niedziela, 14 stycznia 2018

Life is Cheap - ROZDZIAŁ 15 - W stronę zachodzącego słońca

Błękitny Cadillac z białym dachem stał w popołudniowym korku w centrum Austin. Teksański upał przedostał się do wnętrza samochodu i nie chciał go opuścić. Brak nowoczesnej klimatyzacji mógł irytować, ale przepocenie koszulki było tego warte. Sasza wachlował się gazetą, zerkając co moment na Santę Boy’a, który siedział za kierownicą. Wydawał się zadowolony. Ślamazarnym tempem posuwali się do przodu, ale jemu nie wydawało się to specjalnie przeszkadzać. Prychnął nawet, gdy ktoś mniej cierpliwy zatrąbił.

Sasza nie wiedział, gdzie dokładnie jechali. Santa Boy powiedział, że to będzie niespodzianka, a on może dopowiedzieć sobie, co chce. Uśmiechnął się przy tym kpiąco, dobrze wiedząc, o czym pomyśli chłopak. Cóż, dla Saszy to totalnie brzmiało jak druga randka. Santa Boy mógł robić te swoje wężowate miny, ale on też się cieszył. Sasza był tego pewien.
Przełożył gazetę do drugiej dłoni i powachlował muzyka. Santa Boy spojrzał na niego, uśmiechając się lekko.
– Masz dobry humor – zauważył.
– Bo ty masz dobry humor – odparł Sasza.
– Prawda, a stoję w pieprzonym korku i odparzam sobie tyłek.
Sasza parsknął rozbawiony.
– To dlatego, że odparzasz go sobie ze mną – odparł zaczepnie, oczekując kolejne kpiącego grymasu lub tej standardowej, uniesionej brwi.
Odpowiedź Santy Boy’a jednak go zaskoczyła.
– To prawda – przyznał mężczyzna, patrząc na drogę. – Dziękuję.
– Taa…
Nie miał pojęcia, za co dziękował mu mężczyzna. Pierwszą przychodzącą do głowy myślą było, że za sprowadzenie deVille. Sasza miał jednak dziwne przeczucie, że chodziło o coś jeszcze. Położył Sancie dłoń na udzie i lekko zacisnął palce.
Zdziwił się, gdy po przedarciu się przez korki i parunastu minutach jazdy przez przedmieścia zatrzymali się przed jednorodzinnym domem. Cała posesja z basenem i trochę zżółkniętym trawnikiem wyglądała zupełnie normalnie. Wzrok przyciągała tylko zaparkowana na betonowym podjeździe stara Corvette’a.
– Po co tu przyjechaliśmy?
– Zostawić Szczęściarza – odparł Santa i wysiadł z samochodu.
Pies do tej pory leżał grzecznie na tylnym siedzeniu, nie dając zbyt wielu znaków życia. Jemu też doskwierał upał i nie przyzwyczaił się jeszcze do podróży autem. Sasza także wysiadł i stanął na krawężniku, czekając aż Santa Boy zapnie Szczęściarzowi smycz.
– A nie może jechać z nami? – spytał.
– Ugotuje się, zanim dojedziemy – odparł muzyk i ruszył w stronę domu. – I nie chcę, żeby cię rozpraszał.
Sasza dołączył do niego. Poklepał Szczęściarza po głowie.
– Od czego? – spytał.
– Ode mnie.
Sasza przez moment nie wiedział, co powiedzieć, a potem wydał z siebie przeciągły dźwięk, jak przy oglądaniu malutkiego, najsłodszego kociątka na świecie, które właśnie chwyciło w pyszczek swoją puchatą łapkę.
– Nie wiem, co jest słodsze. To, że tak się martwisz o Szczęściarza, czy to, że jesteś zazdrosny o psa – rzucił rozbawiony.
Santa Boy spojrzał na niego spod brwi, ale nic nie odpowiedział, bo właśnie stanęli przed drzwiami domu. Zapukał. Sasza rozglądnął się po posesji wciąż zdziwiony. Był pewien, że Santa nie utrzymuje kontaktów z jakąś dalszą rodziną. To by oznaczało, że stali przed drzwiami jakiegoś jego dobrego znajomego. Było to dziwne z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, muzyk nie przepadał za ludźmi. Po drugie, ludzie nie lubili jego. I słusznie. Facet był zdrowo porypanym, sarkastycznym dupkiem. Nawet Sasza tak myślał, mimo że kochał go na zabój.
Po dłuższej chwili stania jak kołki przed drzwiami usłyszeli, jak ktoś zbiega po schodach. Otworzył im młody chłopak z czarnymi włosami zaczesanymi w kitkę. Jego błękitne i bardzo ładne oczy zabłysnęły, gdy tylko zobaczyły Santę Boy’a.
– O, Wódz! I pies! – zawołał podekscytowany, a potem dopadł do Szczęściarza, by potarmosić jego bujną sierść.
Pies zadowolony z zainteresowania polizał go po twarzy. Santa Boy westchnął, robiąc przy tym minę męczennika. Rzucił smycz na głowę kucającego chłopaka.
– Masz. Przyjadę po niego za kilka dni – powiedział jedynie, po czym odwrócił się z zamiarem wrócenia do samochodu.
Chłopak uniósł głowę.
– Ale tak już? – spytał z nutą zawodu w głosie. Dopiero teraz dojrzał Saszę, który dotąd stał za sporo górującym nad nim wzrostem liderem High Death. – O ja, przecież to pan strażak.
Santa Boy zazgrzytał zębami i spojrzał na Saszę, który nie krył zaskoczenia.
– Powiedziałeś mu o mnie? – spytał chłopak. Nie wyobrażał sobie, żeby Santa mógł się komuś spowiadać ze swoich miłosnych bolączek. Na pewno nie na trzeźwo. – A mówiłeś, że nie ćpałeś.
– Bardzo śmieszne. Może zachowuje się jak idiota, ale jest całkiem domyślny.
– No szczerze, to byłem zaskoczony po dołączeniu do zespołu – wtrącił najmłodszy z mężczyzn. – Myślałem „imprezki, dragi, sex i te sprawy”. A tu zaskoczenie. Nie powiem, reszta zespołu sobie nie folgowała, ale Wódz to głównie wyglądał jak jakiś porzucony przez właściciela doberman. Morda niby mówi „nie podchodzić”, ale ten wzrok, to aż kazał współczuć.
Chłopak asekuracyjnie odsunął się do tyłu, wskakując na stopień, by nie dostać po głowie od lidera zespołu. Zasłonił usta dłonią, dusząc chichot. Sasza po prostu wybuchnął śmiechem, zezując na Santę Boy’a, który za to wzniósł oczy ku niebu.
– Już? Pochichraliście się? Możemy iść?
– Nie. – Sasza podszedł do chłopaka i położył rękę na jego ramieniu. – Chciałbym poznać bliżej twojego podopiecznego. Napiłbym się też herbaty. No i po prostu czuję, że to będzie piękna przyjaźń.
Nawet nie spojrzał na muzyka, tylko wszedł do wnętrza domu za chłopakiem, który prowadził na smyczy Szczęściarza. Igrał z ogniem, denerwując Santę Boy’a. Jego cierpliwość kiedyś się skończy, ale Sasza nie bał się już konsekwencji. Może spotka go za to kara? Tego też się nie bał, a wręcz wyczekiwał. Idąc przedpokojem, obejrzał się za siebie na Santę, który z dłońmi wciśniętymi w kieszenie dżinsów i niezadowoloną miną niechętnie, ale jednak podążył za nim. Sasza uśmiechnął się do niego.
Trochę mu ulżyło, bo na buciarce w przedpokoju  zauważył kilka kobiecych par butów. Cóż, błyszczący entuzjazm w niebieskich oczach młodego i przystojnego gitarzysty trochę go martwił. W salonie, do którego został zaproszony, też znalazł wiele śladów kobiecej ręki. Zasłony idealnie pasowały do serwetek na stoliku. Usiadł na kanapie, a obok niego uwalił się Santa Boy. Zarzucił rękę na oparcie za głową Saszy. Młody zniknął w kuchni, aby przygotować coś do picia.
– Żeby sprawa była jasna. Nie przerżnąłem go.
– Jak miło – odparł Sasza, uśmiechając się. Santa Boy się przejmował. – A dlaczego nie? Nie musiałbyś się przesadnie wysilać z poderwaniem go.
– Nigdy nie muszę się wysilać – prychnął Santa. – Ale żeby kogoś pierzyć, musiałoby mi się najpierw chcieć żyć, a to nie za bardzo mi wtedy wychodziło. Może też nie chciałem zjebać mu życia.
– O, przejmujesz się. Jak słodko. – Zaśmiał się Sasza i poklepał mężczyznę po policzku.
Santa Boy przewrócił oczami, ale zaraz potem nachylił się do chłopaka i pocałował go w usta.
– Niech ci będzie – skwitował.
Do pokoju wrócił Młody. W dłoniach niósł dwie wysokie szklanki z mrożoną herbatą, które postawił na stole obok kanapy.
– Więc gdzie Wódz jedzie? – zapytał. – Jakiś romantyczny wypad we dwoje? Pan strażak będzie gasił pożar?
Ściszonym głosem dodał coś, co według Saszy brzmiało jak „między lędźwiami”. Dzieciak na pewno był niestandardowym przedstawicielem gatunku ludzkiego, jak wszyscy w tym pokoju. Ciekawe było to, że nie pilnował się przy liderze High Death i plótł, co przyniosła mu ślina na język. Santa musiał go lubić chociaż jego mina teraz tego nie potwierdzała.
Sasza ugasił pragnienie mrożoną herbatą. Naprawdę chciało mu się pić, to nie była tylko wymówka. Dzisiaj żar lejący się z nieba w Teksasie wydawał się wręcz materialny.
– Trafiłeś – odparł. – Zamierzam wypolerować w deVille coś jeszcze oprócz drążka zmiany biegów.
Zaraz poczuł, jak Santa boy chwyta go za odrastające na czubku głowy włosy i odchyla jego twarz w swoją stronę.
– No proszę. Nawet się nie zaczerwieniłeś – stwierdził.
Młody patrzył na to wszystko rozszerzonymi oczami. Nie szokowało go to, że Santa boy był gejem, to wiedział już przecież wcześniej. Ani to, że w ogóle się z tym nie krył. W końcu to był Santa Boy. On nie uginał się przed światem. On naginał innych według własnej roli. Nie szokowało go nawet to, że Sasza, który prawie stykał się teraz z Santą nosami, właśnie palił buraka. Chyba po fakcie dotarło do niego, co powiedział i że nie byli przy tym sami. Wpatrzone w niego, czarne ślepia muzyka też nie pomagały.
To było to. To spojrzenie. Takie inne od tego, jakim zwykle Santa Boy obdarzał świat. Teraz uśmiechał się, patrząc na tego niepozornego faceta, jak ktoś, kto wreszcie pokochał życie. To był dobry widok. Z jakiegoś powodu go uszczęśliwiał i młody gitarzysta chciał sprawić, aby to trwało.
Santa Boy powiedział jeszcze przed wyjściem, aby ćwiczył i spróbował skomponować coś własnego. Jeśli będzie dobre, to umieszczą to na nowej płycie. Zaskoczyło go to. Nigdy nie sądził, że sam będzie mógł pisać piosenki. Santa Boy co prawda powiedział, żeby się tak nie podniecał, bo jeśli to będzie gówno, to nigdy się na krążku nie znajdzie, ale on i tak miał ochotę piszczeć jak dwunastolatka.
Santa Boy nie był taki zły, jak malowali. Ani nawet, jak sam się malował. Chłopak obserwował go i Saszę przez okno, jak wsiadali do niebieskiego Cadillaca. Obok niego stanęła Sara, która dotąd spała w sypialni na górze.
– Czego chciał? – spytała.
– Zostawił psa. Ma jakieś randez-vous z panem strażakiem.
– Serio? Nie wydawał się takim typem.
– Pierwszy raz w życiu widziałem, jak się śmieje.
Sara spojrzała na niego zaintrygowana.
– I co sobie pomyślałeś – zapytała.
– Że chciałbym, żeby tak zostało. I że jeśli mogę się do tego jakoś przyczynić, to tak zrobię.

***
<Dopisana część>
Jechali teksańską siedemdziesiątką jedynką. Droga miała po dwa pasy na kierunek rozdzielone podwójną, żółtą linią. Zeschnięta trawa na poboczu i rosnące grupkami krzewy i drzewa, którym nie straszne były południowe upały. I to wszystko. Każdy pokonany przez błękitnego Cadillaca deVille kilometr dostarczał tych samych widoków. Gdzieś po prawej wiła się rzeka Colarado, ale byli zbyt daleko, aby dojrzeć jej brzegi.
Saszy jednak nie przeszkadzała monotonia krajobrazu za oknem. Ani upał, ani nawet to, że prawie ze sobą nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była zła. Nie dudniła w uszach, niczego nie zakrywała. Po prostu cieszyli się sobą.
– To chyba ostatnia stacja paliw – powiedział Santa Boy, gdy mijali duży znak. – Ja trochę zgłodniałem.
Po chwili skręcili na pały parking, na którym stała tylko jeden beczkowóz firmy zajmującej się opróżnianiem szamb. Santa Boy zajął się tankowaniem, a Sasza poszedł do sklepu. Oprócz zwykłych towarów spożywczych jak chipsy, chipsy i więcej chipsów były tu też dostępne na miejscu „fast foody”. Z niechęcią popatrzył na tablice ze zdjęciami dań zawieszone nad ladą. Nigdy nie przepadał za tłustym jedzeniem, a teraz dodatkowo przejmował się taki rzeczami jak wartość odżywcza, czy zawartość błonnika.
– Długo jeszcze będziesz się na to gapił. – Usłyszał obcy, męski głos za sobą. – Jakie by nie weszło i tak wyjdzie zawsze takie samo.
Mężczyzna zarechotał, a potem wepchał się przed Saszę. Był krępej budowy. Siwe i przepocone włosy miał związane w niechlujną kitkę. Podwinięte rękawy przetartej koszuli w kratę, której zapach kazał Saszy cofnąć się o krok, odsłaniały tatuaże mężczyzny. Nawiązywały do indiańskiej ornamentyki. Te na dłoniach przedstawiały blizna cze jastrzębie.
Mógł zareagować, ale postanowił nie wdawać się w bezsensowne sprzeczki. Zaplótł ręce na piersi i rozejrzał się po sklepie, czekając aż ten nieokrzesany gość skończy zakupy. Nie minęło jednak nawet kilka sekund, a do budynku stacji benzynowej wszedł Santa Boy. Czy nie mógł zaczekać na zewnątrz? – pomyślał Sasza. Tutaj za paliwo płaciło się kartą zaraz przy dystrybutorze. Nie chciał jakieś jatki na ich wyjeździe.
Santa Boy obrzucił spojrzeniem swoich czarnych oczu gościa, który przed chwilą popchnął Saszę. Widział to wyraźnie dzięki oszklonej ścianie sklepu. Minę miał co najmniej nieprzyjemną, nie zamierzał jednak robić niczego. Nie zamierzał strzępić sobie języka na jakiegoś żałosnego faceta. Uśmiechnął się, gdy Sasza chwycił go a rękę.
– Nie zaczynaj.
– Nie zaczynam.
Miał właśnie skupić się na menu wiszącym nad ladą z kasą, ale coś przykuło jego uwagę. Zobaczył dłonie tego faceta, gdy ten płacił za zakupy. Dwa jastrzębie. No proszę, pomyślał Santa. Spotkanie po latach. Mężczyzna chwycił jednorazówkę i odwrócił się z zamiarem wyjścia ze sklepu. Wtedy ujrzał Santę Boy’a. Przez chwilę wyglądał, jakby próbował sobie przypomnieć skąd go zna. Gdy już mu się to udało, jego twarz o rdzennych rysach wykrzywił grymas gniewu. Zrobił nawet parę kroków w jego stronę.
– Nie radzę – powiedział zimnym tonem Santa.
Jego wzrok kazał mężczyźnie się zatrzymać. Było widać, że w środku aż się gotował. Sasza nie miał pojęcia, co się dzieje. Patrzył więc co chwilę to na jednego, to na drugie z mężczyzn. Santa Boy stał nieruchomo, wyprostowany i napięty. Był przy tym bardzo opanowany.
Mężczyzna w końcu syknął jakieś przekleństwo między zębami i wyszedł ze sklepu. Santa Boy popatrzył jeszcze zanim z kpiną w oczach, a potem wrócił do przyglądania się zdjęciom burgerów. Sasza obserwował obcego mężczyznę znacznie dłużej. Widział, jak wsiada do beczkowozu i odjeżdża.
– Hot-dog nie wygląda tak źle – stwierdził Santa. – Długi i gruby.
Spojrzał z uniesioną brwią na Saszę, który parsknął i z politowaniem pokręcił głową.
– Co ty masz pięć lat? – spytał. – No niech będą.
Santa Boy złożył zamówienie i zapłacił. Potem zbliżył się do Saszy.
– Mój drążek nadal czeka na wypolerowanie – szepnął mu do ucha.
– Żeby ci nie porósł kurzem i pajęczynami.

Jedli, siedząc przy plastikowym stoliku na zewnątrz sklepu. Rozłożony parasol dawał trochę przyjemnego cienia. Dzień powoli chylił się ku końcowi. Na rozległym, betonowym parkingu zaparkował jeszcze tylko jeden samochód, z którego wysiadła młoda para i udała się do sklepu.
Sasza był ciekawy. Postanowił jednak nie psuć przyjemnej atmosfery. Skupił się na swoim hot-dogu i chłodnej oranżadzie bez cukru. Jedli więc w ciszy. Santa Boy odchylił się na krześle i zagapił się na pomarańczowe, prawie bezchmurne niebo. Błękitny Cadillac zaparkowany nieopodal na jego tle wyglądał bardzo dobrze.
– To facet, o którym ci mówiłem. Ten, któremu spaliłem przyczepę – powiedział bez powodu. – Wiem, że cię zżerało od środka.
Sasza pamiętał, jak Santa opowiadał mu tę historię. Wtedy pierwszy raz się przed nim otworzył.
– Więc dlaczego go puściłeś? – spytał. – To…
– Do mnie niepodobne? – dokończył za niego Santa. – Po prostu to już nieważne. Teraz nareszcie mam inne rzeczy, które określają moje życie.
– Czyli jakie?
Santa Boy posłał kochankowi uśmieszek.
–    Jesteś mądrym chłopakiem.
Sasza wydął usta. Fajnie byłoby to usłyszeć, ale nic nie szkodzi. On już tam wiedział swoje. No, była jeszcze muzyka, ale Saszy coś wydawało się, że to on stał na najwyższym stopniu podium odmarzającym ostatnio sercu Santy Boy’a.
– No to w taki razie mogę ci chyba powiedzieć, że ta dziewczyna, która weszła do sklepu, była moją pierwszą.
Santa Boy uniósł brwi i zaglądnął przez okno do wnętrza budynku. Kobiety i mężczyzna, obje przed trzydziestką, czekali na zamówienie. Z tej perspektywy mógł dojrzeć twarz kobiety. Miała delikatne, ładne rysy. Była aż zaskakująco ładną blondynką.
– Pierwszą, ale że pierwszą? – spytał.
– Tak, z liceum – przyznał Sasza. Między słowami Santy wyczytał coś jeszcze. – To ona bardziej mnie wyrwała niż ja ją. Jej poprzedni chłopak też  był alternatywny, ale straszny dupek. Chyba miałem być odskocznią.
– I co? Pieprzyłeś ją?
Sasza pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
– Kurtuazyjność to nie jest twoja mocna strona, co? – spytał.
– Czyli tak – mruknął Santa w odpowiedzi. Wpatrzył się swoimi czarnymi ślepiami w twarz Saszy. – I jak było?
– Normalnie – stwierdził chłopak, zaraz jednak dodał – ale czasami miałem wrażenie, że jej się bardziej chciało niż mnie.
– Faceci bardziej cię kręcili?
Chłopak przejechał dłonią po swoim odrastającym irokezie. Na razie jeszcze go nie zafarbował. Czekał, aż włosy odrosną dłuższe.
– Nie. Po prostu nie uważałem się za gościa, który jakoś szczególnie te rzeczy interesują.
Kąciki warg Santy Boy’a zadrgały. Posłał chłopakowi rozbawione spojrzenie.
– Przecież ty się uwielbiasz pieprzyć – stwierdził.
– No nie? – zgodził się Sasza. Lekkie rumieńce pokryły jego policzki. – Po prostu chyba, żeby poczuć do kogoś pociąg seksualny, musze go najpierw pokochać. Myślisz, że to głupie.
Spojrzał na Santę zawstydzony. Dla niego to musiało wydawać się głupie.
– Nie – odparł mężczyzna poważnie. – Udało ci się zachować czystość. To dobra rzecz i wymaga ona siły, której mnie zawsze brakowało. Czyli już wtedy mnie kochałeś? Przed naszym pierwszym razem w salonie? Nie byłem wtedy zbyt przyjaznym typem.
– Nadal nie jesteś – prychnął Sasza.
Wytarł usta serwetką i wstał od stolika. Usiadł Sancie na kolanach. Mężczyzna objął go w pasie i przytulił do siebie.
 – Straszny z ciebie masochista.
– No.

Wziął z plastikowego talerzyka niedojedzonego hot-doga Santy Boy’a i powoli zlizał z niego musztardę. Spojrzenie muzyka skumulowało się na ustach Saszy, w których powoli znikała kiełbaska. To była dziecinada, ale ten chłopak tak strasznie na niego działał. Patrzył na jego pokraśniałe policzki z bardzo bliska. Ich twarze były zaraz przy sobie. Sasza czuł wyraźnie ciepły oddech mężczyzna na swoje szyi. Spojrzał kątem oka w stronę błękitnego Cadillaca. 

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Aż mi z tym dziwnie - taka inna atmosfera. Jakiś fluff mi z tego wyszedł :) Pozdrawiam!

      Usuń
  2. uwielbiam Twoje pisanie

    AA

    OdpowiedzUsuń