Oficjalnie "Life is Cheap" z krótkiego w założeniach
dodatku przemienia się w długą, "pełnoprawną" serię. Jak długą? Nie
wiem, ale na bliski koniec jeszcze się nie zapowiada. Doszedł też drugi wątek. Dziękuję za liczne komentarze pod ostatnimi rozdziałami. Bardzo motywują do pisania :) Pozdrawiam!
– Panem za dnia, suką w
nocy – powiedział na głos, patrząc na twarz pogrążonego we śnie Santy Boy’a.
Czy to nie on skamlał w
tej pieprzonej piosence? Wył jak samotny wilk do księżyca w pełni? To on
powinien błagać, skamleć pod progiem, bo przecież to on zawinił, pomyślał
Sasza. A skończyło się jak zwykle. Santa Boy nadal był panem, a on nadal był
psem.
– Wypalisz zaraz we
mnie dziurę tymi ślepiami.
Zaskoczony chłopak
spojrzał na twarz muzyka. Ten nadal trzymał oczy zamknięte. Po chwili przetarł
twarz dłonią i odwrócił się na plecy. Spojrzenie zaczerwienionych po śnie oczu
wbił w Saszę. Było w nim coś innego.
– Obudziłem cię? –
spytał chłopak. – Przepraszam.
Nagle poczuł się jakoś
nieswojo. Jak po obudzeniu u boku obcego, z którym spędziło się noc, a teraz,
gdy namiętność zniknęła, alkohol wyparował z krwi, jedyne, co pozostało, to
uczucie niezręczności. Nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć. Chciał
przylgnąć do upragnionego ciała, ale coś go powstrzymywało. Coś, co napełniło
teraz jego oczy łzami.
– Za dużo przepraszasz
i za dużo płaczesz – stwierdził muzyk.
Sasza drgnął na uczucie
szorstkich palców przesuwających się po wnętrzu jego dłoni. Podążył tam
wzrokiem.
– A to ja powinienem
przepraszać – dokończył niespodziewanie Santa Boy. – Nigdy nie potrafiłem ani
jednego, ani drugiego. Tych dwóch najbardziej ludzkich rzeczy, ale już się
nauczyłem. Przepraszam za to, co ci zrobiłem i za moje samolubstwo, bo już nie
pozwolę ci odejść. Kocham cię… Naprawdę strasznie cię kocham.
Sasza parsknął
zawstydzony, wtórując Sancie, który sam się roześmiał. Chłopak przetarł oczy
wierzchem wolnej dłoni i pociągnął nosem.
– Ale płakać nie
będziesz? – spytał. Nie mógł sobie tego nawet nie wyobrazić.
– Nie – odparł Santa i
uśmiechnął się pokpiwająco. – Już mi wystarczy na całe życie.
– Co? – zdziwił się
Sasza.
Muzyk wzruszył
ramionami. Na bladych po śnie ustach igrał mu uśmiech.
– Widzisz, pomyślałem
sobie, że z moją przeszłością zostało mi jakieś dziesięć, może dwadzieścia lat
życia. I że nie mogę znaleźć dalej w tym wszystkim sensu, celu, poza jednym. Bo
jakie znaczenie będzie miało to, kim byłeś i ile posiadałeś, gdy już umrzesz?
Żadne. Wobec śmierci to nic nie znaczy, ile miałeś samochodów, domów i ilu
ludzi skandowało twoje imię, bo śmierć wszystkich zrównuje, czyni zerem, którym
się narodziliśmy. Całe życie zastanawiałem się, o co więc chodzi. Doszedłem
tylko do wniosku, że dobrze byłoby chociaż przez krótką część życia być
szczęśliwym. I byłem, przez chwilę naprawdę byłem, chociaż nawet tego nie
wiedziałem. A gdy wreszcie to pojąłem, było już za późno, bo wszystko
zaprzepaściłem. Na moje szczęście jednak, jesteś na tyle wielkim idiotą, że sam
dałeś się ponownie złapać w te same wnyki, a ja już cię nie wypuszczę.
Santa Boy uśmiechnął
się bokiem ust, pokpiwając z własnej głupoty, a potem przyciągnął oniemiałego
chłopaka do siebie. Sasza złożył głowę na jego piersi. Skulił się pod
obejmującym go wytatuowanym ramieniem. Leżeli tak niemierzalną chwilę w zupełnej
ciszy. Saszy żadne słowa nie wydawały się teraz odpowiednio dobre. Słuchał
bicia serca mężczyzny i wodził palcami po konturach jego licznych tatuaży. Być
szczęśliwym. Może jeśli ich cel będzie taki sam, to im się uda? – pomyślał. Miał
taką nadzieję.
– Ale rzucisz palenie?
– spytał w pewnym momencie.
Odpowiedział mu
ochrypły śmiech Santy Boy’a. Mężczyzna od dłuższego czasu głaskał Saszę po
wygolonej na jeża głowie w melancholijnym tempie. To był jeden z tych gestów,
którymi niekiedy zdarzało mu się obdarzać chłopaka, zwykle po seksie, a on tęsknie na nie
wyczekiwał.
– Tak – obiecał. – Będę
też jadł świeże warzywa, łykał witaminy i chodził na siłownię.
– Możemy chodzić razem
– zaproponował chłopak, uśmiechając się.
– To teraz naprawdę
brakuje nam torebki i białego pieska*. Będziemy jak ta modelowa gejowska parka.
Razem na siłkę, razem do sklepu i razem z pieskiem na spacerek.
Sasza miał odpowiedzieć, że z tym psem nie będzie problemu, tylko może różnić się maścią,
ale tego nie zrobił. Szczęściarz w końcu należał też do Marcio, faceta, którego
porzucił, aby wrócić do swojego byłego. Nie miał prawa go zabrać. Dopiero teraz
dotarło do niego, że już pewnie nigdy nie zobaczy Szczęściarza. To była smutna
perspektywa.
– Z tą gejowską parką,
to mogłeś wykrakać – rzucił za to. – Jeśli ta kobieta cię rozpoznała, to mogą
już o tym trąbić wszystkie media.
– No cóż, chyba
znajdzie się na rynku muzycznym miejsca dla jeszcze jednego ciepłego wokalisty?
Sam Smith święci przecież trumfy, to dlaczego ja nie mogę?
– Ale on śpiewa
falsetem o nieszczęśliwej miłości, a nie jest wcieleniem Szatana. Podejrzewam,
że laski go słuchające mają w sobie znacznie więcej tolerancji niż wydziarani po
uszy metalowcy. Poza tym, to naturalny następca Georga Michaela i rzeczywiście
jest ciepły. Ty może jesteś gejem, ale sam uwierzyłem w to tak do końca
dopiero, gdy poczułem twojego fiuta w mojej dupie.
Santa Boy parsknął
śmiechem. Przekręcił ich tak, aby teraz to on znalazł się nad chłopakiem.
Kciukiem obrysował ślady, które zrobił mu na szyi zeszłej nocy.
– I jakie było to
uczucie? – spytał.
Sasza uśmiechnął się
zadziornie.
– To było tak dawno
temu – odparł – że już zapomniałem.
– Chętnie ci przypomnę.
Tak naprawdę wszystko
pamiętał bardzo dobrze, mimo że był pijany. Pamiętał wstyd, który wtedy
czuł, bo był przecież taki chudy, taki brzydki i taki zniszczony. Myślał,
że dzięki temu wybije sobie z głowy mężczyznę. Sądził, że ten będzie brutalny
albo go wyśmieje, ale tak się nie stało. Dotyk Santy Boy’a pozbawiony był
czułości kochanka, ale wciąż była w nim jakaś doza delikatności i zachowawczości. Przez to tylko bardziej się
w nim zatracił.
– A ty co sobie wtedy
myślałeś? – spytał. Zawsze go to ciekawiło, ale nie miał odwagi spytać. I bał się odpowiedzi.
Santa Boy nachylił się
i pocałował chłopaka w szyję. Dłonią ugniatał jego ramię.
– Że muszę zacząć cię
lepiej karmić – odparł pomiędzy pocałunkami. Przesuwał się powoli w dół, na obojczyki,
a potem klatkę piersiową Saszy. – I że zakochanie się we mnie to najgorsze, co
mogło cię spotkać. I że…
Sasza uniósł się na
łokciach i spojrzał na Santę, który znieruchomiał z nosem nad jego pępkiem.
– Że co? – zaniepokoił się.
Mężczyzna uśmiechnął
się od ucha do ucha.
– Że ten pieprzyk jest
strasznie seksowny – dokończył, a potem pocałował chłopaka w brzuch. Sasza
sapnął podniecony i sięgnął dłonią do jego włosów. – Och, widzę, że mały Sasza
też się obudził przed budzikiem.
Chwycił penisa chłopaka
i oblizał go od spodu. Sasza odetchnął głębiej, śledząc jego poczynania. Santa
Boy chyba był zadowolony. Chyba był szczęśliwy. Z nim.
Zapowiadało się na
naprawdę udany poranek, więc jak zwykle nic z tego nie wyszło. Sasza jęknął cierpiętniczo,
a potem sięgnął na szafkę nocną, by wyłączyć alarm budzika w telefonie. Santa
Boy poklepał go po udzie, a potem przewalił się na bok.
– Zrób sobie zimny
prysznic – zasugerował z wrednym uśmieszkiem.
– Gdybyś miał prywatny
odrzutowiec, jak każdy prawdziwy gwiazdor, to nie musielibyśmy telepać się
rejsówkami jak plebs. Może jednak pomyśl o tym śpiewaniu falsetem o nieszczęśliwej
miłości – zażartował Sasza, gramoląc się z łóżka.
– Jak się dam
wykastrować, żeby śpiewać falsetem, to żaden inny temat mi nie zostanie.
– Mówisz, że jestem
taki płytki? – oburzył się teatralnie Sasza.
– Nie, wręcz
przeciwnie. Mówię o tym, jaki jesteś głęboki – zakpił muzyk.
Sasza podniósł z
podłogi spodnie i rzucił nimi w Santę Boy’a.
– Głupek.
***
Wesołość nie opuściła
go nawet, gdy wieczorem zatrzymali się przed willą należącą do Fat Moose’a.
Santa stanął parę kroków z tyłu i postanowił się po prostu nie mieszać. On sam
chciał jechać prosto do domu, ale Sasza nalegał, aby zahaczyli po drodze o to
miejsce. Nie chciał tylko zdradzić po co. Po dłuższej chwili od zapukania drzwi willi się
otworzyły i stanął w nich Fat Moose w białym szlafroku. Zdziwiony spojrzał na Saszę, a
potem stojącego z tyłu Santę Boy’a, który wzruszył ramionami.
– I o co cho…
Nie skończył, bo jego
głos przeszedł w jęk, gdy bez uprzedniego słowa wytłumaczenia Sasza kopnął go w
kroczę. Muzyk zgiął się w pół, a potem opadł jednym kolanem na posadzkę. Santa
Boy po chwili całkowitego zaskoczenia zaczął się śmiać. Umilkł, gdy Sasza, mijając go, wskazał na niego palcem.
– Ty też lepiej sobie
uważaj – powiedział, po czym ruszył do samochodu.
Santa Boy podążył za
nim wzrokiem, a potem się uśmiechnął. Jego mały Sasza dorastał. Jak słodko.
Grzecznie ruszył za nim.
– I nie przeszkadza ci
to? – Usłyszał głos Fat Moose’a. – Będziesz teraz pod jego butem?
– Mogę mu te buty nawet
lizać – odparł, odwracając się w stronę mężczyzny. – Byleby tylko wciąż mu
zależało.
– Żebyś tylko nie
żałował. Wszystkich srok za ogon nie złapiesz.
– I co to ma niby
znaczyć? – spytał z politowaniem w głosie Santa Boy.
Fat Moose wstał i otrzepał szlafrok, jak gdyby nigdy nic.
– To, że gdybyś od
początku był szczęśliwym gościem, to na ścianie w twoim pokoju wisiałyby certyfikaty
pracownika miesiąca w McDonaldzie, a nie pamiątkowe winyle. Dobrze wiesz, że potrzebujesz
cierpienia, aby stworzyć coś godnego uwagi. I dobrze wiesz, że nie umiesz bez
tego żyć. Jesteś pieprzonym gwiazdorem Rocka. Nim się urodziłeś i nim
zdechniesz.
– Powiedział, co
wiedział... stary ćpun – prychnął Santa Boy. – Nawet przewracając hamburgery,
wciąż będę tysiąc razy mniej żałosny niż ty teraz.
***
>>DOPISANA CZĘŚĆ<<
>>DOPISANA CZĘŚĆ<<
W sali gier ze stołem
bilardowym na środku i automatami
ustawionymi pod ścianami czekało na niego dwóch mężczyzn. Obaj zaliczali się do
ludzi określanych w Brazylii mianem „pardo”, co oznaczało, że w ich żyłach
płynęła mieszana krew. Wyższy i chudszy z mężczyzn siedział na stole bilardowym
i palił skręta. Miał jasnobrązową skórę i czarne, lekko skośne oczy. Był
naprawdę bardzo szczupły i bardzo wysoki. Przywodził na myśl wodną trzcinę.
Uwagę przyciągały nie tylko jego postura oraz liczne tatuaże, ale także, a może
przede wszystkim strój i fryzura. Krótkie, sięgające ramion dredy miał koloru
fioletowego. Jasnoróżowa koszula z nadrukami pistoletów tworzyła z nimi
świetnie dopasowaną, ale jednocześnie niepokojącą według Josha kombinację. Tak,
może ten facet prezentował się znacznie bardziej niepozornie niż jego towarzysz
stojący obok, ale to raczej on był tutaj szefem. Bo w tej dzielnicy, gdzie
ludzie w biały dzień chodzili z karabinami przełożonymi przez ramię, ubierać
się w ten sposób mógł tylko ktoś zupełnie pozbawiony instynktu
samozachowawczego lub ktoś, kto nie musiał nikomu niczego udowadniać.
– Och, naprawdę ma
piegi! – zawołał mężczyzna w fioletowych dredach na widok Josha. – Urocze.
Jego przyjemny dla ucha
głos o ciepłej barwie był lekko zachrypnięty. Prawdopodobnie od ciągłego
palenia zioła, pomyślał Josh. Dostrzegł też złoty implant w miejscu górnego kła
mężczyzny. Mafia.
Jego towarzysz zaśmiał się gardłowo. Był znacznie masywniej
zbudowany. Miał trochę ciemniejszą skórę i grube dredy sięgające pasa.
Kilkudniowy zarost okalał jego pełne, masywne usta. Na piersi skrzyło mu się
kilka złotych naszyjników wysadzanych diamentami, ale to nie one najbardziej
przykuwały uwagę, a oczy mężczyzny – nietypowo jasne, niemalże żółte jak u
pantery. Niebezpieczne i hipnotyzujące jednocześnie.
Mężczyzna w różowej
koszuli zeskoczył ze stołu i podszedł do Josha. Objął go ramieniem, a potem
wypuścił z ust obłok białego dymu.
– Rozluźnij się. Nie ma
co się tak spinać – powiedział po angielsku ze śpiewnym akcentem. – Chyba mój
posłaniec nie był wobec ciebie nieuprzejmy?
– Nie.
– Dobrze, dobrze.
Skręta oddał swojemu
towarzyszowi, który od razu się zaciągnął. Wciąż obejmując Josha ramieniem,
przeszedł przez pomieszczenie do starej, odrapanej lodówki. Wyciągnął z niej
pomarańczową oranżadę w szklanej butelce i podał zdezorientowanemu chłopakowi.
– Niezatruta. – Zaśmiał
się.
Josh, chociaż w ogóle
nie miał ochoty, potulnie odkręcił zakrętkę i upił kilka łyków. Spojrzał przy
tym przez okno. Budynek, w którym teraz byli, znajdował się na samym szczycie
wzgórza. Pod nim stało tysiące podobnych, krzywych bud pokrytych kolorowymi
graffiti. Budowane były jedne na drugich, wodę do nich ciągnięto rurami z leśnych
źródeł, a prąd nielegalnymi złączami, poplątanymi sznurami niekończących się
kabli, pobierano z miejskiej sieci. Oficjalnie na mapach Rio de Janeiro fawele,
dzielnice biedy, nie istniały, tak jak i miliony ich mieszkańców. Większość slumsów
budowana była na pokrytych lasem wzgórzach, które otaczały stolicę Brazylii.
Tutaj rządzili bossowie narkotykowi. Oni ustalali wielkość czynszu, oni
decydowali, kto może prowadzić tu sklep, stragan, czy restaurację i czy w razie
choroby zostanie udzielona mu pomoc lekarska. Gangi ciągle prowadziły między
sobą walki o strefy wpływu. W codziennych strzelaninach ginęły zupełnie
przypadkowe osoby. Policja zapuszczała się tu tylko po to, aby pobrać haracz za
ochronę lokalu lub kolejną łapówkę od mafii.
Większość dzieci z faweli
nie chodziła do szkoły, bo i po co. Ona nie zapewni ci pracy. Nie, kiedy
pochodziłeś ze slumsów. Tu młodzi chłopcy żyli marzeniami o zostaniu piłkarzem,
a dziewczęta tancerkami. Kiedy już zdali sobie sprawę, że nigdy się stąd nie
wyrwą, zaczynali sprzedawać narkotyki lub swoje ciało. Albo jedno i drugie. A
zyski z tego czerpali ludzie tacy jak oni, pomyślał Josh, wracając spojrzeniem
na dwóch mężczyzn. W takim właśnie miejscu wylądowali z Jackiem, uciekając
przed sprawiedliwością i tu ich drogi się rozeszły.
– Do czego jestem wam
potrzebny? – spytał.
Mogło chodzić o trzy
rzeczy. Prawie codziennie ktoś prośbą, a częściej groźbą próbował przekonać go
do pracy w burdelu. Podobno jego nietypowa w tych stronach świata uroda budziła duże zainteresowanie. Jednak łapankami do domów uciech nie zajmowali się ludzie na
wysokich pozycjach w gangach, więc to raczej nie o to chodziło. Zostały jeszcze dwie opcje.
– Do niczego nie jesteś
nam potrzebny, biały szczurze – odparł milczący dotąd mężczyzna w długich do
pasa dredach.
– Falco, o co te nerwy?
– skarcił go jego towarzysz i posłał Joshowi przepraszający uśmiech. – I co to
za określenie? A ty niby czemu zawdzięczasz te ślepia, przez które lecą na
ciebie wszystkie laski, co? Białej krwi. Twoja siostra ma blond włosy. Ją też
nazywasz białym szczurem?
– Moja siostra jest stąd.
– On też jest teraz stąd.
Nie ma innego wyboru, tak jak i my.
Mężczyzna odszedł parę
kroków i oparł się łokciem o stół bilardowy. Pokręcił deprymująco głową,
patrząc na Falco.
– No co za
zacietrzewieniec – rzucił. – Przepraszam cię za niego. Dzisiaj jest trochę… Nie
wiem. Nie poruchałeś dzisiaj, czy co?
Falco zagapił się na
swojego towarzysza. Po chwili wrzucił niedopałek do szklanki z wodą i ruszył w
stronę wyjścia.
– Pierdolę to –
burknął, nim wyszedł z budynku na prowizoryczny taras z pojedynczą, uschniętą palmą w
doniczce.
– No szalony – parsknął
jego towarzysz, wzruszając ramionami. – Szalony. No ale wracając do interesów… –
Znów spojrzał na Josha, a z jego łagodnej w wyrazie twarzy, pomimo tatuaży na
szyi i koło oczu, nie schodził uśmiech. – A chodzi… Jak mu tam jest tak
naprawdę? Jack? Jack Hetfield, prawda?
Więc znają nawet jego
prawdziwe personalia, pomyślał Josh. Mimo to odetchnął z ulgą. Bał się, że
wezwali go przez działalność człowieka, u którego się zatrzymał i któremu
postanowił pomóc.
– Ja i on… Nie jesteśmy…
Nie działamy już razem – odparł.
– Wiem, wiem. Zapewne
domyślasz się, że gdyby tak było, rozmawialibyśmy zupełnie inaczej. Jednak wiem
też, że możesz do niego dotrzeć. Wpłynąć może.
– Wpłynąć? – powtórzył Josh.
Nikt nie mógł wpłynąć na Jacka Hetfielda. Nawet on. Gdyby to potrafił, ten chłopiec nadal by żył. A oni
byliby razem.
– Och, po twojej minie widzę, że wiesz, o co chodzi. Powiem szczerze, że mam z Jackiem Hetfieldem
problem.
– Bo pracuje dla
Barbosy?
– Żeby tylko pracował. –
Westchnął mężczyzna. – Wtedy byłby tylko kolejnym człowiekiem przymocowanym do
spluwy. Jeden w tą, jeden w tamtą. Chodzi o to, jak pracuje. Barbosa to
idiota. Muł z klapkami na oczach. On i jego ludzie są bardzo brutalni, ale dość
łatwi do rozgryzienia. Działają prosto, zawsze według tych samych zasadach.
Prowadziliśmy bitwy o wpływy i będziemy prowadzić, tak już jest zbudowany ten
świat… Ale Jack Hetfield nie jest idiotą i to rodzi problem. Wykształcony,
inteligentny, biały Amerykanin zawsze rodzi problem w miejscu takim jak to. Zaburza równowagę.
A gdy jeszcze jest tak bezwzględny… Można o nas powiedzieć wiele złych rzeczy, sądzę,
że prawie wszystkie, ale mamy tu pewne zasady. Ja i Barbosa dotąd ich przestrzegaliśmy.
Przede wszystkim nie mordowaliśmy kobiet i dzieci.
– Serio? – przerwał mu Josh, nie mogąc się powstrzymać. – Codziennie giną tu niewinni ludzie.
– Nie zaprzeczę – odparł
mężczyzna. – Jednak to w przeważającej części przypadkowe ofiary, które
pojawiły się w złym miejscu, o złym czasie. Tak przynajmniej dotąd było…
Barbosa zmienił jednak ostatnio sposób działania i mam nieodparte wrażenie, że za
namową Jacka Hetfielda.
Josh zacisnął powieki. Jack,
jęknął w duchu. Gdy uciekali z Teksasu, myślał, że to wszystko będzie inaczej
wyglądało. Że Jack będzie inny, gdy już nic go nie krępowało, gdy nie było już
Benjamina Hetfielda. Sądził, że wyjadą ze Stanów, znajdą bezpieczne miejsce i
będą po prostu żyć, razem. Jack był jednak jak wściekły pies spuszczony z łańcucha.
Nadal toczył pianę z pyska. Po latach ograniczeń i upokorzeń chciał wreszcie
zająć należne mu miejsce samca alfa. I był zdolny zrobić wszystko, by to
osiągnąć. Naprawdę wszystko.
– Gdybym mógł go
powstrzymać, to bym to zrobił – powiedział. – I bylibyśmy razem.
Jego rozmówca sięgnął
do kieszeni swojej różowej koszuli i wyciągnął z niej kolejnego skręta. Włożył
go do ust, a potem odpalił.
– Po prostu – zaczął,
gdy wydmuchał już biały obłok dymu – gdy naślę na niego Falco, przynajmniej
jeden z nas straci najlepszego przyjaciela. Dlatego radzę ci spróbować jeszcze
raz do niego przemówić.
– A nie dlatego, że
Jack psuje ci interesy, podpowiadając Barbosie?
– Jedno nie wyklucza
drugiego – odparł mężczyzna z uśmiechem. – Możesz nie wierzyć, ale nie lubię przemocy. Chcę
oglądać stąd ulice zapełnione masą kolorowych, roztańczonych podczas karnawału
ludzi, a nie spływające krwią. Nie chcę też odbierać nikomu ukochanych. Wiem,
jak to boli.
Josh spojrzał na niego
zaskoczony. Tutaj, w dzielnicach nędzy zarządzanych twardą ręką mafii, wśród
wszechobecnego kultu macho, przyznanie się do pewnych rzeczy było jak wyrok
śmierci.
– Idź już i przekaż
moją wiadomość Hetfieldowi. Zegar tyka.
– Tak.
Josh kiwnął głową i
minął mężczyznę, który odprowadził go spojrzeniem skośnych oczu. Na ustach
wciąż gościł mu uśmiech.
– I pozdrów Mnicha –
rzucił, gdy chłopak był już przy drzwiach.
Więc jednak, pomyślał
Josh. Obejrzał się na mężczyznę. Wahał się chwilę, ale w końcu zapytał:
– To naprawdę
pozdrowienia, czy jednak ostrzeżenie?
Mężczyzna zaśmiał się
pod nosem. Pokiwał głową, wzruszając lekko wąskimi ramionami.
– Niech tylko nie
przesadza – powiedział.
Josh kiwnął jeszcze raz
głową, tym razem w wyrazie wdzięczności i wyszedł na zewnątrz. Na tarasie wciąż
czekał Falco. Obrzucił chłopaka nieprzyjemnym spojrzeniem żółtawych oczu.
– Dacnis wieczorem
organizuje imprezę – powiedział. Ręką wskazał na betonowe boisko do koszykówki wciśnięte między
budynki kilka poziomów niżej. – O jedenastej.
Joshowi nie pozostało
nic innego, jak znowu kiwnąć głową. Takim ludziom się nie odmawiało. Dacnis, powtórzył
w myślach. To chyba była nazwa jakiegoś bajecznie kolorowego ptaka żywiącego
się nektarem i owocami z brazylijskich lasów. Musiał przyznać, że imię to dziwnie
pasowało mu do mężczyzny, którego dzisiaj poznał.
Minął Falco bez patrzenia w jego stronę i zbiegł
krzywymi schodami w dół. Przedzierał się pomiędzy tłumem ludzi wąskimi,
zabudowanymi uliczkami. Budownictwo dzielnicy było chaotyczne, a budynki co
jakiś czas zawalały się pod naporem tych wybudowanych wyżej. Ziemia na wzgórzach
otaczających Rio czasami osuwała się sama z siebie, dlatego nigdy nie powstało
tu regularne miasto. Przedostał się na główną ulicę faweli, szedł nią parę
minut, a potem, po upewnieniu się, że nikt go nie śledzi, skręcił w jedną z węższych
i bardziej zamaskowanych uliczek. Tak dotarł do rozpadającego się budynku
zbudowanego w głównej mierze z przerdzewiałej blachy. To tutaj człowiek
nazywany Mnichem udzielał schronienia kobietom, które uciekły z burdeli lub od
agresywnych partnerów. Josh postanowił mu pomóc. Może dlatego, że te młode dziewczyny tak bardzo
przypominały mu Tracy.
*Nawiązanie do
rozdziału czternastego „Texas Brothers”
Łoooo matko piękny kop:-)
OdpowiedzUsuńBaaardzo długo czekałam, żeby to opisać xD
UsuńOch Sasza :D jestem z niego dumna. Slowa Santy Boya były piękne tylko czy będą miały pokrycie w rzeczywistości... i koncowka Fat Moose'a no może i jest starym ćpunem ale trochę racji ma i to mnie martwi... zobaczymy co przyniesie przyszłość i ciekawe czy ta dziewczyna poleciała z tym do prasy tak swoją drogą, chociaż gwiezdzie rocka chyba wolno popieprzyć jakiegoś chlopaka w hotelu bez wiekszych konsekwencji
OdpowiedzUsuń[...] chociaż gwieździe Rocka chyba wolno popieprzyć jakiegoś chłopaka w hotelu bez większych konsekwencji -> po prostu świetne :D Fat Moose to dobry obserwator i zna Santę jak nikt inny, więc może mieć sporo racji. Dla SB i S to może być dopiero początek walki.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
A więc mafia, ech Jack to do niego pasuje, napewno bardziej niz prowadzenie salonu samochodowego
OdpowiedzUsuńNo nie? Od początku TB był sadystycznym świrusem xD Teraz dopiero będzie hulaj dusza! A głupi Josh pewnie jak zwykle oberwie rykoszetem...
UsuńO matko jaki klimat.Wyobraźnia pracuję i widzę zajebiste obrazy w głowie.Co prawda biednego ‘nieistniejącego’ Rio, ale przez to jest ciekawiej.Może chciałabym żeby rudy i Jack zostali razem jednak jeśli się tak nie stanie, to miejsce akcji mi to bardzo wynagrodzi.To już wyższy poziom pisania opowiadańXDDD Saszka jest zajebisty! Santa też, bo używa sercaXD W końcu zostało to powiedziane i do dalszej części kiedyś dodatku teraz opowiadania nie mam nic oprócz jednej rzeczy.Jak S i SB źle skończą to już nie będę mogła sobie wytłumaczyć, że to Twoja wizja zakończenia TB ;-; którą mogliśmy zaakceptować lub nie :P przecież nie musi TAK być!
OdpowiedzUsuńSanta używa serca... Tylko, co mu z tego wyjdzie, bo on to serce ma takie trochę poczerniałe? A moja wizja zakończenie LiC - z jednej strony chciałabym walnąć jakąś taką super dramę, bo to w moim stylu przecież xD A z drugiej, kurcze, oni to takie słodziaki są razem. Aż żal rozdzielać. Cieszę się, że Rio przypadło ci do gustu.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!