Błękitny Cadillac z
białym dachem stał w popołudniowym korku w centrum Austin. Teksański upał
przedostał się do wnętrza samochodu i nie chciał go opuścić. Brak nowoczesnej
klimatyzacji mógł irytować, ale przepocenie koszulki było tego warte. Sasza
wachlował się gazetą, zerkając co moment na Santę Boy’a, który siedział za kierownicą.
Wydawał się zadowolony. Ślamazarnym tempem posuwali się do przodu, ale jemu nie
wydawało się to specjalnie przeszkadzać. Prychnął nawet, gdy ktoś mniej
cierpliwy zatrąbił.
Sasza nie wiedział,
gdzie dokładnie jechali. Santa Boy powiedział, że to będzie niespodzianka, a on
może dopowiedzieć sobie, co chce. Uśmiechnął się przy tym kpiąco, dobrze
wiedząc, o czym pomyśli chłopak. Cóż, dla Saszy to totalnie brzmiało jak druga
randka. Santa Boy mógł robić te swoje wężowate miny, ale on też się cieszył.
Sasza był tego pewien.
Przełożył gazetę do
drugiej dłoni i powachlował muzyka. Santa Boy spojrzał na niego, uśmiechając
się lekko.
– Masz dobry humor –
zauważył.
– Bo ty masz dobry
humor – odparł Sasza.
– Prawda, a stoję w
pieprzonym korku i odparzam sobie tyłek.
Sasza parsknął
rozbawiony.
– To dlatego, że
odparzasz go sobie ze mną – odparł zaczepnie, oczekując kolejne kpiącego
grymasu lub tej standardowej, uniesionej brwi.
Odpowiedź Santy Boy’a
jednak go zaskoczyła.
– To prawda – przyznał
mężczyzna, patrząc na drogę. – Dziękuję.
– Taa…
Nie miał pojęcia, za co
dziękował mu mężczyzna. Pierwszą przychodzącą do głowy myślą było, że za
sprowadzenie deVille. Sasza miał jednak dziwne przeczucie, że chodziło o coś
jeszcze. Położył Sancie dłoń na udzie i lekko zacisnął palce.
Zdziwił się, gdy po
przedarciu się przez korki i parunastu minutach jazdy przez przedmieścia
zatrzymali się przed jednorodzinnym domem. Cała posesja z basenem i trochę
zżółkniętym trawnikiem wyglądała zupełnie normalnie. Wzrok przyciągała tylko
zaparkowana na betonowym podjeździe stara Corvette’a.
– Po co tu
przyjechaliśmy?
– Zostawić Szczęściarza
– odparł Santa i wysiadł z samochodu.
Pies do tej pory leżał
grzecznie na tylnym siedzeniu, nie dając zbyt wielu znaków życia. Jemu też doskwierał
upał i nie przyzwyczaił się jeszcze do podróży autem. Sasza także wysiadł i
stanął na krawężniku, czekając aż Santa Boy zapnie Szczęściarzowi smycz.
– A nie może jechać z
nami? – spytał.
– Ugotuje się, zanim
dojedziemy – odparł muzyk i ruszył w stronę domu. – I nie chcę, żeby cię
rozpraszał.
Sasza dołączył do
niego. Poklepał Szczęściarza po głowie.
– Od czego? – spytał.
– Ode mnie.
Sasza przez moment nie
wiedział, co powiedzieć, a potem wydał z siebie przeciągły dźwięk, jak przy
oglądaniu malutkiego, najsłodszego kociątka na świecie, które właśnie chwyciło
w pyszczek swoją puchatą łapkę.
– Nie wiem, co jest
słodsze. To, że tak się martwisz o Szczęściarza, czy to, że jesteś zazdrosny o
psa – rzucił rozbawiony.
Santa Boy spojrzał na
niego spod brwi, ale nic nie odpowiedział, bo właśnie stanęli przed drzwiami
domu. Zapukał. Sasza rozglądnął się po posesji wciąż zdziwiony. Był pewien, że
Santa nie utrzymuje kontaktów z jakąś dalszą rodziną. To by oznaczało, że stali
przed drzwiami jakiegoś jego dobrego znajomego. Było to dziwne z przynajmniej
dwóch powodów. Po pierwsze, muzyk nie przepadał za ludźmi. Po drugie, ludzie
nie lubili jego. I słusznie. Facet był zdrowo porypanym, sarkastycznym dupkiem.
Nawet Sasza tak myślał, mimo że kochał go na zabój.
Po dłuższej chwili
stania jak kołki przed drzwiami usłyszeli, jak ktoś zbiega po schodach.
Otworzył im młody chłopak z czarnymi włosami zaczesanymi w kitkę. Jego błękitne
i bardzo ładne oczy zabłysnęły, gdy tylko zobaczyły Santę Boy’a.
– O, Wódz! I pies! –
zawołał podekscytowany, a potem dopadł do Szczęściarza, by potarmosić jego
bujną sierść.
Pies zadowolony z
zainteresowania polizał go po twarzy. Santa Boy westchnął, robiąc przy tym minę
męczennika. Rzucił smycz na głowę kucającego chłopaka.
– Masz. Przyjadę po
niego za kilka dni – powiedział jedynie, po czym odwrócił się z zamiarem
wrócenia do samochodu.
Chłopak uniósł głowę.
– Ale tak już? – spytał
z nutą zawodu w głosie. Dopiero teraz dojrzał Saszę, który dotąd stał za sporo
górującym nad nim wzrostem liderem High Death. – O ja, przecież to pan strażak.
Santa Boy zazgrzytał
zębami i spojrzał na Saszę, który nie krył zaskoczenia.
– Powiedziałeś mu o
mnie? – spytał chłopak. Nie wyobrażał sobie, żeby Santa mógł się komuś
spowiadać ze swoich miłosnych bolączek. Na pewno nie na trzeźwo. – A mówiłeś,
że nie ćpałeś.
– Bardzo śmieszne. Może
zachowuje się jak idiota, ale jest całkiem domyślny.
– No szczerze, to byłem
zaskoczony po dołączeniu do zespołu – wtrącił najmłodszy z mężczyzn. – Myślałem
„imprezki, dragi, sex i te sprawy”. A tu zaskoczenie. Nie powiem, reszta zespołu
sobie nie folgowała, ale Wódz to głównie wyglądał jak jakiś porzucony przez właściciela
doberman. Morda niby mówi „nie podchodzić”, ale ten wzrok, to aż kazał
współczuć.
Chłopak asekuracyjnie
odsunął się do tyłu, wskakując na stopień, by nie dostać po głowie od lidera
zespołu. Zasłonił usta dłonią, dusząc chichot. Sasza po prostu wybuchnął
śmiechem, zezując na Santę Boy’a, który za to wzniósł oczy ku niebu.
– Już? Pochichraliście
się? Możemy iść?
– Nie. – Sasza podszedł
do chłopaka i położył rękę na jego ramieniu. – Chciałbym poznać bliżej twojego
podopiecznego. Napiłbym się też herbaty. No i po prostu czuję, że to będzie
piękna przyjaźń.
Nawet nie spojrzał na
muzyka, tylko wszedł do wnętrza domu za chłopakiem, który prowadził na smyczy
Szczęściarza. Igrał z ogniem, denerwując Santę Boy’a. Jego cierpliwość kiedyś
się skończy, ale Sasza nie bał się już konsekwencji. Może spotka go za to kara?
Tego też się nie bał, a wręcz wyczekiwał. Idąc przedpokojem, obejrzał się za
siebie na Santę, który z dłońmi wciśniętymi w kieszenie dżinsów i niezadowoloną
miną niechętnie, ale jednak podążył za nim. Sasza uśmiechnął się do niego.
Trochę mu ulżyło, bo na
buciarce w przedpokoju zauważył kilka
kobiecych par butów. Cóż, błyszczący entuzjazm w niebieskich oczach młodego i
przystojnego gitarzysty trochę go martwił. W salonie, do którego został
zaproszony, też znalazł wiele śladów kobiecej ręki. Zasłony idealnie pasowały
do serwetek na stoliku. Usiadł na kanapie, a obok niego uwalił się Santa Boy.
Zarzucił rękę na oparcie za głową Saszy. Młody zniknął w kuchni, aby
przygotować coś do picia.
– Żeby sprawa była
jasna. Nie przerżnąłem go.
– Jak miło – odparł
Sasza, uśmiechając się. Santa Boy się przejmował. – A dlaczego nie? Nie
musiałbyś się przesadnie wysilać z poderwaniem go.
– Nigdy nie muszę się
wysilać – prychnął Santa. – Ale żeby kogoś pierzyć, musiałoby mi się najpierw
chcieć żyć, a to nie za bardzo mi wtedy wychodziło. Może też nie chciałem
zjebać mu życia.
– O, przejmujesz się.
Jak słodko. – Zaśmiał się Sasza i poklepał mężczyznę po policzku.
Santa Boy przewrócił
oczami, ale zaraz potem nachylił się do chłopaka i pocałował go w usta.
– Niech ci będzie –
skwitował.
Do pokoju wrócił Młody.
W dłoniach niósł dwie wysokie szklanki z mrożoną herbatą, które postawił na
stole obok kanapy.
– Więc gdzie Wódz
jedzie? – zapytał. – Jakiś romantyczny wypad we dwoje? Pan strażak będzie gasił
pożar?
Ściszonym głosem dodał
coś, co według Saszy brzmiało jak „między lędźwiami”. Dzieciak na pewno był
niestandardowym przedstawicielem gatunku ludzkiego, jak wszyscy w tym pokoju.
Ciekawe było to, że nie pilnował się przy liderze High Death i plótł, co przyniosła
mu ślina na język. Santa musiał go lubić chociaż jego mina teraz tego nie
potwierdzała.
Sasza ugasił pragnienie
mrożoną herbatą. Naprawdę chciało mu się pić, to nie była tylko wymówka. Dzisiaj
żar lejący się z nieba w Teksasie wydawał się wręcz materialny.
– Trafiłeś – odparł. –
Zamierzam wypolerować w deVille coś jeszcze oprócz drążka zmiany biegów.
Zaraz poczuł, jak Santa
boy chwyta go za odrastające na czubku głowy włosy i odchyla jego twarz w swoją
stronę.
– No proszę. Nawet się
nie zaczerwieniłeś – stwierdził.
Młody patrzył na to
wszystko rozszerzonymi oczami. Nie szokowało go to, że Santa boy był gejem, to
wiedział już przecież wcześniej. Ani to, że w ogóle się z tym nie krył. W końcu
to był Santa Boy. On nie uginał się przed światem. On naginał innych według własnej
roli. Nie szokowało go nawet to, że Sasza, który prawie stykał się teraz z
Santą nosami, właśnie palił buraka. Chyba po fakcie dotarło do niego, co
powiedział i że nie byli przy tym sami. Wpatrzone w niego, czarne ślepia muzyka
też nie pomagały.
To było to. To spojrzenie.
Takie inne od tego, jakim zwykle Santa Boy obdarzał świat. Teraz uśmiechał się,
patrząc na tego niepozornego faceta, jak ktoś, kto wreszcie pokochał życie. To był
dobry widok. Z jakiegoś powodu go uszczęśliwiał i młody gitarzysta chciał sprawić, aby to
trwało.
Santa Boy powiedział jeszcze
przed wyjściem, aby ćwiczył i spróbował skomponować coś własnego. Jeśli będzie
dobre, to umieszczą to na nowej płycie. Zaskoczyło go to. Nigdy nie sądził, że sam
będzie mógł pisać piosenki. Santa Boy co prawda powiedział, żeby się tak nie
podniecał, bo jeśli to będzie gówno, to nigdy się na krążku nie znajdzie, ale
on i tak miał ochotę piszczeć jak dwunastolatka.
Santa Boy nie był taki
zły, jak malowali. Ani nawet, jak sam się malował. Chłopak obserwował go i
Saszę przez okno, jak wsiadali do niebieskiego Cadillaca. Obok niego stanęła
Sara, która dotąd spała w sypialni na górze.
– Czego chciał? –
spytała.
– Zostawił psa. Ma
jakieś randez-vous z panem
strażakiem.
– Serio? Nie wydawał
się takim typem.
– Pierwszy raz w życiu
widziałem, jak się śmieje.
Sara spojrzała na niego
zaintrygowana.
– I co sobie pomyślałeś
– zapytała.
– Że chciałbym, żeby
tak zostało. I że jeśli mogę się do tego jakoś przyczynić, to tak zrobię.
***
<Dopisana część>
<Dopisana część>
Jechali teksańską
siedemdziesiątką jedynką. Droga miała po dwa pasy na kierunek rozdzielone podwójną, żółtą
linią. Zeschnięta trawa na poboczu i rosnące grupkami krzewy i drzewa, którym
nie straszne były południowe upały. I to wszystko. Każdy pokonany przez
błękitnego Cadillaca deVille kilometr dostarczał tych samych widoków. Gdzieś po
prawej wiła się rzeka Colarado, ale byli zbyt daleko, aby dojrzeć jej brzegi.
Saszy jednak nie
przeszkadzała monotonia krajobrazu za oknem. Ani upał, ani nawet to, że prawie ze
sobą nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była zła. Nie dudniła w uszach,
niczego nie zakrywała. Po prostu cieszyli się sobą.
– To chyba ostatnia
stacja paliw – powiedział Santa Boy, gdy mijali duży znak. – Ja trochę
zgłodniałem.
Po chwili skręcili na
pały parking, na którym stała tylko jeden beczkowóz firmy zajmującej się
opróżnianiem szamb. Santa Boy zajął się tankowaniem, a Sasza poszedł do sklepu.
Oprócz zwykłych towarów spożywczych jak chipsy, chipsy i więcej chipsów były tu
też dostępne na miejscu „fast foody”. Z niechęcią popatrzył na tablice ze
zdjęciami dań zawieszone nad ladą. Nigdy nie przepadał za tłustym jedzeniem, a
teraz dodatkowo przejmował się taki rzeczami jak wartość odżywcza, czy
zawartość błonnika.
– Długo jeszcze
będziesz się na to gapił. – Usłyszał obcy, męski głos za sobą. – Jakie by nie
weszło i tak wyjdzie zawsze takie samo.
Mężczyzna zarechotał, a
potem wepchał się przed Saszę. Był krępej budowy. Siwe i przepocone włosy miał
związane w niechlujną kitkę. Podwinięte rękawy przetartej koszuli w kratę,
której zapach kazał Saszy cofnąć się o krok, odsłaniały tatuaże mężczyzny.
Nawiązywały do indiańskiej ornamentyki. Te na dłoniach przedstawiały blizna cze
jastrzębie.
Mógł zareagować, ale
postanowił nie wdawać się w bezsensowne sprzeczki. Zaplótł ręce na piersi i
rozejrzał się po sklepie, czekając aż ten nieokrzesany gość skończy zakupy. Nie
minęło jednak nawet kilka sekund, a do budynku stacji benzynowej wszedł Santa
Boy. Czy nie mógł zaczekać na zewnątrz? – pomyślał Sasza. Tutaj za paliwo
płaciło się kartą zaraz przy dystrybutorze. Nie chciał jakieś jatki na ich
wyjeździe.
Santa Boy obrzucił
spojrzeniem swoich czarnych oczu gościa, który przed chwilą popchnął Saszę.
Widział to wyraźnie dzięki oszklonej ścianie sklepu. Minę miał co najmniej nieprzyjemną,
nie zamierzał jednak robić niczego. Nie zamierzał strzępić sobie języka na
jakiegoś żałosnego faceta. Uśmiechnął się, gdy Sasza chwycił go a rękę.
– Nie zaczynaj.
– Nie zaczynam.
Miał właśnie skupić się
na menu wiszącym nad ladą z kasą, ale coś przykuło jego uwagę. Zobaczył dłonie
tego faceta, gdy ten płacił za zakupy. Dwa jastrzębie. No proszę, pomyślał
Santa. Spotkanie po latach. Mężczyzna chwycił jednorazówkę i odwrócił się z
zamiarem wyjścia ze sklepu. Wtedy ujrzał Santę Boy’a. Przez chwilę wyglądał,
jakby próbował sobie przypomnieć skąd go zna. Gdy już mu się to udało, jego
twarz o rdzennych rysach wykrzywił grymas gniewu. Zrobił nawet parę kroków w
jego stronę.
– Nie radzę –
powiedział zimnym tonem Santa.
Jego wzrok kazał
mężczyźnie się zatrzymać. Było widać, że w środku aż się gotował. Sasza nie
miał pojęcia, co się dzieje. Patrzył więc co chwilę to na jednego, to na drugie
z mężczyzn. Santa Boy stał nieruchomo, wyprostowany i napięty. Był przy tym
bardzo opanowany.
Mężczyzna w końcu
syknął jakieś przekleństwo między zębami i wyszedł ze sklepu. Santa Boy
popatrzył jeszcze zanim z kpiną w oczach, a potem wrócił do przyglądania się
zdjęciom burgerów. Sasza obserwował obcego mężczyznę znacznie dłużej. Widział,
jak wsiada do beczkowozu i odjeżdża.
– Hot-dog nie wygląda
tak źle – stwierdził Santa. – Długi i gruby.
Spojrzał z uniesioną
brwią na Saszę, który parsknął i z politowaniem pokręcił głową.
– Co ty masz pięć lat? –
spytał. – No niech będą.
Santa Boy złożył zamówienie
i zapłacił. Potem zbliżył się do Saszy.
– Mój drążek nadal
czeka na wypolerowanie – szepnął mu do ucha.
– Żeby ci nie porósł
kurzem i pajęczynami.
Jedli, siedząc przy
plastikowym stoliku na zewnątrz sklepu. Rozłożony parasol dawał trochę
przyjemnego cienia. Dzień powoli chylił się ku końcowi. Na rozległym, betonowym
parkingu zaparkował jeszcze tylko jeden samochód, z którego wysiadła młoda para
i udała się do sklepu.
Sasza był ciekawy. Postanowił
jednak nie psuć przyjemnej atmosfery. Skupił się na swoim hot-dogu i chłodnej
oranżadzie bez cukru. Jedli więc w ciszy. Santa Boy odchylił się na krześle i
zagapił się na pomarańczowe, prawie bezchmurne niebo. Błękitny Cadillac
zaparkowany nieopodal na jego tle wyglądał bardzo dobrze.
– To facet, o którym ci
mówiłem. Ten, któremu spaliłem przyczepę – powiedział bez powodu. – Wiem, że
cię zżerało od środka.
Sasza pamiętał, jak
Santa opowiadał mu tę historię. Wtedy pierwszy raz się przed nim otworzył.
– Więc dlaczego go
puściłeś? – spytał. – To…
– Do mnie niepodobne? –
dokończył za niego Santa. – Po prostu to już nieważne. Teraz nareszcie mam inne rzeczy,
które określają moje życie.
– Czyli jakie?
Santa Boy posłał kochankowi
uśmieszek.
– Jesteś mądrym chłopakiem.
Sasza wydął usta.
Fajnie byłoby to usłyszeć, ale nic nie szkodzi. On już tam wiedział swoje. No,
była jeszcze muzyka, ale Saszy coś wydawało się, że to on stał na najwyższym
stopniu podium odmarzającym ostatnio sercu Santy Boy’a.
– No to w taki razie
mogę ci chyba powiedzieć, że ta dziewczyna, która weszła do sklepu, była moją
pierwszą.
Santa Boy uniósł brwi i
zaglądnął przez okno do wnętrza budynku. Kobiety i mężczyzna, obje przed
trzydziestką, czekali na zamówienie. Z tej perspektywy mógł dojrzeć twarz
kobiety. Miała delikatne, ładne rysy. Była aż zaskakująco ładną blondynką.
– Pierwszą, ale że
pierwszą? – spytał.
– Tak, z liceum –
przyznał Sasza. Między słowami Santy wyczytał coś jeszcze. – To ona bardziej
mnie wyrwała niż ja ją. Jej poprzedni chłopak też był alternatywny, ale straszny dupek. Chyba
miałem być odskocznią.
– I co? Pieprzyłeś ją?
Sasza pokręcił głową ze
zrezygnowaniem.
– Kurtuazyjność to nie
jest twoja mocna strona, co? – spytał.
– Czyli tak – mruknął
Santa w odpowiedzi. Wpatrzył się swoimi czarnymi ślepiami w twarz Saszy. – I
jak było?
– Normalnie –
stwierdził chłopak, zaraz jednak dodał – ale czasami miałem wrażenie, że jej
się bardziej chciało niż mnie.
– Faceci bardziej cię
kręcili?
Chłopak przejechał
dłonią po swoim odrastającym irokezie. Na razie jeszcze go nie zafarbował.
Czekał, aż włosy odrosną dłuższe.
– Nie. Po prostu nie
uważałem się za gościa, który jakoś szczególnie te rzeczy interesują.
Kąciki warg Santy Boy’a
zadrgały. Posłał chłopakowi rozbawione spojrzenie.
– Przecież ty się
uwielbiasz pieprzyć – stwierdził.
– No nie? – zgodził się
Sasza. Lekkie rumieńce pokryły jego policzki. – Po prostu chyba, żeby poczuć do
kogoś pociąg seksualny, musze go najpierw pokochać. Myślisz, że to głupie.
Spojrzał na Santę
zawstydzony. Dla niego to musiało wydawać się głupie.
– Nie – odparł
mężczyzna poważnie. – Udało ci się zachować czystość. To dobra rzecz i wymaga
ona siły, której mnie zawsze brakowało. Czyli już wtedy mnie kochałeś? Przed
naszym pierwszym razem w salonie? Nie byłem wtedy zbyt przyjaznym typem.
– Nadal nie jesteś –
prychnął Sasza.
Wytarł usta serwetką i
wstał od stolika. Usiadł Sancie na kolanach. Mężczyzna objął go w pasie i
przytulił do siebie.
– Straszny z ciebie masochista.
– No.
Wziął z plastikowego
talerzyka niedojedzonego hot-doga Santy Boy’a i powoli zlizał z niego
musztardę. Spojrzenie muzyka skumulowało się na ustach Saszy, w których powoli
znikała kiełbaska. To była dziecinada, ale ten chłopak tak strasznie na niego
działał. Patrzył na jego pokraśniałe policzki z bardzo bliska. Ich twarze były
zaraz przy sobie. Sasza czuł wyraźnie ciepły oddech mężczyzna na swoje szyi.
Spojrzał kątem oka w stronę błękitnego Cadillaca.
To było słodkie:-)
OdpowiedzUsuńAż mi z tym dziwnie - taka inna atmosfera. Jakiś fluff mi z tego wyszedł :) Pozdrawiam!
Usuńuwielbiam Twoje pisanie
OdpowiedzUsuńAA
Bardzo mi miło z tego powodu! Pozdrawiam :)
Usuń