił. Co sobie pomyślała? Może coś w
stylu „Zawsze jakoś tak czuła” albo „Rola pasywa bardziej mu pasuje”. Może kiedyś
Sasza by się tym przejął, ale teraz nie uważał tego za coś ważnego. Tak jak
powiedział Santa Boy. Istotne było tylko „tu i teraz”. Ważni byli tylko oni.
Oni. Zezował jeszcze
raz na Santę Boy’a, który skupiony był na prowadzeniu samochodu. Nawet nie patrzył
w stronę Saszy, ani się nie odzywał. Gdy wreszcie coś się zmieniło, chłopak od
razu to wyłapał. Podążył wzrokiem za dłonią Santy Boy’a. Mężczyzna rozpiął dwa
górne guziki swojej granatowej koszuli z krótkim rękawem. Rozchylił lekko
materiał, odsłaniając przy tym fragment swojej klatki piersiowej. Sasza rozgorączkowany
wzrokiem śledził kroplę potu, która spłynęła powoli w dół przedramienia mężczyzny.
Złota bransoleta jego zegarka błyszczała w zachodzącym słońcu.
Nie trzeba było być
geniuszem, aby wyciągnąć odpowiednie wnioski. Był najnormalniej w świecie
napalony. No ale, hej. W południowym upale przemierzali teksańskie, opustoszałe
szosy błękitnym Cadillakiem. Był w pełni usprawiedliwiony.
Sasza rozgorączkowanym
wzrokiem wyłapał kolejną kroplę potu na skórze Santy Boy’a. Spływała wolno po
jego szyi i grdyce, aż na odsłonięty teraz mostek. To była taka mała rzecz, a
jednak działa. Strasznie działała. Santa Boy za to wydawał się w ogóle nie być
w takim nastroju. Zwykle harmonizowali się bardzo dobrze, jeśli chodziło o tę kwestię. Teraz starszy z mężczyzn wydawał się po prostu czerpać przyjemność z
przemierzania rozgrzanej szosy Cadillakiem. To aż zawstydzało Saszę. Czuł się
jak jakiś napalony nastolatek. Odchrząknął i poprawił się na siedzeniu. Dłonie,
które trzymał między udami, przesunął bardziej w stronę kolan. Czuł, że były
spocone. W lusterku ujrzał swoje pokraśniałe policzki.
Robili razem coś
normalnego. Może dla zwykłych ludzi to nie było nic nadzwyczajnego, ale dla
nich to wiele znaczyło. Tak mu się wydawało. Powinien się tym po prostu
cieszyć, bo czyż nie tego zawsze pragnął. A zachowywał się jak dzieciak.
Sancie Boy’owi aż
zarobiło się aż żal chłopaka, gdy tak na niego zerkał ukradkiem. Sasza nadal
był taki pocieszny. Lubił go dręczyć, więc udawał, że nic nie zauważył.
– Powiedziałbym teraz
coś wulgarnego, ale nie chcę psuć atmosfery – odezwał się po pewnym czasie. –
Możesz powiedzieć, co ci tam chodzi po głowie.
– Nie chcę – odparł
Sasza – bo zepsuję atmosferę.
Santa Boy zaśmiał się
swoim zachrypniętym głosem. Przypominało to trochę mruczenie kocura.
– Śliczny jesteś,
wiesz? – stwierdził z uśmiechem. – Taki niewinny. Czysty.
Sasza prychnął
speszony.
– To nieprawda –
odparł, patrząc w dół, na swoje zaciśnięte między kolanami dłonie. – Ćpałem,
kradłem. Sypiałem z kobietami i facetami, których nawet nie kochałem. Nie ma we
mnie nic czystego.
– Hm. Ale teraz
żałujesz. Wstydzisz się tego. Gdy leżysz w łóżku przed zaśnięciem, myślisz o
facecie, któremu, mijając go na ulicy, podpieprzyłeś telefon dziesięć lat temu.
Sasza kiwnął głową. To
było chore, jak ten człowiek go znał. Jakby miał w tych swoich czarnych
ślepiach rentgen, który prześwietlał go na wskroś.
– O tym właśnie mówię.
Ja robiłem o wiele gorsze rzeczy i w ogóle ich nie żałuję. Większość uznałem
nawet za niewarte zapamiętania.
Palcem wskazujący oparł
o policzek chłopaka i obrócił jego głowę w swoją stronę. Sasza popatrzył na
niego rozwartymi teraz z zaskoczenia oczami. Szarymi i lekko wyłupiastymi.
Spojrzenie Santy Boy’a, którym obdarzył chłopaka, skrywało w sobie dużą dawkę
czułości.
– Jesteś piękny –
stwierdził. – Naprawdę piękny.
Chciał tak trwać
jeszcze przez chwilę, ale prowadził przecież samochód, a on bardzo nie miał
teraz ochoty na żegnanie się ze światem, którego kiedyś tak nienawidził. Znów
skupił się na teksańskiej szosie.
– I już się tak nie
spinaj, jak dziewica przed balem maturalnym – prychnął.
Wyszukał dłoń chłopaka,
splótł ich a palce i nakierował ją na swoje krocze.
– Lepiej ci już? –
spytał z wrednym uśmieszkiem. – Nie jesteś osamotniony w swoich cierpieniach.
Sasza spiął mięśnie
ręki, którą jednak Santa Boy trzymał w żelaznym uścisku. Pod palcami czuł
wyraźną wypukłość.
– Jak ma mi to niby
pomóc? – spytał jękliwie.
Sam przez to poczuł, że
w jego dżinsach zostało jeszcze mniej miejsca.
– Zawsze lepiej
cierpieć razem.
– No nie wiem…
Poczuł coś na kształt
ulgi, gdy Santa Boy go puścił, aby zmienić bieg. Dłoń Sasza jednak odsunął
nieśpiesznie. Zacisnął palce na udzie mężczyzny.
– A nie możemy po
prostu… – zaczął. – Jak za starych czasów?
– Nie, póki Cadillac
jest błękitny. To zbyt pedalskie.
– I to ma takie wielkie
znaczenie? – Zaśmiał się Sasza.
– Podstawowe.
Podstawowe – odparł Santa. – Poza tym, ja się tu nastarałem, a ty mi chcesz to
wszystko zepsuć. Zaciśnij te uda mocniej. Obiecuję, że potem zrobię wszystko, o
co poprosisz.
A nawet to, o co boisz
się poprosić, dodał już w myślach.
Nie minęło więcej niż
pięć minut, gdy skręcili z głównej szosy w szutrową drogę między drzewami. Drobne
kamyki zachrzęściły pod kołami Cadillaca deVille. Zaskoczony Sasza obejrzał się
za siebie. Nie zobaczył żadnego znaku wskazującego zajazd, czy coś w tym
rodzaju. Miał właśnie zapytać Santę Boy’a, dokąd tak właściwie jadą, ale drzewa
ustąpiły miejsca rozległemu stawowi. Wyglądał na bardzo głęboki i stworzony
rękami człowieka. Na jego środku znajdowała się mała, okrągła wysepka. Zaparkowali
na obok kilku innych samochodów na wyjeżdżonej ziemi. Nie było tam żadnego
specjalnie wyznaczonego parkingu. Sasza, nim wysiadł, dojrzał jeszcze po drugiej
stronie stawu, gdzie stał jakiś budynek, kilku wędkarzy. Jego zdziwienie tylko
rosło.
Santa Boy wykaraskał
się z samochodu, chowając przy tym kluczyki do kieszeni spodni. Przeciągnął
się, aby rozprostować kości i pomasował się po karku. Rozejrzał się po okolicy.
Dotarli na miejsce akurat, aby podziwiać zachód słońca. Woda w stawie i kłębiaste
chmury przybrały kolor czerwony. Rozświetlały je ostatnie, żółte przebłyski
zachodzącego słońca. Ładny widok, pomyślał Santa Boy. Sasza chyba też tak
uważał, bo on również wysiadł z samochodu i obserwował feerię barw na niebie.
– No, okej. – Sasza
objął spojrzeniem teren przed sobą. Nie było tu nic więcej poza stawem,
drewnianym budynkiem, który wyglądał na jakiś bar i lasem. – To mnie trochę
zaskoczyło. Właściwie nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale to… Zawsze się
z tego śmiałem, ale chyba naprawdę się zestarzałeś, jeśli twój plan to łowienie
ryb i popijanie whisky.
– Człowieku małej
wiary.
Żeby dojść do baru,
musieli objeść staw dookoła. Mijali przy tym wędkarzy z kowbojskimi kapeluszami
na głowach i przenośnymi lodówkami pełnymi amerykańskiego piwa. Sasza uznał, że
dobrze będzie zachować odpowiednią, „niegejowską” odległość między nim i Santą
Boy’em. Coś czuł, że tutaj lepiej się nie wychylać. Sam brak znaku kierującego
do baru był już zastanawiający. To chyba było miejsce tylko dla miejscowych.
Nie miał pojęcia, po co Santa go tu zabrał.
W środku baru było po
prostu amerykańsko w najbardziej możliwym sposób. Na środki sali o ścianach
obitych drewnem stał stół bilardowy. Nad barem wisiały rzędy kowbojskich
skórzanych butów z ostrogami, pod którymi siedzieli brodaci mężczyźni i raczyli
się piwem z masywnych kufli w akompaniamencie głośnych rozmów i country
sączącego się z głośników. Po lewej stronie była nawet mała scena z amerykańską
flaga podwieszoną pod sufitem. Ciężko się tu oddychało. Powietrze było
przesiąknięte dymem papierosowym.
Ludzie do razu zwrócili
na nich uwagę. Gdy skrzypnęły drzwi wejściowe, odwrócili głowy i obserwowali
każdy ich krok. Santa Boy, w przeciwieństwie do Saszy, nic sobie z tego nie
robił. Podszedł do barmanki, zbyt skąpo jak na swój wiek ubranej blondynki, i
podał jej jakąś kartkę. Kobieta, gdy tylko przeczytała, co było na niej
napisane, rozpromieniła się i bez pytania nalała Sancie i Saszy po piwie z
beczki. Po tym jakby uszło napięcie ze wszystkich klientów baru. Zostali
zaaprobowani.
– Co to było? – spytał
Sasza, gdy siadali przy jednym z wolnych stolików.
Wszystko było co raz
bardziej frapujące.
– Ach, to. – Santa Boy
wyciągnął z kieszeni tą samą kartkę, którą przed momentem pokazywał barmance i
podał ją chłopakowi.
To był dowód wpłaty na
konto. Sasza szybko prześledził tekst. Wyglądało na to, że Santa Boy został
darczyńcą na rzecz fundacji dla jakiejś dziewczynki, która mieszkała w okolicy.
Zbiórka była na protezę nogi dla niej. Sasza przeczytał wszystko jeszcze raz, a
potem jeszcze bardziej oszołomiony, nim gdy w ogóle nie miał bladego pojęcia,
co tu robią, spojrzał na Santę Boy’a. Mężczyzna parsknął, widząc jego skonsternowaną
minę.
– Jej stary, gdy wypił
za dużo bimbru i wpadł na genialny pomysł, aby pociągnąć dziewięciolatkę na
rolkach, która trzymała linkę przymocowaną do zderzaka, swoim samochodem po
drodze. Geniusz po prostu.
– Okej… – odparł z
wolna Sasza. Był skołowany. – I co? Dowiedziałeś się o tym i postanowiłeś pomóc
biednemu dziecku? Nie, żeby to nie było szczytne, ale… Kuźwa, uderzyłeś się w
głowę, czy co?
Santa Boy zaśmiał się
gardłowo. No cóż, może brak mu było empatii, ale los jakiegoś dzieciaka,
którego na oczy nie widział, mało go obchodził. Bez nogi można żyć. Gorzej z
ojcem idiotą i pijakiem, ale to nie był jego problem. Chodziło, o coś innego, a
właściwie o kogoś, kto właśnie pojawił się na małej scenie. Sasza też zauważył
tego człowieka i omal nie spadł z krzesła z wrażenia.
– Oddychaj. – Zaśmiał
się Santa. – Co, zaskoczony?
– No – odparł Sasza,
wciąż patrząc w stronę sceny.
Nie mógł w to uwierzyć,
ale to starszy facet, który stroił właśnie gitarę, to na pewno był król „dzieci
śmieci”, lider punk-rockowego zespołu The Brothers of Sorrow*. To przez nich Sasza
zaczął robić wszystkie te rzeczy, których teraz żałował, a mimo nadal kochał
ten zespół. Dla niego zawsze miał specjalne miejsce w sercu i na półce z
płytami.
Santa Boy nie mógł się
nie uśmiechnąć, widząc, jak chłopakowi błyszczą się oczy. Kosztowało to trochę
zachodu, ale niech dzieciak cieszy. Był słodki, taki podniecony.
– Ale jak? – spytał
Sasza, odwracając się w stronę Santy. – Przecież po ożenieniu się zapowiedział,
że nie będzie więcej grał. Chciał zacząć poprawne życie.
Santa Boy nie mógł nie parsknąć,
słysząc te pierdoły. Szybko naszła go refleksja, że w takim razie powinien śmiać
się sam z siebie.
– Jego synowie go namówili,
aby dał koncert dla tych, którzy wpłaca na fundację – wytłumaczył. – Mieszkają
gdzieś w okolicy.
Na scenie pojawiło się
jeszcze dwóch mężczyzn, znacznie młodszych. To właśnie byli synowie byłego
lidera The Brothers of Sorrow. Zajęli się ustawieniem sprzętu. Gdy rozległy się
pierwsze trzaski mikrofonu, Santa Boy wstał od stolika.
– Gdzie idziesz? –
zdziwił się Sasza.
– Wynająłem nam pokój u
góry – oznajmił Santa. – Przyjdź, jak skończy się koncert.
– A ty nie zostajesz?
– Nie lubię Punka –
odparł muzyk. – Od piętnastu lat mamy też dość napięte stosunki. Pokazałem jego
bratu „złą stronę”.
Sasza pokręcił głową. Młody
Santa Boy musiał być strasznym gnojkiem. Teraz jednak tak się dla niego postarał,
że stare grzechy nie miały znaczenia. Chciał oglądnąć koncert razem, ale nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, Santa Boy poklepał go po głowie, mierzwiąc przy
tym irokeza i zaczął przeciskać się między stolikami.
***
Santa Boy wrócił
jeszcze do samochodu po mała torbę, nim udał się do wynajętego pokoju na
piętrze. Rzucił ją na łóżko, na którym sam usiadł. Było dość wąskie, sam pokój
zresztą nie należał do szczególnie obszernych, ale to nie miało znaczenia.
To było śmieszne, ale
się stresował. Robienie tego, z kimś kogo się kocha, na trzeźwo i nie po to,
aby mieć, gdzie spać, powinno być łatwe. Łatwe, proste i przyjemne. Nie było.
Każdy ma w końcu coś, co z całych sił ukrywa. Co stara się zamaskować czynami, sarkazmem,
ale to wciąż tam jest i wciąż cię trawi.
Santa Boy położył się
na łóżku i zamknął oczy. Miał jakąś godzinę, aby przekonać siebie i przygotować
swoje ciało.
***
<Dopisana część>
Sasza powoli wspinał
się po drewnianych, skrzypiących schodach baru na pierwsze piętro, gdzie
znajdowały się pokoje do wynajęcia. Był trochę pijany, a stopnie nierówne lub
bardziej niż trochę pijany, a schody proste. Nie umiał teraz wybrać.
Fajnie było zobaczyć
człowieka, którego się uwielbiało za dzieciaka. Jednak Sasza musiał przyznać
jedno, Punk naprawdę był martwy. Jego idol zamienił się w dziadka, który żałował. Tak powiedział Saszy, który do
niego podszedł po koncercie. Muzyk stwierdził, że gdyby mógł rozpocząć życie
jeszcze raz, to dokonałby zupełnie innych wyborów. Ukończyłby szkołę i znalazł
normalną pracę, a potem własnymi rękami zbudowałby dom dla swojej rodziny. Może
to i poprawne, może i lepsze, ale było także nudne. To przecież oni,
performerzy wszelakiej maści, muzycy, aktorzy, robili za nas to, na co my sami
byśmy się nie odważyli. Jak to śpiewała Księżniczka Popu, jedni rodzą się po to
by występować, drudzy po to, aby ten występ oglądać.**
„It’s Britney,
bitch!*** – w głowie lekko podchmielonego Saszy rozległy się słowa
wypowiedziane słodkim głosem piosenkarki. Właśnie, pomyślał, szukając drzwi z
właściwym numerem. Teraz przyszła pora, by tak jak w teledysku, wszystkie
spojrzenia w pomieszczeniu skupiły się na nim. A będąc bardziej dokładnym,
jedna, czarna para, wężowatych ślepi. Czekał na to cały, upalny, śmierdzący
potem i dymem papierosowym dzień. Santa Boy miał jednak plan, a Sasza bardzo liczył na jego ziszczenie, cokolwiek miałoby
to oznaczać.
Gdy wszedł do pokoju
zastał go półmrok. Na dworze było już ciemno, a że byli daleko od
jakiegokolwiek miasta, światła ulicy nie rozświetlały pokoju przez okna. Tylko
pojedyncza lampka, stojąca na drewnianym stoliku, rozganiała mrok we wnętrzu.
Santa Boy leżał na plecach, na środku szerokiego łóżka. Było większe niż to u
nich.
– Śpisz? – spytał
Sasza, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Z kieszeni wyciągnął
komórkę oraz portfel i rzucił je na najbliższy mebel. Ściągnął buty.
– Wiem, że nie –
kontynuował, powoli zbliżając się do łóżka. – Bo zawsze śpisz na boku, tyłem do
mnie. Stety, czy niestety. Niestety, bo jakoś mi wtedy samotnie, a stety, bo
mogę bezkarnie pogapić się na twoje plecy i tyłek.
Santa Boy otworzył
jedno, a potem drugie oko. Obrysował trudnym do odczytania spojrzeniem twarz
chłopaka.
– Upiłeś się? –
bardziej stwierdził niż spytał.
– Trochę – przyznał Sasza.
– Przeżarł mnie na wylot dym papierosowy. Wiesz, co dowiedziałem się od
właściciela tego baru? Że to nie żadne miejsce dla teksańskich kowbojów. Bar jest
urządzony na wzór tego z teledysku „Pony” Ginuwine. No wiesz, w tym, którym
gościu pokonuje rasizm za pomocą striptizu. Nieźle się zdziwiłem, jak to
usłyszałem.
Santa Boy może nie był
jeszcze przed chwilą w najlepszym nastroju, ale teraz uśmiech wpełzł na jego
usta. Po prostu nie mógł nie wykorzystać tej sytuacji. Przekręcił się tak, by
leżeć na boku, zwrócony w stronę chłopaka i podparł głowę na ręce.
– Nie mam pojęcia, o
jakiej piosence mówisz – stwierdził, chociaż nie była to prawda.
– No wiesz… – zaczął
Sasza, ale jakoś nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Może rzeczywiście był
trochę pijany. – Facet tańczył na scenie w rozpiętej kurtce. Miał zajebisty
sześciopak. Lata dziewięćdziesiąte były super.
– Ach, tak? No proszę,
a myślałem, że byłeś bardziej hetero.
– Umiałem docenić
męskie piękno, okej?
Santa Boy też umiał.
Znajdował je znaczniej głębiej niż kiedyś. Teraz jednak miał ochotę się
zabawić.
– No coś tam zaczyna mi
się jarzyć, ale nie do końca. Może zaprezentujesz? – zapytał z uśmieszkiem.
Sasza spojrzał w dół,
na swoją koszulę. Podciągnął materiał, ukazując brzuch.
– Nie mam takiego ciała.
– Czyli jakiego?
– Seksownego.
Santa Boy zaśmiał się
pod nosem. I tyle było z pewności siebie chłopaka.
– Na mnie działa –
przyznał. – No nie daj się prosić.
To było jak jasne jak
Słońce, że Santa robi sobie z niego jaja i nawet nie próbuje tego ukrywać. Kiedy
chciał, potrafił przywdziać to swoją wypraną z emocji maskę na twarz, ale teraz
jego czarne, roześmiane ślepia błyszczały w świetle lampy. Był jeszcze ten
wężowaty uśmieszek. Sasza zawsze dostawał od niego ciarek. Czasami ze strachu,
czasami z podniecenia, a najczęściej z obu tych rzeczy na raz.
Teraz też to czuł. Tak
było z resztą przez większość dnia. Zaczął więc rozpinać guziki swojej koszuli,
począwszy od kołnierzyka. Odchylił materiał na bok, odsłaniając swoje sutki.
Czasami zastanawiał się, jakby to było mieć tam kolczyki. Wiedział, że Santa
Boy kiedyś takie miał. Widział je na nagraniach z koncertów, bo muzyk zazwyczaj
występował bez koszulki. Już wtedy, gdy był jeszcze nastolatkiem, wydawały mu
się bardzo seksowną ozdobą. Łapał się na wyobrażaniu sobie, jakby to było
chwycić jeden z tych metalowych pierścieni między zęby. Wtedy tłumaczył sobie,
że po prostu muszą kręcić go takie ozdoby w niekonwencjonalnych miejscach na
ludzkim ciele. Teraz mógł zaśmiać się sam z siebie. To wszystko były tylko
wymówki.
Rozpiął koszulę do
końca i spojrzał na Santę Boy’a, który siedział teraz na brzegu łóżka i
wpatrywał się w Saszę intensywnie. Sam był już bez górnej części odzieży, a
włosy wyglądały na lekko wilgotne. Nosił je teraz dłuższe, więc czarne kosmyki
opadały mu na twarz i ramiona. Schudł też i przypakował. Tak, jak obiecał,
rzucił palenie, jadł świeże warzywa, chodził na siłownię, a nawet pił znacznie
rzadziej niż wcześniej. To dało przyjemne dla oka efekty, którymi Sasza mógł
się teraz cieszyć. Kiedy Santa Boy odchylił się do tyłu, by podeprzeć się na
łokciach, zobaczył wyraźny zarys mięśni jego brzucha. To było seksowne. Sasza
miał wielką ochotę oddać temu ciału cześć. Złożyć ofiarę.
Tak, teraz czuł już ten
nastrój, a o wstydzie już nie pamiętał. Przecież byli tu tylko we dwoje. Uśmiechnął
się, gdy Santa Boy puścił z telefonu odpowiednią piosenkę. Podłoga miała
lakierowany parkiet, więc prześlizgnął się na nim, prężąc się jak kot,
naśladując Ginuwine’a. Żałował, że nie miał kapelusza. To byłby fajny atrybut.
Może w innym wypadku nie wiedziałby, co robić, ale słowa utworu były bardzo
sugestywne. Coś o ujeżdżaniu kuca, wskakiwaniu na siodło i sokach spływających
po udzie.
Trzymał się więc rytmu,
kołysząc biodrami i prężąc mięśnie brzucha. Palce wskazujące skierował w dół,
wskazując na swoje „siodło”. Paliła go twarz, czerwoną miał już nawet klatkę
piersiową, ale nie przerywał kontaktu wzrokowego z Santą Boyem, który siedział
rozparty na łóżku w samych spodniach. Muzyk był wyraźnie podniecony.
Przygryzając język zębami, podążał spojrzeniem za palcami Saszy, na jego
krocze. Obaj nosili podobne, wąskie dżinsy, więc wyraźne wypukłości były dobrze
widoczne.
– No patrz, jaki skromny.
– Zaśmiał się, gdy piosenkarz znów zaśpiewał swoim sugestywnym, wysokim głosem
„Ride it, my pony”. – A ty co tam masz?
– Mustanga. Dzikiego
ogiera – odparł Sasza z dzikiem uśmiechem. – Chcesz zobaczyć?
Przejechał spoconymi
dłońmi po swoich bokach, a potem rozpiął pasek i spodnie. Zsunął je w dół w raz
bielizną.
Chłopakowi ładnie
zarysowały się kości biodrowe, odkąd zaczął bardziej dbać o sylwetkę. To
podobało się Sancie i to mógł przyznać. Później, a raczej niżej, robiło się
trudniej. Przesunął wzrokiem wzdłuż ciemniejszego od reszty skóry, nabrzmiałego
penisa. Od nasady, aż po czubek. Pył pedałem, więc lubił fiuty. Rzecz jasna,
tylko…
Tylko. Odlepił wzrok od
ciała Saszy i spojrzał na swoje ramię, na pierwszy tatuaż, jaki zrobił sobie w
życiu. Na tego jebanego jastrzębia w płomieniach. Przed oczami od razu pojawił
mu się obraz pomarszczonych dłoni starego Indiańca, który wypompowywał
teksańskie szamba. I kolejny nieproszony gość w jego głowie, obrzydliwa facjata
producenta muzycznego. I Matt Hetfield. Wszyscy go obnażyli, jego słabość, jego
żałosność. A on nienawidził być słabym.
Odetchnął, dotąd
pochłonięty przez niechciane myśli, gdy poczuł delikatny, ale gorący dotyk na
policzku. Uniósł głowę, by jego oczy spotkały się z tymi należącymi do Saszy.
Chłopak, już zupełnie nagi, wpakował mu się na kolana, siadając na nim
okrakiem.
– Co tam, ogierze? –
spytał, głaszcząc muzyka po twarzy.
Santa Boy uśmiechnął
się, bo wyczuł w głosie chłopaka troskę. Przymknął namoment oczy. Przyciągnął
chłopaka za kark do mocnego pocałunku, a potem zrzucił go z siebie tak, by
Sasza wylądował plecami na łóżku.
– To ty tu jesteś
ogierem – odparł z uśmiechem.
*Zmyślony zespół
**Sparafrazowane słowa
z piosenki Brintney Spears pt. „Circus”
***Cytat z piosenki
„Gimme More”
Ja nie mogę, widzę że Santa ma plan i to jaki!!!
OdpowiedzUsuńCoś mi się czuję że im zepsujesz to sielankowe love story
OdpowiedzUsuńAA
Widzę, że przewidywania jak zwykle takie same, czyli, że będzie jakaś drama xD Już przyzwyczaiłam.
UsuńP.S. Przepraszam za obsuwę, ale życie... wredne jest.
Dziękuję za komentarz
A ja się głupia dziwię, czemu nie mogę znaleźć tego teledysku :p Sasza jest przesłodki, nie dziwię się że Santa Boy tak wpadł.
OdpowiedzUsuń"A ja się głupia dziwię, czemu nie mogę znaleźć tego teledysku" ??? Jeśli chodzi o "kucyka", to https://www.youtube.com/watch?v=lbnoG2dsUk0. Jeśli chodzi zaś o wspomniany zespół punkowy, to rzeczywiście jest zmyślony.
UsuńNo nie, że przesłodki? :) Akuratni na tłusty, a praktycznie słodki czwartek :)
Pozdrawiam!
Jak już jesteśmy przy porównaniach kulinarnych, to Sasza jest według mnie takim lukrowanym pączkiem z dziurką :p (sory musiałam XD)
Usuń