czwartek, 22 czerwca 2017

Przeszłość Santy Boy'a - część II - Nóż do ziemniaków i frytka z sygnetem

iemniaki były jednocześnie niedogotowane i przegotowane. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale tak było. Wołowina, ziemniaki, marchewka – nadał sobie stały rytm przeżuwania. Wszystko było mdłe, bo powstało bez jakiegokolwiek zaangażowania. Matka Marshalla jak większość zamężnych kobiet w miasteczku nie pracowała, w zamian zajmując się domem. Kury domowe z West zdały się znaleźć sens życia w tym, co robiły. Wstawały o świcie i starały się, aby kwiaty w ich ogrodach były najdorodniejsze, mężowie najprzystojniejsi w wybranych przez nie koszulach, a dzieci przynajmniej pozornie najszczęśliwsze. Nie zapominały też o sobie i chociaż nie musiały się już starać, aby uwieść faceta i tak to robiły. Weekendy spędzały u fryzjera, siadały na krzesłach, zakładały nogę na nogę i czytały pisemka o wystroju wnętrz. Starały się. Matka Marshalla, Bonnie Biel, była za to jałowa i mdła jak obiady, które gotowała. W żaden aspekt swojego życia nie wkładała nadmiernego wysiłku. Nie malowała się nawet na specjalne okazje, fryzjera odwiedzała raz do roku, aby pofarbować odrosty i przyciąć końcówki prostych, dość rzadkich włosów. Zabierała wtedy ze sobą krzyżówkę i całkowicie odcinała się od toczącej się w salonie dyskusji na temat prania ubrań ze Spandexu. Rano myła podłogę i nastawiała pranie. Później gotowała mdły obiad, nawet nie próbując go w trakcie przyrządzania. Do południa wypalała paczkę papierosów i wypijała jedno piwo. Po południu siadała przed telewizorem, wypalała jeszcze pół paczki i piła drugie piwo. Jej mąż, urzędnik skarbowy, wracał do domu o siedemnastej. Zjadał mdły obiad bez słowa. Marshall podejrzewał, że nie czuł nawet jego smaku, bo myślami był zupełnie gdzie indziej. Potem schodził do piwnicy, do której tylko on miał klucz i spędzał tam resztę dnia. Interesowało go jedynie to, żeby było odpowiednio. Póki z zewnątrz wyglądali na przeciętną rodzinę, był zadowolony. Większą uwagę przykuwał jedynie do butów, bo to one świadczyły o człowieku. Pastował je raz na dwa tygodnie. Marshalla już dawno przestało korcić, aby sprawdzić, co jest w piwnicy. Był pewien, że na pewno nic, co chciałby zobaczyć. Wolał pozostać w słodkiej niewiedzy. Nie lubił problemów. Po szkole przychodził do domu, aby rzucić w kąt plecakiem i przemielić mdły obiad, a potem wybywał na cały dzień. Nikt go zresztą nie zatrzymywał.

Tym razem było tak samo. Wypadł z domu po ostatnim kęsie ziemniaków i udał się do swojej sąsiadki, aby, jak to miał w zwyczaju od pewnego czasu, zjeść jej budyń. On i Lena urodzili się w tym samym dniu i ponoć ich matki leżały na tej samej sali. Marshall czasami żałował, że ich nie zamieniono przez przypadek, bo może pani Hamilton była trochę neurotyczna, ale świetnie gotowała, czego jej córka nie potrafiła docenić. Pchnął drzwi i po paru krokach znalazł się w jasnym salonie z kwiecistymi tapetami. Uśmiechnął się, gdy na stole zauważył obiecany budyń i niedojedzone spaghetti z klopsami. Miał dzisiaj szczęście.
Lena przeciągnęła podkoszulek przez głowę i spojrzała na siebie w dużym, łazienkowym lustrze. Nieważne ile by się modliła, one wciąż tam były. Zresztą, szybko doszła do wniosku, że modlitwa na nic się tu nie zda. To przecież Bóg stworzył ją taką. Nakazał jej ciału tak wyglądać. Mogła katować się ćwiczeniami, mogła się głodzić, a one wciąż tam były i rosły coraz większe. Dwie torebki tłuszczu, bo tym właśnie były. Jednak nie takiego zwykłego jak u mężczyzn. Tamten mógł zniknąć, jeśli tylko włożyli w to trochę wysiłku. Ten pozostanie z nią na zawsze, szpecąc jej ciało, nieważne, co by robiła.
Ubrała podkoszulek z powrotem i udała się do salonu, gdzie zastała Marshalla pochłaniającego jej niedojedzony obiad. Gdy ją zauważył, kiwnął jej tylko głową i wrócił do jedzenia. Usiadła obok i oparła głowę o dłoń, przyglądając się jego sylwetce. Urodzili się w tym samym dniu, w tym samym szpitalu. Pewnie jako noworodki byli nie do odróżnienia. Mieli podobną długość i masę. Jednak coś, co było w nim osadzone od narodzin, a zapewne już wcześniej, od samego zapłodnienia, pozwoliło mu wyrosnąć znacznie bardziej niż ona. A przecież mieszkali w tym samym miejscu, jedli to samo i praktycznie to samo robili. Ich jedyną większą aktywnością była jazda na rowerze i granie na instrumentach. Jednak to na jego ramionach i nogach widziała wyraźnie zarysowane mięśnie, podczas gdy ona stawała się obła i miękka, ilekroć na chwilę sobie odpuszczała. To niemożliwe, żeby kobieta stała się Dawidem. Ewa była tylko kopią Adama, a żadna kopia nigdy nie będzie tak doskonała, jak oryginał.
Wiem, że jestem doskonały, ale nie musisz się tak na mnie lipić – stwierdził Marshall, jakby czytając jej w myślach. Wygrzebał łyżeczką ostanie resztki budyniu. – Chodźmy, bo twoja matka znowu będzie jęczeć, gdy za późno wrócisz.
Udali się do domu Szalonego Johna, z którego zrobili swoją sekretną bazę. Sekretną dlatego, że matka Leny zabroniła jej tam chodzić. Co było dla Marshalla zupełnie niezrozumiałe. Tak jak i to głupie przezwisko. Nie mogli mu wymyślić czegoś bardziej elokwentnego? Mieszkańcy osiedla oskarżali go o całe zło świata, a jedyne, do czego się przyczynił, to plaga karaluchów. Szalony John znosił do domu wszystko, co znalazł na ulicy i miało według niego jakąś wartość użytkową – począwszy od zużytej elektroniki, a kończąc na woskowych świecach w kształcie dwunastu apostołów. Wcześnie rano, gdy wszyscy normalni według norm społecznych jeszcze spali, robił rundę po mieście, potem upijał się do nieprzytomności, aby zasnąć na niezagraconym fragmencie podłogi. Budził się po południu i grzebał w Cadillacu, który stał przed garażem. Żył z połowy odszkodowania, które otrzymał po wypadku w fabryce nawozów. Drugą połowę zabrała jego żona, a potem wyprowadziła się wraz z ich synem, bo nie mogła znieść takiego życia.
Gdy przyszli, Szalony John właśnie wkręcał klamkę do swojego Cadillaca deVille z siedemdziesiątego trzeciego. Ubrany był w dżinsy i katanę z obciętymi rękawami. Głowę obwiązał sobie czerwoną bandaną, aby nie przeszkadzały mu włosy. Jego twarz szpecił trochę zbyt mięsisty nos. Uwagę przyciągały za to jego oczy w kolorze chłodne błękitu przywodzącego na myśl spokojne morze.
Co, dzieciaki, będziecie dziś coverować? – spytał. – Tak hałasujecie, że sąsiedzi przychodzą na skargę.
Pomimo że to powiedział, nie wyglądał na zezłoszczonego. Wręcz przeciwnie, roześmiał się i machnął dłonią w zbywającym geście. Po wypadku zupełnie odciął się od ludzi z jakiegoś psychicznego przymusu. Dobrze czuł się tylko wśród dzieci, co jeszcze bardziej odsunęło od niego ludzi.
Nie wiem – odparł Marshall. – Może coś Motörhead?
Chłopaków zza oceanu? A może spróbujecie napisać coś własnego? – zaproponował John.
A o czym powinniśmy pisać? – spytała Lena.
Odkąd wkręciła się w muzykę, zaczęła dogłębniej analizować teksty. Doszła do wniosku, że jeśli byłeś metalowcem, to musiałeś pisać o tym, że życie jest do dupy. To był imperatyw. Oczywiście nie można było napisać wprost, że życie jest do dupy. Raczej coś o mroku wysysającym każdy dech. Trudny temat.
Cóż – zastanowił się Szalony John. – Coś o wojnie, narkotykach albo o tym, że życie jest do dupy, tylko jakoś mroczniej. Wiecie, o bólu istnienia.
Aha! Wiedziałam, że o bólu dupy! – Ucieszyła się Lena.
Marshall popatrzył na nią jak na idiotkę i wszedł do domu. Z lodówki wzięli sobie po Coli w szklanych butelkach, którą John najwyraźniej kupował dla nich. Rozsiedli się na starej kanapie w garażu, gdzie urządzali sobie próby.
Na wojnie i narkotykach się nie znamy, więc zostało nam, że życie jest dupy, znaczy się „ból istnienia” – stwierdziła Lena.
W sumie – mruknął Marshall i rozłożył się wygodniej na kanapie. Pociągnął kilka łyków przez słomkę.
Jeśli chodziło o jego życie to oprócz łykowatych obiadów matki, najbardziej uwierało go to, że wczoraj obwiązał chuja dyrektora miejscowego domu opieki dla osób starszych i niedołężnych sznurówką od swojego trampka, a jego sutki przyszczypnął klamrami do spinania papieru. To było raz. Dwa, że babcia brała coraz większe dawki leków nasercowych. No i trzy, że chyba raczej na pewno był pedałem. Choć oczywiście ten stary zbok nie miał nic do tego. On nawet nie był człowiekiem, a raczej jakimś przedstawicielem zacofanej w rozwoju rasy, która umknęła ewolucji.
Problemy kardiologiczne babci i jego fiut, który wybrał odrębną drogę niż większość, to chyba nie były tematy na utwory rockowe. W każdym razie Marshall nigdy nie słyszał, żeby ktoś pisał o takich rzeczach, a przesłuchał już wszystkie kasety z pudeł Szalonego Johna. Życie było trochę wkurwiające, ale on je brał bez zastanowienia, bo niby jaki miał wybór. Było, jak było i jeśli nie da się tego zmienić, to trzeba to po prostu łyknąć. Tak właśnie myślał.
Do garażu wszedł Szalony John. Zdjął z głowy bandanę i wytarł w nią wiecznie zaczerwienioną od picia twarz, a potem spocone dłonie.
Hej, dzieciaki, chcecie się przejechać? – zapytał.
Skończyłeś?! – zawołała podkekscytowana Lena i jak strzała wyleciała z garażu.
Marshall, który nie okazywał, aż takiego podniecenia, podniósł się z kanapy i także wyszedł na podwórze. Czarny Cadillac deVille lśnił w pełnym słońcu, podobnie jak piana na betonie po końcowym myciu. Także wnętrze samochodu przeszło całkowitą renowację, więc gdy wsiedli do Cadillaca, otoczył ich intensywny zapach skóry. Marshall wystawił rękę przez okno z całkowicie obsuniętą szybą i pogłaskał czarny, błyszczący lakier. Auto było piękne.
To co? Dostanę je w spadku? – spytał dla żartu siedzącego obok Szalonego Johna, który właśnie wyjeżdżał na ulicę.
W jasnych niczym spokojne morze w bezwietrzny dzień oczach mężczyzny na chwilę błysnęła resztka życia, które w nim jeszcze istniało. Szybko ukrył smutek za fałszywym uśmiechem.
Jasne – odparł. – Tylko nie lej do baku byle gówna.
Lena, która siedziała z tyłu, miała ochotę uderzyć tego skończonego debila klapkiem w twarz. Przecież nawet on pomimo tego, że wszystkich miał równo w dupie, oprócz babci oczywiście, musiał słyszeć, że Johna opuściła żona z synem. Marshall był czasami taki ślepy i obojętny. Widział tylko siebie.
I jak tam? Wymyśliliście coś? – spytał Szalony John.
Musiał unieść głos, ponieważ wszystkie okna w Cadillacu były otwarte. Wdzierające się do środka powietrze szumiało ogłuszająco i bawiło się długimi włosami Marshalla.
Jeszcze nie – odpowiedziała Lena – ale ja chyba to kumam. Ten cały ból istnienia.
Tak?
No. To coś takiego, że nie możesz nic zrobić. A to ciągle jest, cały czas. Gdzieś tam, głęboko w tobie. Coś, co sprawia ci ból tak głęboki, że nawet nie możesz myśleć. Że nawet nie możesz być sobą. Bo to ci nie pozwala. I to już zawsze będzie ci towarzyszyć i nigdy nie pozwoli ci być sobą. To tam jest. Cały czas.
Marshall nie mógł powstrzymać śmiechu. Ona była taka poważna, gdy to mówiła. Jakby w to wierzyła. Co za idiotyzm. Wytłumaczenie dobre dla baranów idących na rzeź, które chcą uwznioślić swój los. Przyjmijcie do wiadomości to, że ktoś zrobi z was kotlety.
Co za pieprzenie – stwierdził. – Życie jest do dupy, więc albo walczysz, albo przyjmujesz, jakim jest. Nie ma w tym nic głębszego. Nie ma w tym sensu. Rodzisz się i zdychasz. Żadnej filozofii. A jeśli jesteś za słaby, aby dalej żyć, to po prostu ukróć swoje męki, zamiast pierdolić górnolotne frazesy i się nad sobą użalać. I tak nie jesteś nikomu potrzebny. I tak o tobie zapomną i zrobią sobie nowe dziecko, znów się zakochają, czy znajdą sobie nowego przyjaciela, bo tak jesteśmy stworzeni. Jesteśmy tylko zwierzętami niczym więcej. Żadnym nadgatunkiem wybranym i namaszczonym. Jeśli nie jesteś w stanie żyć według zasad dżungli, to przynajmniej nie utrudniaj tego innym swoją zdefektowaną osobą. Ból istnienia, kurde, Co to, Werter?
***
Następnego dnia Szalony John już nie żył. Ludzie z całego osiedla białych domków jednorodzinnych zebrali się przed jego zaniedbaną posesją. Policjanci powstrzymywali napierającą masę gapiów, gdy do garażu weszła ekipa straży pożarnej w maskach. Wszystko wskazywało na to, że Szalony John po podrzuceniu ich do domów, wjechał swoim świeżo odrestaurowanym Cadillaciem deVille do garażu, zamknął go, a potem odpalił silnik.
Wśród tłumu gapiów byli też oni. Lena ryczała, kurczliwie trzymając się rękawa Marshalla. Gdyby nie to, pewnie by upadła, bo w ogóle nie reagowała na to, co działo się wokoło. W tym na kolejne przypadkowe popchnięcia, którymi raczył ją tłum. Marshall był na tyle wysoki, że mógł ponad głowami obserwować, jak wynoszą ciało Szalonego Johna i pakują do karetki. Strażacy wytoczyli z zaczadzonego garażu samochód. Szary dym wydostał się przez otwarte na oścież drzwi i rozmył się w letnim, drżącym powietrzu.
Marshall zacisnął pięści, a później wyrwał się Lenie i zaczął przeciskać się przez tłum gapiów. Ludzie zakrywali usta dłońmi i powtarzali, że ktoś powinien pomóc temu biednemu, choremu człowiekowi. Ktoś powinien się nim zająć. Ktoś powinien do niego zaglądać. Ktoś. Uwolnił się z tłumu i odepchnął policjanta, który próbował go zatrzymać. Ktoś na niego krzyczał. Nie mógł rozpoznać głosu. Nic nie mógł.
Stój! Stój, mówię ci! – krzyknęła Lena, która za nim uwolniła się z tłumu. Ktoś chwycił ją za ramię. – Marshall! Nie idź tam!
Wreszcie usłyszał. Ten piskliwy, niknący we łzach głos. Odwrócił się i spojrzała na to słabe chuchro.
Idę po moją gitarę – odparł. – Jeśli jej teraz nie wezmę, to pewnie wpadnie łapy jego żony, a to moja gitara. Dał mi ją.
Strażak, Afroamerykanin po czterdziestce z sumiastym wąsem, kazał mu spieprzać.
Przynieś mu tą jebaną gitarę, Walt  – warknął na niego jego przełożony. – Miejże trochę pierdolonych uczuć.
Tu nie chodzi o uczucia, tylko o gitarę – powiedział Marshall. – Jest w garażu. Wzmacniacz też tam jest.
Walt zaklął pod nosem i założył maskę. Po chwili wyszedł z garażu z gitarą. Wcisnął ją w ręce chłopaka bez słowa.
A wzmacniacz? – spytał Marshall, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
Strażak parsknął i napluł mu pod nogi.
Spieprzaj.
Marshall patrzył na niego przez chwilę, ale w końcu zarzucił futerał z gitarą na plecy i ruszył wzdłuż ulicy. Rzucił jeszcze okiem na zaniedbany dom otoczony żółtą taśmą. Wszystko się zjebało. Nie miał teraz gdzie grać ani na czym. Był wyprany z kasy.
To twoja wina! To wszystko twoja wina! Gdybyś mu tego nie mówił... Ty potworze!
Znów załamał się jej głos i przeszedł w szloch. Baby, parsknął w myślach Marshall. Nie wiedział, gdzie iść ani co robić. W głowie miał tylko pustkę wymieszaną z gniewem. Ocknął się, gdy stanął przed domem opieki. Sam nie wiedział, jak tam trafił. Coś go tam doprowadziło. Nie tylko stwierdzić co.
W korytarzu prowadzącym do drzwi – paszczy zatrzymała go przełożona pielęgniarek, ponieważ było już po godzinach odwiedzin. Wytoczyła się ze swojego biura i chwyciła go tłustą łapą za rękę. Miała długie, różowe szpony. Marshall popatrzył na swoje unieruchomione w uścisku przedramię, a później na twarz kobiety.
Dokąd to się wybieramy? – spytała. – Dziś nie sobota. Nie myśl, że możesz tu robić, co chcesz, dzieciaku.
A gdzie się podziało „Słońce”? – prychnął Marshall.
Tam, gdzie twoja moralność.
Roześmiał się. Wyrwał się z uścisku i popatrzył w stronę zamkniętych drzwi dyrektora. Na jego twarzy wykwitł uśmiech. Mógł po prostu stąd wyjść. I pewnie zrobiłby to w każdy inny dzień. W końcu nienawidził problemów.
Ach tak? – powiedział głośno na tyle, by usłyszeli go wszyscy siedzący w biurach. – A o co dokładnie chodzi? O to, że co dwa tygodnie przychodzę tu, aby związać waszego dyrektora, przygnieść mu głowę do podłogi butem i biczować po owłosionej dupie, z której wystaje mu butelka po szamponie jego żony, czy o to, że masturbuję się, myśląc o Robie Lowe? Proszę podpowiedzieć, ponieważ nie wiem, co jest większym grzechem. Jestem bardzo zagubiony.
Nawet mucha do tej pory kołująca pod kloszem sufitowej lampy wyczuła zmianę atmosfery i uderzyła w ścianę. Dłoń baby osłabła i ześlizgnęła się z przedramienia Marshalla, by w końcu bezwładnie opaść wzdłuż ciała. Kroki, klekoty, telefony, wszystkie odgłosy zza drzwi nagle ucichły. Marshall uśmiechnął się krzywo. Przecież wszyscy wiedzieli. Wymownie patrzyli na siebie, może nawet szeptali po kątach. Jednak dopóki nie zostało to głośno wypowiedziane, oficjalnie nie istniało. Dorośli byli dziwni. Wszystko niepotrzebnie komplikowali.
Marshall ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie czuje, jakby chciał odwiedzić babcię. Prawdopodobnie nawet nie po to tu przyszedł. Po prostu chciał komuś spieprzyć życie i się tym pocieszyć. Działało. Wyminął skamieniałą babę i udał się ku wyjściu. Gdy był już przy bramie, spojrzał w lewą i prawą stronę. Wzruszył ramionami i po prostu ruszył tam, gdzie chciały nogi. Po kilkunastu minutach samotnej wędrówki poboczem z gitarą na ramieniu, która zresztą była aż nazbyt oklepana, wymyślił kilka wersów do swojej pierwszej piosenki. I rzeczywiście było o bólu dupy. Odwrócił się, gdy usłyszał nadjeżdżający samochód. Rozpoznał, że był to jeden ze stojących na parkingu przed domem opieki. Nawet nie musiał zgadywać, kto w nim był.
Wsiadaj – powiedział dyrektor, gdy zatrzymał się koło chłopaka. Był bardzo blady i spocony nawet bardziej niż zwykle.
No jasne. Naprawdę myślisz, że wsiądę do twojego samochodu, gdy nie ma nikogo wokół? – spytał Marshall i wytrzeszczył na niego oczy. – Jesteś, aż tak głupi? A może się napaliłeś? Co, stary zwyrolu?
Reakcja dyrektora nie była żadną z tych, których się spodziewał. Mężczyzna zaśmiał się cicho i uśmiechnął. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni garnituru i wyciągnął z niej mały, podarty z jednej strony kartonik. Podał go Marshallowi, który zupełnie zbity z tropu, wziął go do ręki i odwrócił. Patrzył na niego w milczeniu przez dłuższą chwilę. Ocknął się, dopiero gdy dyrektor zaczął kręcić korbką, by zamknąć szybę w samochodzie. Marshall szybkim ruchem chwycił go za kołnierz i brutalnie przyciągnął do okna. Druciane okulary mężczyzny przekrzywiły się, gdy jego twarz uderzyła w zasuniętą do połowy szybę.
Ty! – wysyczał Marshall i przełknął ślinę. Sam nie wiedział, co chciał powiedzieć. – Co to jest?
To zdjęcie to nasz znak. W zależności od preferencji dostaje się górną lub dolną połówkę. Rob to wymyślił.
Marshalla opuściły siły. Jego ręka zwiotczała zupełnie jak łapsko babska z domu opieki. Spojrzał znów na kartonik, a potem na twarz dyrektora, który poprawiał okulary. Obraz nie był zbyt wyraźny, a miejsce, w którym zrobiono zdjęcie, spowite w półmroku, ale nie pomyliłby tej osoby z nikim innym. Przecież to była jego matka. Słowa dyrektora zadźwięczały mu w uszach. Dopiero teraz ich sens do niego dotarł.
Och, widzę, że już zrozumiałeś – powiedział dyrektor. – Rob ma dwie dolne połowy. Drugą trzyma dla ciebie. Uważa, że jesteś jeszcze za młody. Nie w pełni jeszcze to pojąłeś, ale ja od razu wiedziałem, że będziesz doskonały, gdy tylko zobaczyłem cię po raz pierwszy. Jesteś jednym z nas.
Co? – spytał Marshall i ponownie spojrzał na zdjęcie, po czym powiedział bez przekonania w głosie: – Ja nie jestem taki.
Oczywiście, że jesteś.
Dyrektor rozpiął górne guziki koszuli i odsłonił swoje zmaltretowane sutki. Marshall cofnął się parę kroków.
To nie moja wina! Szantażowałeś mnie! – bronił się.
To prawda – zgodził się dyrektor, zapinając guziki – bo potrzebowałeś wymówki. Chyba jednak jesteś jeszcze za młody. Rob miał rację co do ciebie. W końcu to twój ojciec.
On nic o mnie nie wie. W ogóle mnie nie zna!
Krew to krew. I ta wasza obojętność na granicy ze wzgardą, którą obdarowujecie cały świat. – Uśmiechnął się dyrektor i odetchnął niemal ekstatycznie. – Tak, tacy sami. Wiesz, to zdjęcie zostało zrobione dziesięć lat temu w piwnicy twojego domu. Dziesięć lat, a ty nic nie widziałeś i nic nie słyszałeś? Nic nie podejrzewałeś? Przyznaj, że nawet cię to nie zainteresowało. Bo taki już jesteś. Nie interesuje cię nic poza tobą.
Marshall zmiął zdjęcie w dłoni. Przecież matka była taka jałowa od zawsze. Dlaczego w ogóle miałby nad tym rozmyślać? To nie była jego wina. Zawsze mogła wyciągnąć walizkę spod łóżka, spakować manatki i złapać stopa. Nikt jej tu nie trzymał. Marshall wcisnął zdjęcie do kieszeni i ruszył w kierunku, który obrał sobie wcześniej. Niech się wszyscy pierdolą, pomyślał. Niech wszyscy i wszystko się pierdoli i zostawi go wreszcie w spokoju. Nie odwrócił się, gdy usłyszał śmiech dyrektora i zawracający samochód. Przystanął po paru minutach marszu.
Kurwa! – warknął i pobiegł w kierunku swojego domu. 
***
>>TU ZACZYNA SIĘ DOPISANA CZĘŚĆ<<
Gitara ciążyła mu tak, że parę razy był już bardzo blisko ciśnięcia nią do rowu. Gdy dobiegł do domu, zaparł się dłońmi o kolana, dysząc ciężko. Nie od razu zauważył więc, że matka Leny stała przed swoim domem z papierosem w ręce i mu się przyglądała. Zignorował ją i wszedł do siebie. Futerał z gitarą oprał o ścianę. Salon i kuchnia były puste, chociaż wszystkie buty leżały przed drzwiami. Nie łudził się. Dobrze wiedział, gdzie oni są. Za kuchnią znajdowało się małe pomieszczenie z bojlerem i drzwiami zamykanymi na kłódkę. Teraz jej nie było. Zawahał się, gdy chwycił za klamkę. Już wcześniej myślał o tym, coś w kościach mówiło mu, że tam jest coś złego. Po prostu o tym wiedział i dlatego nigdy nie próbował wejść do piwnicy. Za wiedzą zawsze podąża odpowiedzialność.
Korytarz był bardzo wąski i skryty w półmroku. Z trudem pokonał wysokie schody i znalazł się w pomieszczeniu ze zdjęcia. Oświetlała je goła żarówka zwisająca na kablu z sufitu i kilka świec poustawianych na półkach pod ścianą. Na środku wyłożonej cegłą piwnicy znajdowało się łóżko ze skórzanymi uprzężami na ręce i nogi, obok kilka metalowych stelaży z nawiniętymi linami. Migotliwe płomienie świec oświetlały głowy manekinów z różnymi maskami, niektóre zakrywały całą twarz. Nie miały nawet otworów na oczy. Marshall omiótł całe pomieszczenie szybkim spojrzeniem, bo całą uwagę skupił na ojcu, który stał do niego tyłem i opierając się o łóżko, czyścił coś szmatką. Z krwi.
Więc w końcu tu zszedłeś – rzucił niespodziewanie, choć się nie obrócił. – Wiedziałem, że ten czas nadejdzie wkrótce. Rozgość się.
Marshall parsknął i zaklął krótko. Znów ogarnęło go uczucie wściekłości. Człowiek, który nie zamienił z nim przez całe życie więcej niż kilku zdań, wiedział, że tu przyjdzie. Nie miał do tego żadnego prawa. I do czego miał przyjść? Do tego chorego czegoś, czymkolwiek to było? To śmieszne, jakaś słaba farsa. Ona taki nie był. Nie był chory.
Zawiodę cię... Jak mam się w ogóle do ciebie zwracać, bo chyba nie ojcze? Nie przyszedłem dołączyć do twojego małego klubiku zwyrodnialców.
Rob Biel odłożył długi, metalowy szpikulec, który czyścił szmatką, na łóżko. Odwrócił się, prezentując Marshallowi swoją chudą twarz w części ukrytą za przyciemnianymi szkłami okularów. Długi nos, jedyny odznaczający się element jego ciała, nadawał wyrazu całej jego anemicznej, wysokiej sylwetce. Podobnie jak to było u Marshalla.
Naprawdę? – spytał kpiąco, unosząc przy tym jedną brew. – Myślę, że James ma odmienne zdanie.
Więc naprawdę wiedział, pomyślał Marshall. To nie była jakaś czcza gadanina dyrektora, aby się odpłacić Marshallowi. To wszystko było prawdą.
Gówno mnie ono obchodzi – odparł. Rozejrzał się po piwnicy. – To nie ja.
Nie ty? – powtórzył jego ojciec, a potem się roześmiał. – Oczywiście, że to ty. Moja krew.
Zmusiłeś mnie! – bronił się Marshall. – Gdybym nie musiał, to za nic bym tego nie zrobił!
Ach, tak? Więc nie czułeś przyjemności?
Nie!
Mimo że mówił prawdę, bo przecież ta włochata, prosząca świnia go nie podniecała, czuł, że się oszukuje. Nawet przed samym sobą kreował się na ofiarę. A najgorsze było to, że jako wytłumaczenia używał własnej babci i jej dobra. Prawda natomiast była taka, że odczuwał spełnienie, ilekroć opuszczał gabinet dyrektora. Może nie stricte seksualne, ale upodlanie tego człowieka dawało mu satysfakcję. I to chyba było nawet gorsze.
Nie każ mi mówić oczywistości, Marshall – skarcił go ojciec. – Takich rzeczy nie można robić ot tak. Nie przez tak długo. Trzeba mieć pewne predyspozycje. Pora, żebyś to przyjął.
Zamknij się! – warknął chłopak i chwycił się za twarz.
Jego podniesiony głos przebudził postać, która do tej pory spała w kącie opatulona prześcieradłem, niezauważona przez niego. Wzrok Marshalla przykuł nagły ruch. Kobieta ściągnęła materiał z twarzy. Wystarczył jeden rzut oka i już wiedział, że nie jest taka sama jak dyrektor zakładu opiekuńczego. Nie chciała tego, co ją tu dzisiaj spotkało, zapewne niepierwszy i niedziesiąty raz. Jego matka.
Marshall? Marshall? – głos kobiety drżał. – Nie, nie, nie! Nie możesz tu! Nie możesz!
Owinęła się jeszcze ciaśniej prześcieradłem i wcisnęła w kąt.
Nie możesz.
Zamknij się! – syknął Rob, a kobieta skuliła się jak pies wytrenowany za pomocą kija.
Marshall zrobił parę kroków w tył, aż wpadł na ceglaną ścianę, do której przylgnął plecami. Nie obawiał się ojca, a matki, jej błagającego wzroku. Póki nic nie wiedział lub przynajmniej udawał, był wolny od odpowiedzialności. Teraz w jego głowie kotłowały się różne scenariusze. Nie mógł tu zostać. Przesiąknąć smrodem piwnicy i potu dyrektora. Jednak teraz nie mógł odejść sam, musiał zabrać ze sobą matkę i co gorsza, być dla niej oparciem. Dać jej miejsce do spania, jedzenie i miłość. Nie był nawet pewien, czy ma w sobie coś takiego. Nie chciał tego.
Nie dam rady!
Zacisnął oczy, bijąc się jeszcze z myślami, po czym wbiegł po schodach do góry. Odprowadził go śmiech jego ojca.
Dwadzieścia siedem dni, po takim czasie wrócił do domu upokorzony, z gitarą na ramieniu. Spał w opuszczonych budynkach, a czasami na gołej ziemi, bo było bardzo ciepło. Złapał nawet stopa do Dallas. Gdy musiał być odpowiedzialny tylko sam za siebie, czego przecież od zawsze pragnął, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę jest tylko dzieckiem niezdolnym do samodzielnego życia. Wrócił więc upokorzony i jeszcze pełniejszy gniewu. Gdy stanął w drzwiach, matka rzuciła mu się na szyję, choć zwykle stroniła od kontaktu cielesnego. A potem... wszystko wrócił do normy, jakby ostatnie wydarzenia w ogóle nie miały miejsca. Matka każdego dnia gotowała mdłe obiady, a Rob Biel zjadał je w milczeniu. Marshall spędzał poza domem jeszcze więcej czasu niż zwykle. Wychodził rano i wracał po zmroku. Rok szkolny zaczął się już dawno, ale on nawet nie poznał swojej nowej klasy.
Pewnego wieczoru, już po zmroku, gdy znów nie miał ochoty wracać do domu, siedział na schodku małej, publicznej biblioteki na obrzeżu miasta. Wokół była tylko parę domów i puste przestrzenie porośnięte żółtą, zeschniętą trawą. Okolica była słabo oświetlona. Marshall już niemal przysypiał z głową wspartą na dłoni. Łokciem zaparł się o kolano. Nagły dotyk zaskoczył go na tyle, że odruchowo uderzył stojącego mężczyznę w dłoń.
Ile za noc? – spytał nieznajomy, ignorując uderzenie.
Marshall szybko wstał i odsunął się parę kroków. Wyglądało na to, że jeszcze mało wiedział o świecie. Zaszokował go fakt, że lokalne pedały za punkt schadzek wybrały sobie lokalną bibliotekę. Przyjrzał się mężczyźnie. Wyglądał normalnie. Szczerze, to znacznie lepiej niż dyrektor albo jego ojciec. Twarz była poznaczona śladami czasu, ale mężczyzna był całkiem przystojny. Marshall zastanawiał się, jakby to było, już od dłuższego czasu. Z jednej strony korciło go, aby się zgodzić, ale wiedział też, że nikomu nie można ufać. Dyrektor przecież odwoził swoje dzieci przed pracą do szkoły, a w weekendy z całą rodziną wybierał się do kina, co nie przeszkadzało mu być chorym świrem.
Pomyliłeś się – odparł w końcu.
Nieznajomy przyglądał mu się chwilę, po czym nagle chwycił Marshalla za ramię i wykręcił mu je na plecy. Chłopaka zaskoczyła siła, z jaką to zrobił. Już wiedział, że nie będzie miał tu wiele do gadania. Lub wręcz przeciwne, mówienie to jedyne, co będzie mógł zrobić, a i to nie było pewne.
Nie wydaje mi się – powiedział mężczyzna, nim zaczął ciągnąć Marshalla w kierunku zaparkowanego nieopodal samochodu. – Chodź i nawet nie próbuj krzyczeć, bo złamię ci rękę. Nie zrobię ci niż złego.
Marshallowi jakoś trudno było uwierzyć w te zapewnienia. Był przestraszony i wściekły jednocześnie. Nie mógł znieść, gdy ktoś próbował nad nim panować. Gdy byli już przy samochodzie, a mężczyzna puścił go na chwilę, by wyciągnąć kluczyki i otworzyć drzwi, odwrócił się gwałtownie i spróbował go uderzyć. Trafił, ale nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Wręcz przeciwnie, dotąd zaciśnięte usta faceta wykrzywiły się w wyrazie zdenerwowania. Marshall miał przed oczami swoje chude, wyruchane ciało w przydrożnym rowie, gdy nieznajomy uniósł rękę, by go uderzyć. Nic takiego się jednak nie stało. Mężczyzna za to zachwiał się, odsunął parę kroków i chwycił za głowę. Przeklął i rozejrzał się wokół. Na jego dłoni była krew. Po chwili kolejne uderzenie spadło na maskę samochodu.
Kurwa, nie trafiłem.
Z ciemności wyłonił się kolejny mężczyzna, był krępej budowy. Niższy nawet od Marshalla. Podrzucał coś w dłoni, najprawdopodobniej kamień.
Słyszałem, że West to porządne miasto. Ostoja amerykańskiej tradycji – powiedział. – Najwyraźniej ktoś wprowadził mnie w błąd.
Czego chcesz? – warknął napastnik Marshalla. – To nie twoja sprawa.
Racja – zgodził się niższy mężczyzna – ale twoja już tak. Masz córkę?
Co? – spytał tamten, wyraźnie zbity z tropu. – Co cię to... I choćby nawet, to co?!
To była doskonała okazja, aby uciec, ale Marshall nadal stał tam jak kołek. Odsunął się tylko na bezpieczną odległość. Był zainteresowany nieznajomym, który wciąż podrzucał w dłoni kamień.
Więc gdyby to była twoja córka? Gdyby jakiś typek podszedł do niej i zaciągnął do samochodu, mówiąc, że nie zrobi jej nic złego? To co?
To zupełnie coś innego!
Serio? Bo przecież chciałeś jego dziury, a nie fiuta, więc ja myślę, że jednak to samo. I wiesz co? – spytał przybyły. – Nie podoba mi się to. I nie mógłbym przez to spać w nocy. Dziwię się, że ty możesz.
Odrzucił kamień, a w jego dłoni błysnęło coś metalicznego. Nóż. Marshall był pod wrażeniem, jak szybko go wyciągnął. Rzeczy nagle stały się znacznie bardziej poważne. Zrozumiał to też drugi z mężczyzn, bo uniósł asekuracyjnie ręce i zrobił parę kroków w tył.
Spokojnie, okej? Po prostu odjadę, dobra?
No ja myślę – odparł tamten.
Po chwili zostali we dwoje. Z Marshalla jakby uszło powietrze. Rozmasował obolałe ramię.
A ty...
Popatrzył na nieznajomego, który wciąż trzymał w ręce nóż. Może za szybko odetchnął z ulgą. Tamten gościu przy tym to była płotka. Przełknął ślinę.
Tak? – spytał niepewnie.
Facet schował nóż do pochwy przy pasku od spodni i zbliżył się do niego. Marshall początkowo myślał, że może jest Azjatą, ale teraz, gdy mógł mu się przyjrzeć z mniejszej odległości, wszystko stało się jasne. Rzeczywiście jego oczy były lekko skośne, ale płaska, ciemna twarz nie pozostawiała wątpliwości. Stał przed nim Indianin.
Następnym razem kop w jaja – odparł mężczyzna i się zaśmiał.
Marshall nie mógł się powstrzymać i też od niego dołączył. Cała ta sytuacja uświadomiła mu jedno – że był słaby. Dyrektora mógł zmusić do czegokolwiek i naszła go kolejna gorzka konkluzja – zapewne dlatego, że mężczyzna mu na to pozwalał.
Jestem Ezra – przedstawił się nieznajomy i wyciągnął do Marshalla rękę. – Chociaż wszyscy mówią na mnie Nino.
Ezra nie brzmi indiańsko – stwierdził Marshall, gdy odpowiadał na uścisk.
Ach, to. Jestem tylko w połowie Indianinem. Mój ojciec za to należał do Kościoła Chrystusowego – wyjaśnił Nino tonem, który jasno dawał znać, co o tym sądzi. – Ezra to imię biblijne, facet był jakimś skrybą, czy coś.
Acha.
Nie spodziewał się takiej dawki informacji. Biografia Nino nie interesowała go w najmniejszym stopniu, więc postanowił się jakoś gładko wycofać i wrócić do domu. Miał dość wrażeń na dzisiaj.
No to dzięki. Już późno, czas na mnie – wytłumaczył.
Chciał odejść, ale zatrzymała go ręka Nino na ramieniu.
No, ej. Matka kultury nie nauczyła? Ja zrobiłem coś dla ciebie, więc wypadałoby się odwdzięczyć.
Niby jak? – spytał.
Przełknął ślinę. „Odwdzięczyć” brzmiało aż zbyt jednoznacznie. Wolał jednak mieć nóż Nino blisko twarzy, ale w pochwie, niż wbity w bebechy.
Pękła mi opona. Potrzebuję pomocy.
***
Zatrzymali się przed sklepem spożywczym. Marshall rozejrzał się zdezorientowany. W pobliżu nie było zaparkowanego żadnego samochodu. Nino związał sięgające łopatek włosy w kucyk i przyglądnął się zamkowi w drzwiach sklepu.
Jak to się ma do dziury w oponie? – spytał z powątpiewaniem Marshall. Gdy Nino wyciągnął jakieś druty z portfela, wszystko stało się jasne. – Zamierzasz zakleić dziurę mordoklejką?
Ha, śmieszne – stwierdził mężczyzna i uklęknął przed drzwiami. – Tak się ma, że mechanik zażądał sześćdziesięciu dolców. Stwierdził, że opony nie da się już naprawić. Baran.
Okej – burknął Marshall i rozejrzał się wokół. – A jaki jest mój udział w tym?
Właśnie taki. Stój na czatach – odparł Nino, grzebiąc drutem w prostym zamku. – Ha, bingo.
Wstał i chwycił za gałkę. Drzwi ustąpiły, potrącając przy tym dzwonek. Marshall znów rozejrzał się, ale ulica nadal była pusta. Nino wszedł do środka i zaczął przetrząsać szuflady pod ladą. Przyświecał sobie małą latarką. W sklepie nie było kasy, za to na ladzie leżał zeszyt zapełniony kolumnami cyfr. Szczęście mu dopisało, bo znalazł banknoty spięte gumką recepturką. Nim wyszedł, porwał jeszcze pęto kiełbasy, którą chwycił zębami i garść cukierków z dużego słoja. Wcisnął je zdezorientowanemu Marshallowi, gdy był już na zewnątrz.
Mordoklejki – powiedział, przeżuwając kiełbasę. Była bardzo dobra. Tłusta.
Marshall popatrzył na swoją dłoń pełną cukierków w białych papierkach. Facet chyba nie był do końca normalny. W zasadzie, to co mu szkodzi? – pomyślał. Wsadził mordoklejki do kieszeni spodni, a jedną rozpakował i zjadł. Nino uśmiechnął się do niego z policzkami wypchanymi kiełbasą. Jego mina nagle zrzedła. Chwycił Marshalla za ramię i zmusił do biegu.
Co się dzieje? – spytał chłopak.
Chujowo pilnujesz! Ktoś tam był.
Rzeczywiście, usłyszeli za sobą czyjeś wołanie. Ktoś próbował ich nawet gonić, ale dał sobie spokój po paru przecznicach. Zatrzymali się, gdy Nino uznał, że są bezpieczni. Marshall gwałtowanie łapał powietrze. Zgięty przyglądał się Nino, który także dyszał ciężko. Stanęli blisko latarni, więc wreszcie miał szansę na lepsze mu się przyjrzenie. Mężczyzna był niski i mocno zbudowany. Jego płaska twarz z dość szerokim nosem nie była ani ładna, ani brzydka. W lewym uchu miał długi kolczyk z kolorowych paciorków, a na dłoniach wytatuowane jastrzębie lub inne ptaki z rozpostartymi skrzydłami. Ezra, per Nino, na pewno był interesujący.
Marshall rozglądnął się, by zorientować się, gdzie są. To był już prawie koniec miasta. W okolicy stało tylko kilka domów ludzi, którzy wybitnie nie lubią towarzystwa. Dalej nie było już nic, tylko droga i niekończące się połacie żółtego, uschniętego trawska.
Czyli biegłem w dobrą stronę – ucieszył się Nino. – Nocuję niedaleko. Chcesz wpaść?
Nocujesz? – zdziwił się Marshall.
No, przyczepę tu zostawiłem. Samochód jest u mechanika, póki nie zapłacę. Baran.
***
Nino rzucił paczką banknotów na stół i zaczął rozwiązywać buty. Marshallowi polecił zrobić to samo. Na podłodze przyczepy rozłożony był ręcznie pleciony chodnik w kolorowe pasy. Z lodówki wyciągnął sześciopak piwa w zielonych butelkach i podał jedno chłopakowi. Potem usiadł na podłodze, krzyżując nogi. Marshallowi wskazał miejsce naprzecwiko.
To co? Znałeś tego gościa? – spytał.
Oczywiście, że nie! – żachnął się Marshall. – Pomylił się.
Nino napił się z butelki. Długi kolczyk, który miał w uchu bujał się hipnotycznie, gdy mężczyzna ruszał głową. Sznury takich samych paciorków oplatały jego szyję.
Ach tak. Myślałem, że po prostu ci nie spasował.
Marshall popatrzył na niego spod brwi.
Nie, nie jestem dziwką – fuknął rozzłoszczony.
– Od razu dziwką? – zdziwił się Nino. – Trzeba sobie w życiu radzić, nie?
Nie.
Nino przewrócił oczami i oparł się plecami o łóżko. Sięgnął po drugie piwo.
Ale na noc zostaniesz?
Nie było żadnych podchodów, ukradkowych spojrzeń, wyłamywanych ze zdenerwowania palców ani drżących szeptów. Tego całego gówna, o którym można było przeczytać w książkach dla nastolatków. Marshall właśnie przechodził przyśpieszony kurs z dorosłości. Kosmyki czarnych włosów Nino gilgotały jego skórę, gdy leżał na łóżku, a mężczyzna pochylał się nad nim. Złożył przeciągły pocałunek na jego wargach, a potem jeszcze jeden. Jego oddech śmierdział piwem, ale to nie miało żadnego znaczenia. Marshall jęknął i mocniej zacisnął palce na rękawach kraciastej koszuli, gdy mężczyzna językiem wyprosił sobie drogę do wnętrza jego ust. Nie za bardzo wiedział, co robić, więc starał się po prostu nie pozostać całkowicie biernym. Miał nadzieję, że to wystarczy.
Zdejmij koszulę – poprosił, gdy jego pierwszy prawdziwy pocałunek już się zakończył.
Nino uśmiechnął się zadziornie i podniósł do klęczek. Nie rozpinał guzików w jakiś seksowny sposób, ale to wystarczyło, by Marshall poczuł się jeszcze bardziej rozpalony. Zacisnął zęby, aby dolna warka nie drżała mu z podniecenia. Czuł, że cały był już spocony. Nino ściągnął koszulę i rzucił ją w kąt. Na klatce piersiowej miał taki sam tatuaż jak na dłoniach – ornament jastrzębia z rozpostartymi skrzydłami. Jego ciało było mocno umięśnione, ale słabo owłosione. Chwycił Marshalla za dłoń i położył ją na swoim brzuchu.
Czy to jest to? – spytał.
Chłopak pogładził jego silne, twarde ciało.
Tak.
Wspólnymi siłami ściągnęli z Marshalla podkoszulek. Nino przejechał dłońmi wzdłuż jego szczupłych, bladych boków, zbierając pot, a zostawiając przyjemne dreszcze. Więcej nie zajmował się jego ciałem. Wrócił do ust i na nich się skupił. Całował Marshalla przez dłuższy czas, a ten błądził dłońmi po jego ciele.
Nie jesteś przypadkiem Żydem?
Marshall całkowicie wybity z rytmu, bez zrozumienia spojrzał na twarz Nino.
Nie? – odparł niepewnie.
Serio? Bo ten nos...
Marshall chwycił się za niego. Nino wciąż przyglądał mu się nieprzekonany.
Nie jestem – chłopak zapewnił jeszcze raz. – A gdybym był, to co? Chodzi o twoje imię? Ezra był żydowskim skrybą, prawda?
Nino podrapał się po policzku.
No w sumie... Chyba tak, oni tam wszyscy byli Żydami – stwierdził. – Ale to nie to. Po prostu przez Żydów mój ojciec zbankrutował, a przez to zaczął być jeszcze bardziej religijny. Kazał mi uczyć się „Biblii” na pamięć. Gdy się pomyliłem, stawiał mnie w kącie, kładł mi jajko na głowie i kazał się nie ruszać przez godzinę. Jeśli jajko się rozbiło, to lał mnie pasem po gołej dupie. Wiesz, przez to mam uraz. Do Żydów i do jajek.
Marshall nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Zaskakująca była nie tylko treść, ale i wyczucie czasu Nino. Żydzi i jajka spuścili z niego całe napięcie. Marshall ze zdziwieniem stwierdził, że było mu teraz łatwiej, skoro Nino okazał się takim samym debilem jak wszyscy.
Nie jestem Żydem – zapewnił jeszcze raz – ale jak nie wierzysz, to sam sprawdź.
Uśmiechnął się zadziornie i rozsunął szerzej nogi. Chciał tego. Nino potrzebował chwili czasu, aby załapać. Gdy oświecenie wreszcie zagościło na jego twarzy, sięgnął dłonią do krocza chłopaka. Rozpiął mu rozporek, a potem całkiem ściągnął spodnie wraz z bielizną. Odrzucił jej na podłogę jak resztę ubrań.
Rzeczywiście nie Żyd – stwierdził.
Chwycił Marshalla za penisa i jądra, na co ten westchnął aprobująco. Niby ręka to ręka, ale to był zupełnie inny poziom doznań. Nino masował go wolno, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechał się delikatnie, a jego kolczyk z kolorowych paciorków chybotał się lekko.
Chcę zobaczyć twojego.
Nino kiwnął głową i zaczął rozbierać się z dżinsów. Marshall obserwował jego wytatuowane dłonie. Gdy zobaczył jego penisa, nie poczuł się zwiedziony, mimo że ten był mniejszy. Nawet dyrektor miał większego. Przeszło mu przez myśl, że to może kwestia rasy albo fiuty są naprawdę proporcjonalne do wzrostu. Może i był mały, ale podobał mu się. Podniecał go znacznie bardziej od fiuta dyrektora. Może dlatego, że był dołączony do znacznie atrakcyjniejszej osoby.
Możesz dotknąć. Nie musisz się wstydzić – rzucił Nino z pokpiwającym uśmieszkiem na ustach.
Nie wstydzę się – fuknął Marshall.
Nino zbliżył się, a potem objął jego brzuch umięśnionymi udami. Marshall przejechał wzdłuż jego penisa dłonią. Drugą badał jądra. Uczucie było znajome, a jednak tak inne. Podniecające.
Czego chcesz? – spytał Nino, który sam masował się po klatce piersiowej.
Marshall zamknął oczy. To było trudne pytanie. Nie chciał na nie odpowiadać nawet samemu sobie. Wyobraził sobie, jak wbija paznokcie w umięśnione ramiona Nino, przejeżdża wzdłuż nich, pozostawiając krwawe szramy. Jak chwyta go za włosy i robi z niego swoją sukę. Otworzył oczy.
Zrób to – powiedział za to.
W takim razie odwróć się na brzuch.
Zszedł z chłopaka, a gdy ten zmieniał pozycję, poszedł do ciasnej łazienki. Gdy wrócił, usiadł na łóżku i pomasował go po szczupłych półdupkach.
Będzie bolało? – spytał Marshall.
Tak.
No mógłbyś coś nakłamać. – Zaśmiał się chłopak.
Nie denerwował się w negatywnym sensie. Nie był idiotą. Wiedział, czego mniej więcej się spodziewać. Żadnych fajerwerków jak w romansach, które porozrzucane były po domu Rosse. Sama myśl go jednak podniecała. Chciał poczuć coś więcej z tym mężczyzną. I chciał usłyszeć jego jęki.
Nie martw się. Na pewno nie będzie gorzej niż za moim pierwszym razem – zapewnił Nino. – Tam było bez wazeliny, ale za to z krwią.
Aż tak? – skrzywił się Marshall. – Kto to był?
Mój kuzyn – odparł Nino. Masował jego pośladki pełnymi ruchami, jakby ugniatał ciasto. Jego palec co chwilę zagłębiał się w rowek. – Przyjechali całą zgrają, aby zabrać moją matkę z powrotem do rezerwatu. Zaciągnął mnie na tył ogrodu i powiedział, że zostałem skażony krwią białych, ale on mnie uleczy. Nie miałem za dużo do gadania w tej kwestii. Ale to nie tak, że on wszyscy tacy byli. Niedługo po tym wyrzucili go ze społeczności, bo „uleczył” jeszcze kogoś i to się wydało.
Ile miałeś lat? – spytał Marshall. Uniósł się lekko i wypiął bardziej, dając tym sygnał, że chce już dalej.
Z dwanaście.
Nino odkręcił mały pojemniczek i nabrał białej mazi na palce. Sięgnął nimi do wejścia chłopaka i zrobił parę kolistych ruchów. Drugą ręką chwycił go za twarz i wycisnął przeciągły pocałunek na ustach. Chyba lubił się całować.
Pieść swojego fiuta – polecił.
***
Dziękował wszystkim bogom, jakich znał, że Nino miał małego penisa. Z drugiej strony miał im za złe, że facet mógł tak długo wytrzymać. W pewnym momencie był nawet bardzo blisko poproszenia, żeby wyciągnął i skończył sam. Nie zrobił tego jednak, bo miał swoją dumę. No i wtedy musiałby mieć kolejny pierwszy raz, a wolał tego nie powtarzać. Nie chodziło o ból, tylko o to nieznane jego ciału dotąd uczucie. Każde pchnięcie drażniło wszystkie jego nerwy w sposób, który trudno było jednocześnie zakwalifikować jako zły lub dobry. Prawdopodobnie musiał się tylko do tego przyzwyczaić. Nino skończył na jego plecach, a Marshall potrzebował jeszcze dłuższej chwili, bo jego fiut naprawdę nie mógł się zdecydować, czy mu się podobało. Jednak w końcu doszedł, choć nie mógł z czystym sumieniem przyznać, że sensacje byłe lepsze niż przy masturbacji.
Nino odniósł do łazienki wazelinę, a wrócił z papierem toaletowym. Za jego pomocą doprowadzili się do porządku, a potem ułożyli do snu, nadal nadzy. Nino przed udaniem się w objęcia Morfeusza rzucił jeszcze, że jutro jedzie dalej na zachód, zostawiając Marshalla bijącego się z myślami.
Nie zmrużył oka aż do świtu. Wrócił do domu, gdy jeszcze wszyscy spali. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy do małej torby. Kilka razy brał ją do ręki, gitarę na ramię i szedł do drzwi. Wmawiał sobie, że czegoś zapomniał, wracał do pokoju, a potem niczego nie brał. Po którymś razie podniósł się z łóżka i udał się do kuchni. Stanął przed małymi drzwiczkami ukrytymi przed postronnymi. Teraz były zamknięte na kłódkę. Patrzył na nie przez chwilę. 
Matka spała w sypialni, skulona na krawędzi łóżka. Nie przepracowała w życiu ani jednego dnia. Marshall nie był pewien, czy umiałaby zrobić przelew w banku. Rozumiał teraz, jak daleko ojciec się posunął, aby całkowicie ją ubezwłasnowolnić. I co on mógł zrobić z kobietą, która nie potrafiła niczego i niczego nie chciała? Miał piętnaście lat. A może był po prostu samolubnym chujem, który nie potrafił kochać i niepotrzebne mu były tłumaczenia? – rozmyślał. Pogrążony w rozważaniach, nie zauważył, że ojciec nie spał i go obserwował.
Uciekasz? – spytał.
Tak.
Jestem zawiedziony – oznajmił jego ojciec. – Losem babki też się nie przejmujesz?
Nie, bo ty się nią zaopiekujesz – odparł Marshall i wyszedł z pokoju.
Musiał walić w drzwi przez dłuższą chwilę, nim otwarła mu matka Leny, owinięta w różowy szlafrok.
Marshall? Coś się stało? – zaniepokoiła się.
Proszę za dwa tygodnie iść do domu opieki i sprawdzić, czy z moją babcią wszystko w porządku. Jeśli dyrektor nie chciałby cię wpuścić, powiedz mu, że wiesz o zdjęciu i możesz wyjawić wszystko jego żonie. Gdyby okazało się, że ojciec nie opłaca jej pobytu, przekaż dyrektorowi, że wiesz też o piwnicy.
Oniemiałej kobiecie wcisnął do dłoni zmiętą połówkę zdjęcia jego matki przywiązanej do ściany i sznurem między zębami. Wolał nawet sobie nie wyobrażać, co było na dolnej części. Odwrócił się, gdy usłyszał głos Leny. Prawie zupełnie o niej zapomniał. Próbowała do niego podbiec, ale matka jej nie pozwoliła.
Nie odchodź! Słyszysz, Marshall, głupku?! Ja ciebie...
Wiem, nie jestem aż tak ślepy. Jednak ja wolę fiuty – oznajmił i teatralnie złapał się za krocze. – Do nigdy!
***
Podróżowali z miasta do miasta. Wieczory i noce spędzali w barach i melinach. Nino zdobywał pieniądze na życie, grając w karty i oczywiście oszukując w nich na potęgę. Gdy on zdobywał kolejne pule dzięki znaczonym kartom, Marshall przetrząsał kieszenie kowbojów zaoferowanych grą. Czasami się udawało, a czasami wyrzucano ich na zbity pysk lub co gorsza, mierzono do nich z coltów. Gdy Marshall zrobił swoje, zwykle resztę wieczoru spędzał w towarzystwie zespołu Country, który akurat grał w barze lub innych muzyków. Słuchał ich historii i uczył się nowych chwytów. Po paru miesiącach miał już tyle napisanych piosenek, że mógłby nagrać własną płytę.
Do przyczepy wracali zazwyczaj, gdy już świtało. Często się kochali. Marshall po paru pierwszych razach odnalazł w tym przyjemność. Czasami, gdy był zmęczony lub nie w humorze, po prostu pozwalał Nino w siebie wejść. Było mu dobrze, nawet gdy nie pojawiało się spełnienie. Czekał, aż mężczyzna skończy, a potem szli spać.
Najbardziej lubił te momenty, gdy Nino znikał gdzieś za dnia i zostawiał go samego na odludziu, na którym się zatrzymali. Świat wokół niego wydawał się doskonale pusty i bezkresny. Siadał w trawie, płosząc przy tym chmary owadów i grał. Gdy uderzał w struny palcami, nie myślał o niczym innym. Zamykał oczy i stapiał się z każdą nutą. Niestety, gdy je otwierał, coraz częściej zamiast bezkresnych połaci widział swoją babcię, matkę lub Lenę.
Ta ostatnia nawiedzała go też w snach, odkąd poznał tajemnicę zespołu Crazy Mustang parę tygodni temu. Do Jednego z barów zaglądali dłużej niż zwykle. Tamtejszym kowbojom zajęło więcej czasu połapanie się w sztuczkach Nino, a ten skrzętnie to wykorzystywał. W barze występował objazdowy zespół Country. Ich lider, starszawy gościu z siwą brodą zaplecioną w dwa zadziwiająco grube warkoczyki, szczególnie upodobał sobie Marshalla. Powtarzał, że widzi w nim dawnego siebie, klepał po plecach z przerażającą siłą, a później fundował mu talerz pieczonych skrzydełek. Marshall nie zamierzał odmawiać. Pozostali członkowie też go polubili, chętnie opowiadali mu swoje historie i zasypywali radami. Zdystansowany pozostał tylko młody chłopak przy tuszy, który grał na harmonijce. Zawsze siadał z boku i leniwie sączył swoje piwo. Marshall nie zwrócił na niego większej uwagi. Raz przypadkowo skręcił w złą stronę i zamiast do toalety trafił do magazynu. Zawróciłby po prostu, gdyby nie światło dochodzące z głębi. Skradł się po cichu i ujrzał tego chłopaka zmieniającego koszulę. Chłopak chyba nie był tu najlepszym określeniem, bo Marshall z cała pewnością ujrzał piersi. Damskie piersi, owinięte ciasno bandażem.
Rewelacje przekazał liderowi zespołu. Ten nie był zaskoczony, ale kazał nie powtarzać tego pozostałym członkom zespołu. Wyjawił, że sam był zszokowany i długo nie mógł się z tym pogodzić, ale po roku wspólnego grania, pojął pewne rzeczy. Po prostu Mike dostał od Boga złe ciało, stwierdził. Wybrał bycie mężczyzną i należy to uszanować. Marshall już widział, jak pijani kowboje „szanują” kogoś takiego. On był tylko pedałem, ale i tak miałby przerypane, gdyby się wydało. Mike, który był niegdyś Betty, czy kimś tam, naświetlił mu jedną rzecz. Może Marshall miał klapki na oczach, ale nie był ślepy. Po prostu nie przejmował się tym, co widział. Powiedział Lenie na odchodne, że woli penisy. Nie było wątpliwości, że ten mały pędrak chętnie zobaczyłby fiuta należącego do Marshalla, ale może też chciałaby mieć własnego. Życie było dziwne.
Im dalej posuwali się na południe, tym speluny stawały się bardziej obskurne i niebezpieczne. Nino znikał coraz częściej i na coraz dłużej, zostawiając Marshalla samego. Niekiedy wracał pijany i ogarnięty euforią, znacznie częściej jednak wtaczał się do przyczepy zły. Wyzywał wtedy chłopaka bez powodu, a ten po prostu go olewał, co jeszcze bardziej rozjuszało mężczyznę. Marshall miał mu ochotę zrobić bardzo paskudne rzeczy, ale się powstrzymywał. Często się powstrzymywał. Bo nie był taki.
Gdy trzej Meksykanie stanęli przed ich przyczepą, też był sam. Obierał ziemniaki przed wejściem. Jeden z mężczyzn miał nawet sombrero na głowie. Mówili coś po hiszpańsku, ale Marshall niczego nie rozumiał. Mężczyźni najwyraźniej nie znali angielskiego ani trochę, bo jego próby komunikacji, tylko ich rozjuszyły. Gdy jeden z nich chwycił go mocno za krocze i uśmiechnął się wymownie, błyskając trzema złotymi zębami, słowa przestały być potrzebne.
Nino – rzucił jeszcze, a pozostała dwójka się roześmiała.
Marshall odetchnął ciężko i wzniósł oczy ku niebu.
Zabiję go, kurwa.
***
Czekał na niego na leżaku w pewnej odległości od przyczepy. Czas umilał sobie frytkami, które zrobił, gdy trzej Meksykanie już odeszli. Nino pojawił się późnym popołudniem. Był trzeźwy, a w ręce niósł sześciopak piwa. Czyżby chciał wynagrodzić mu tym krzywdy?
I jak tam? – spytał, jakby nigdy nic. – Cały dzień sam siedziałeś?
Nie, miałem gości – odparł Marshall i włożył sobie do ust kolejną frytkę.
Nino zmieszał się, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Uśmiechnął się lekko.
I co? Miło spędziliście czas?
Och, tak. Byli tak zadowoleni z mojego towarzystwa, że nawet zostawili mi przezent.
Naprawdę? – podłapał Nino. Widocznie mu ulżyło.
Chcesz zobaczyć? – spytał Marshall.
Jasne.
Marshall wyciągnął z kieszeni spodni zawiniątko. Przedmiot na pierwszy rzut oka można nawet było pomylić z frytką. Taką grubą i zakończoną paznokciem. No i ze złotym sygnetem.
Odciąłeś mu palec?!
No tak. – Ton Marshalla wskazywał, że jest zdziwiony zaszokowaniem Nino. – Bo on chciał mi go wsadzić w dupę. Dobrze, że po palcu zrezygnował. Nóż do ziemniaków jest strasznie tępy.
Nino chwycił się za głowę.
Oni mnie zabiją!
No tak – odparł Marshall ponownie bez cienia emocji.
Mężczyzna rzucił się w jego stronę.
To twoja wina! – warknął, ale zachował między nimi bezpieczną odległość. – Dlaczego?! Przecież lubisz brać w dupę.
Marshall wciągnął głęboko powietrze, po czym wypuścił je przez nos. Zrobił jeszcze kilka powtórzeń. Odrzucił palec na trawę, po czym wstał i podniósł swoją gitarę, która leżała obok w futerale. Zarzucił ją sobie na plecy.
Powiedz mi jeszcze dlaczego. Długi?
Tak. Walki kogutów.
Walki kogutów – prychnął Marshall. Z kieszeni spodni wyciągnął pudełko zapałek.
Co?
Skośne oczy Nino rozszerzyły się gwałtownie. Dlaczego wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Benzyna. Rzucił się na Marshalla, zdołała go nawet powalić, ale i ten tak zdążył zapalić zapałkę i rzucić ją w trawę. Sznur ognia natychmiastowo pokonał drogę do przyczepy i pochłonął ją w całości. Nino w momencie zapomniał o Marshallu. Podbiegł do przyczepy i chwycił się za włosy. Truchtał wokół niej w tę i tamtą.
Marshall zebrał się z trawy, otrzepał swoje spodnie i sprawdził, czy z gitarą wszystko w porządku. Od dawna nie czuł się tak dobrze.
Najśmieszniejsze jest to, że będziesz cierpiał bardziej ode mnie. Kochałeś tę kurewską przyczepę do tego stopnia, że kazałeś mi ściągać buty przed wejściem.

Skrzywił się, bo miał stłuczone żebra, a gitara była ciężka. Ruszył przed siebie, zostawiając Nino wgapionego w płomienie trawiące jego przyczepę. Czuł się tak zajebiście wolny. Postanowił, że jego pierwszym przystankiem będzie West i osiedle białych domków. 



5 komentarzy:

  1. To co, szalony John tak naprawdę był gościem, który spokojnie sobie żył w swoim syfie nikomu nic złego nie robił a ‘dobrzy ludzie’ się go uczepili i ich opinia była gwoździem do trumny.Co do ojca Marshalla, dyrektora, piwnicy to chodzi o ‘ten’ sposób bycia.Gdzie trzeba się na kimś wyładować, tak?
    Jak mi się gęba cieszy jak znajdę jakiś kultowy zespół w opowiadaniu(pierwszy raz)Aż sobie włączyłam Motörhead do dalszego czytania.Ale od razu cholernie smutno się przez to zrobiło.Młody Santa w tym rozdziale był zajebisty i jego przemyślenia również, bo to jego część XD
    Naprawdę podobał mi się ten dodatek i przeczytałabym więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szalonego Johna opuściła rodzina - to raz. No i alienacja, jak wspomniałaś - to dwa. Ponoć mężczyźni mają słabszą psychikę od kobiet i częściej popełniają samobójstwa, chociażby dlatego, że czują się niepotrzebni. No tak, Marshall tak miał, że potrzebował się wyładować na kimś. No ale dyrektor jest masochistą, a ojciec Marshalla, jak można się domyślić, sadystą. Więc to o to chodziło.
      Zmierzam skończyć ten dodatek zanim wrócę do regularnych rozdziałów, więc miejmy niedługo (miejmy nadzieję) będziesz miała okazję poczytać więcej :)
      Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Uwielbiam tego małego skurwysyna :D Jest tak idealnie egoistyczny i wyzuty z tej ludzkiej kłamliwej poprawności. Według mnie ten całkowity brak większych emocji i przejmowania się jest po prostu mechanizmem obronnym, który później ukształtuje na stałe jego charakter. Z takim dzieciństwem nie dało się nie stać Santa Boy'em ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam tego małego skurwysyna :D >> Roześmiałam się przez to xD Świetne [...] jest po prostu mechanizmem obronnym. który później ukształtuje na stale jego charakter. Bingo :))
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, o matko całkiem pezesrane, tu dyrektor po drugiej stronie ojciec i w zasadzie jak to nie miał się stać taki jaki się stał...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń