asza
przewrócił się na drugi bok. Było za wcześnie, żeby wstawać i
za późno, aby spróbować znów zasnąć. Zaczynał się nowy,
ludzki dzień, niezgodny z naturalnym biorytmem. Za oknami było
jeszcze ciemno, ale pracownicy pierwszej zmiany popijali już tosty
mocną kawą i czytali newsy na tabletach. Spał znów sam, w swoim
pokoju. Obydwaj nic nie powiedzieli, gdy Sasza przenosił z powrotem
swoje rzeczy. Santa Boy nie próbował go zatrzymywać, a Sasza nie
zamierzał prosić. Nie, żeby spanie we dwójkę było jakieś
szczególne przyjemne. Rockman był ciężki, chrapał, a podczas snu
przekręcał się z boku na bok. Ludzie w długich związkach po
jakimś czasie łapali wspólny rytm, aż w końcu nie mogli usnąć
bez drugiego ciała obok. Jednak to zajmowało więcej czasu niż
kilka nocy. Mimo że Sasza więcej nie spał niż spał u boku Santy
Boy'a, był rozgoryczony tym, że mężczyzna go nie zatrzymał.
Postronna osoba zapewne sądziła, że to starszy muzyk sterował
wszystkim w ich związku, ale tak nie było. Santa rzadko cokolwiek
inicjował, nawet w strefie seksu. Sasza zawsze musiał dawać mu
znaki. Oczywiście, gdy dostał już nieme lub werbalne przyzwolenie,
wcale się nie krygował. Jednak nigdy nie zrobił niczego, czego
Sasza mógłby nie chcieć. Nawet nie próbował. Jakby się bał
uczynić cokolwiek, co mogłoby skłonić go do odejścia.
Jednocześnie, gdyby się tak stało, to nie próbowałby go
zatrzymać. Sasza czuł, że Santa Boy zawsze dawał mu jakąś
furtkę. A on nie chciał żadnej pierdolonej furtki. Wolałby już
usłyszeć „Jesteś mój, głupia suko”, niż „Rób, co
chcesz”.
Odrzucił z siebie
kołdrę, całkowicie rozbudzony przez wzbierające nim emocje. I
jeszcze ten głupi seks. To Sasza zawsze do niego przychodził, a
Santa prawie nigdy nie odmawiał. Kiedyś przez myśl mu przeszło,
że może się do tego zmusza. Jednak to nie było to. Santa po
prostu lubił się pieprzyć. I Sasza też lubił. Więc czy ten
stary dziad choć raz nie mógł tu przyjść i zrobić, co do niego
należy? Im dłużej był z tym mężczyzną, tym lepiej rozumiał
czytelniczki harlekinów, w których jakiś włochaty Człowiek Lodu
czy inny maczo posiadał swoją dziewicę. Przy tym wcale nie
chodziło o to, kto kogo posuwał. Tylko o to, czy w każdym geście
i spojrzeniu kryło się proste przesłanie „Jesteś mój i nigdy
nie pozwolę ci odejść”. Sasza nie widział tego w piwnych oczach
muzyka. Była w nich tylko niepewność.
Mocne
dobijanie do drzwi zaskoczyło go na tyle, że aż poderwał się do
siadu. Łomotanie nie ustępowało, po chwili zaczęło mu
towarzyszyć wielokrotne, niosące się echem przyciskanie guzika
dzwonka, który na szczęście nie działał chyba od zawsze. Nikt
normalny nie dobijałby się do drzwi o tej porze, więc Sasza uznał,
że coś musiało się stać. Ubrał pośpiesznie spodnie i
podkoszulek. Miał już wychodzić z pokoju, ale usłyszał kroki na
korytarzu i powiększony zestaw XXL przekleństw wypowiedzianych
chrapliwym, zaspanym głosem. Potem zgrzyty dwóch otwieranych
zamków, jedno „O kuźwa, nie” i ten głos... Chociaż teraz
brzmiał znacznie mniej bełkotliwie, nie było mowy, żeby Sasza go
nie poznał. To był głos Fat Moose'a. O kuźwa, nie.
Wywal
go, wywal, błagał w myślach Sasza. Nie chciał, żeby perkusista
przekroczył próg tego mieszkania. Przedstawiał sobą wszystko to,
co Santa Boy zostawił za sobą. Jego życie było ciągłym, nigdy
niekończącym się afterparty – pełnym alkoholu,
narkotyków i anonimowych cipek. Pełnym autodestrukcji i samotności.
Nie chciał, żeby wraz z Fat Moose'em przeniknęło to do ich
miejsca i je skaziło. Niestety po chwili klepki w salonie
zatrzeszczały w akompaniamencie kolejnych zrzędliwych przekleństw
Santy Boy'a. Skrzypienie skóry tylko potwierdziło, że byli
członkowie High Death
rozsiedli się na kanapie.
Sasza
mógł po prostu udawać, że nadal śpi. Fat Moose nie wiedział
przecież, że reagował na głos Santy jak tresowany sznaucer.
Położył się i zamknął oczy, ale jego uszy pozostały czujne.
–
To, gdzie jest ten
twój kociak? – spytał producent.
–
Kto? Śpi. Ma.
Prawo. Jest. Piąta. Rano – wycedził Santa. – Po coś tu w ogóle
przylazł?
–
Interesy. Interesy
oczywiście, Boy. Dla niczego innego nie uspokoiłbym fal w moim
umyśle.
–
Że co, kurwa? –
sapnął Santa. – Dobra, nieważne. Mów, co masz mówić i
spieprzaj.
–
Coś jesteś w
niehumorze, widzę, Boy. No dobra. Wszystko już dopiąłem.
Zaczynamy od nowego roku. Ściągnąłem najlepszego inżyniera
dźwięku. Gość siedzi w technicznym death metalu. Wszystko
wyłapie. Każe ci powtarzać, jeśli mucha usiądzie ci na strunie.
Cudo, mówię ci.
–
To świetnie. A
teraz mów, o co naprawdę chodzi.
–
Przejrzałeś mnie,
Boy. Zawsze byłeś taki błyskotliwy...
–
Ostrzegam cię.
Sasza
uśmiechnął się. Nie musiał widzieć Santy Boy'a, żeby
stwierdzić, że był już mocno wkurzony. Jeszcze parę zdań i Fat
Moose wyleci przez okno głową do przodu.
–
Jason.
W
salonie zapadła cisza. Nawet po drugiej stronie ściany Sasza czuł,
jak zgęstniała atmosfera. Jason. Jason. Jaki znowu Jason? Jego oczy
i usta otworzyły się jednocześnie, gdy już znał odpowiedź.
Jason Dover, pierwszy gitarzysta High
Death. Odszedł z zespołu po owianej tajemnicą śmierci
Beherita i słuch po nim zaginął, a raczej opinia publiczna
przestała się nim interesować. Facet całkowicie odciął się od
światka muzycznego i show–biznesu ogólnie.
–
Nie żyje? –
spytał po chwili Santa Boy.
–
Co? Nie –
zaprzeczył Fat Moose. – Skończył te swoje studia. Buduje drogi,
ma dwójkę dzieci, a jego żona pracuje jako pomoc stomatologiczna.
Facet dożyje setki w przeciwieństwie do nas. Chce przyjechać.
–
To fajnie, bo ja nie
chcę, żeby przyjeżdżał. Możesz mu to przekazać.
–
To nie było
pytanie, Boy. Przyjeżdża. Wiesz, powspominać stare czasy.
–
I co jeszcze? –
parsknął Santa. – Może chce dołączyć do składu?
–
To łysiejący faciu
z przedmieścia, który weekendami prowadzi szkółkę koszykarską
dla gówniarzy z podstawówki – odparł Fat Moose. – To już jest
inny świat. Chce powspominać dawne czasy.
–
Ale ja nie chcę.
Znów
skrzypienie skóry i odgłos bosych stóp na parkiecie. Santa Boy
musiał wyjść z pokoju. Sasza nie za wiele wywnioskował z tej
rozmowy poza tym, że przez cały dzień będzie musiał chodzić
wokół kochanka na palcach. Początki High
Death to czasy jeszcze przed upowszechnieniem internetu i
całkowitej inwigilacji gwiazd. To, co działo się między członkami
zespołu w czasach nagrywania pierwszego dema i płyty, pozostawało
wielką tajemnicą, którą Santa nie chciał się dzielić nawet z
Saszą. Historia zapewne nie obfitowała w różowe kucyki Pony i
migotliwe wróżki, więc nie naciskał.
–
Kawy? – burknął
Santa Boy z kuchni.
–
Nie, dzięki. Mam po
niej kwasoty.
–
Serio? Akurat po
kawie?
–
Mam delikatny
żołądek – odparł Fat Moose i zastukał w ścianę za kanapą. –
Hej, kociak, jesteś tam? To wyłaź. Do ciebie też mam sprawę.
Sasza
westchnął, a potem uniósł się z łóżka. Obawiał się, że
jeśli nie pójdzie do Fat Moose'a, to on przyjdzie do niego, a tego
bardzo nie chciał. Wyszedł z pokoju jak na skazanie. Perkusista
siedział na kanapie z wyciągniętymi nogami, które opierał o róg
szklanego stolika. Nawet nie ściągnął butów. Miał na sobie
czarne, skórzane spodnie i czerwoną koszulę, która wyglądała
jak świeżo wyciągnięta z suszarki. Był dzisiaj w o wiele lepszym
stanie niż na pamiętnej imprezie. Prezentował się jak dobrze
zakonserwowany sześćdziesięciolatek, chociaż był dobrze
przetrawionym czterdziestolatkiem.
–
Wciąż nie
rozumiem, co on w tobie widzi – oznajmił Fat Moose, gdy Sasza
pojawił się w salonie. – Kiedyś by nawet nie spojrzał na kogoś
takiego jak ty. Ciesz się, słodziaku. Gdybyście urodzili się w
podobnym czasie, co najwyżej glancowałbyś mu glany.
–
Mam tego świadomość
– odmruknął Sasza, wciąż stojąc na środku salonu. Jeszcze
nigdy nie czuł się tu tak obco.
–
Świadomość? –
powtórzył perkusista i poklepał miejsce obok siebie na kanapie. –
No to dobrze. Ale jest mnóstwo rzeczy, których na pewno nie jesteś
świadom i których nawet ja nie jestem. Wiesz, on był już taki,
gdy dołączyłem do zespołu.
Sasza,
który usiadł na kanapie jak najdalej od Fat Moose'a, teraz musiał
nachylić się w jego stronę, bo głos mężczyzny przeszedł w
szept.
–
Czyli jaki? –
spytał z powątpiewaniem. Nie chciał zostać wciągnięty w jakąś
głupią gierkę przez podstarzałego ćpuna. Wystarczyło mu, że
Santa poruszał nim po planszy, w którą tylko chciał stronę.
–
Strachliwy.
–
Co? Santa nie
jest...
–
Myślisz, że jest
odważny, bo chwycił mnie za łeb i przypieprzył nim o stół? –
spytał Fat Moose. – Popatrz na niego teraz. Spieprzył na samą
wzmiankę o Behericie i Jasonie. Był już taki, gdy ja się
pojawiłem. Nawet ja nie wiem, co dokładnie się wydarzyło. Nigdy
mi nie powiedział. A tobie? Też nie, prawda?
Fat
Moose nie musiał czekać na odpowiedź chłopaka. W przeciwieństwie
do swojego kochanka Sasza wszystko miał wypisane na twarzy.
–
Właśnie... Gdy
dołączyłem do zespołu, on już taki był. Pasywno–agresywny,
jak mawia mój terapeuta. Nie wiem, co dokładnie się tam wydarzyło,
ale Boy jest przez to właśnie taki. Gdy dzieje mu się krzywda, to
zwykle atakuje, bo atak to najlepsza obrona przecież, ale gdy
sytuacja go przerasta, to po prostu spieprza.
Zaśmiał
się ochryple, bo Sasza przesunął się na kraniec kanapy, gdy
spróbował się do niego zbliżyć.
–
I po co mi to
wszystko mówisz? – spytał chłopak również szeptem. Czuł, że
zaraz padnie propozycja nie do odrzucenia typu „Musisz od niego
odejść, bo inaczej – tutaj jakaś groźba”. Na szczęście był
biedny, bez rodziny, a na własnych członkach też mu jakoś
przesadnie nie zależało. – No?
–
Mówię, żebyś
uważał teraz na to, co robisz – odparł Fat Moose. – To jest
jego wielka szansa. Odrodzenie, rozumiesz? Nie chcę, żeby jakiś
mała, chuda ciotka mu w tym przeszkodziła.
Wyciągnął
rękę i wbił chłopakowi palec pod żebro. Sasza chwycił go za
dłoń i bezskutecznie próbował go odsunąć, nie robiąc przy tym
zbytniego rumoru.
–
Co do... –
zasyczał.
–
Rozumiesz, co do
ciebie mówię? – spytał producent. Drugą dłonią chwycił twarz
Saszy i skierował ją w swoją stronę. – Rozumiesz?
Gdy
do salonu wrócił Santa Boy, puścił chłopaka i ponownie założył
nogi na stolik.
–
Weź te brudne giry
ze stołu – syknął muzyk, który w ręce trzymał dwa kubki z
parującą kawą. – I przestań go dręczyć.
–
Nie piekl się, Boy
– odparł Fat Moose, spełniając polecenie. – I skąd te
perfidne podejrzenia?
Santa
usiadł na fotelu z kubkiem w dłoni, drugi postawił przez Saszą,
który posłał mu szybkie spojrzenie.
–
Bo jest cały
czerwony na twarzy.
–
To może powinieneś
zacząć się obawiać, Boy. Wiesz, ja i mój zwierzęco–erotyczny
magnetyzm.
Santa
Boy pokręcił głową i parsknął. Miał otwarty umysł, mógł
uwierzyć w wiele rzeczy, ale w to na pewno nie. Odraza wymalowana na
twarzy Saszy tylko to potwierdzała.
–
Kończy mi się już
cierpliwość – oznajmił. – O piątej rano mam jej dość ubogie
zapasy. Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, to mów teraz.
–
Tylko kilka
praktycznych rzeczy. Dzisiaj Wigilia, zaczynamy po Nowym Roku, jak
wszyscy wytrzeźwieją jako tako. Więc masz tydzień na dopracowanie
wszystkiego. I tutaj pytanie. Czy zamierzasz spać w studiu? Jest tam
sypialnia, kuchnia i tak dalej. Czy będziesz codziennie dojeżdżał?
Muszę wszystko dograć.
–
Czym niby?
Sprzedałem samochód. Nie będę codziennie jeździł autobusem na
drugi koniec miasta – odparł Santa Boy i napił się kawy. –
Zamieszkamy w studio na ten czas.
My?
Sasza uniósł głowę i spojrzał na swojego kochanka. Chyba
przyszła pora na powiedzenie tego, co odkładał od kilku dni.
–
Ja nie mogę –
oznajmił. – Zaczynam pracę.
Twarz
Santy Boy'a nareszcie wykrzywiło coś, co nie było kpiarskim
uśmiechem. Zdziwiło go to, że istnieje jakaś cześć życia
Saszy, o której nie miał pojęcia.
–
Gdzie niby? –
spytał.
–
W sklepie muzycznym.
W tym na trzydziestej piątej.
–
I jak niby ją
dostałeś? – zdziwił się Santa Boy.
Sasza
sam nie był pewien. Po prostu poszedł do tego sklepu pooglądać
nowości, zaczął gadać z właścicielem – dość ekstrawaganckim
gościem z wygolonymi brwiami i po kwadransie miał już pracę. Na
początku wahał się, czy w ogóle przyjąć ofertę, ale musiał w
końcu zrobić coś ze swoim życiem. Sancie najwidoczniej nie
przeszkadzało, że żerował na nim jak pluskwa, ale to nie o to
chodziło. Gdy wychodził z nałogu i później – gdy był
przekonany, że dla muzyka jest tylko jednym z wielu, takie rzeczy
nie zaprzątały mu głowy. Teraz jednak często rozmyślał o
charakterze ich związku, a to, że był praktycznie utrzymankiem
Santy Boy'a, uwierało go coraz bardziej. To nie mogła być zdrowa
relacja. Tak na pewno stwierdziliby eksperci z „Cosmo”.
Wiedział, że nigdy mu nie dorówna. Santa był w końcu legendą i
trochę przyblakłą, ale jednak gwiazdą. I chociaż teraz nie robił
totalnie nic, to pieniądze, które pozwalały im obojgu godnie
egzystować, nadal spływały na jego konto. Chciał chociaż trochę
się z nim zrównać i przestać być tak żałosnym. Do tego
przebywanie z Santą niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę,
siedem dni w tygodniu też nie mogło być niczym dobrym. Nie chciał,
żeby mężczyzna zmęczył się jego obecnością lub stała mu się
obojętna.
–
Tak jakoś wyszło.
Pogadałem z właścicielem.
–
Z tym dziwakiem bez
brwi?
–
No. Jest bardzo
miły, jak go bliżej poznać.
–
Jak chcesz –
odparł po chwili Santa Boy.
Do
rozmowy znów dołączył Fat Moose. Dyskutowali o kolejności
utworów na płycie i dodatkowych nagraniach unplugged dla
wersji rozszerzonej. Chociaż Sasza należał kiedyś do zespołu
punkowego, to nigdy nawet nie otarli się o profesjonalizm. Dlatego
cała ścieżka prowadząca do wydania płyty była dla niego czymś
nowym i jak się okazało, bardzo nudnym, pełnym biurokracji i
wchodzenia ludziom wyżej w tyłek. Po chwili wyłączył się z
rozmowy i zaczął rozmyślać o odpowiedzi Santy Boy'a. Sądził, że
muzyk ucieszy się, że wreszcie postanowił zrobić coś ze swoją
żałosną egzystencją, a o trzymał tylko enigmatyczne „Jak
chcesz”. Nie miał pojęcia, co to oznacza. Znaczy, że miał
chcieć, czy miał nie chcieć? i czego chciał Santa Boy? Nawet nie
zauważył, że zaczął powoli zsuwać się z oparcia, by w końcu
zasnąć z głową opartą o podłokietnik.
Gdy
się obudził, byli w pokoju tylko we dwójkę. Fat Moose nadal z
nogami na stoliku i papierosem w ustach oglądał w telewizji kobiecy
wrestling. Sasza poczuł się źle na myśl, że spał z tym facetem
obok. Był jakiś taki oślizgły. Rozejrzał się i nadstawił uszu,
ale nic nie świadczyło o tym, aby Santa Boy był w mieszkaniu.
–
Gdzie on jest? –
spytał.
–
Wyszedł – odparł
Fat Moose. – Pojołczyś coś, że skoro tak się nudzisz, że
znalazłeś sobie robotę, to mógłbyś, chociaż zadbać o
sukcesywne napełnianie lodówki. Trzasnął drzwiami i tyle go
widziałem.
–
Kiedy to było?
–
Jakąś godzinę
temu.
–
Co? Godzinę?! I cię
to nie zaalarmowało, że wyszedł kupić bułki i nie wrócił przez
godzinę? – zdenerwował się Sasza. – A jak...
–
A jak co? – wszedł
mu w słowo Fat Moose. – A co jak poszedł szukać kolejnej ofiary
losu, która wypełni jego samotność, bo ty postanowiłeś go
opuścić? No co?
Sasza
gapił się na mężczyznę przez chwilę z głupkowatą miną.
Zszokowała go niedorzeczność tego pomysłu, ponieważ on był już
na stałe przytroczony do Santy i nie było żądnej siły, która by
go od niego oderwała. Jednak jednocześnie gdzieś tam głęboko
poczuł kłujące umysł szpilki strachu.
–
Nie opuściłem go –
odparł w końcu. – Ja tylko...
–
Ty tylko jesteś
niewdzięcznym kundlem – stwierdził producent. – Też takiego
miałem. Znalazłem go potrąconego przy drodze. Sam zrobiłem mu
usztywniacz na złamaną nogę. Ganiał za mną po podwórzu krok w
krok, wył całą noc, gdy nie mógł spać obok mnie. A gdy jego
rany się wygoiły, przeskoczył przez ogrodzenie i tyle go
widziałem. Mówiłem ci, mówiłem, że masz mu teraz nie
przeszkadzać.
Nigdy
nie rozważał tego z tej strony, że Santa byłby samotny, gdyby
odszedł. Zawsze myślał, że zabrał go ze sobą, bo był aż tak
żałosnym, zaćpanym gównem, iż zmiękczył nawet jego serce. A
potem po prostu go tolerował, bo Santa Boy był przecież
samotnikiem, który zwykle nie potrzebował nikogo, a gdy się tak
działo, to po prostu owijał sobie ludzi wokół palca. Tak jak to
zrobił z Jackiem Hetfieldem i jak miał zamiar z jego młodszym
bratem. Z czasem przyszło uczucie. Nie wątpił w to, mimo że Santa
Boy nie był skory do wyznań. Jednak Sasza nigdy nie uważał się
za kogoś szczególnie wyjątkowego. Bardziej za kogoś, kto zdołał
wytrzymać z rockmanem tyle czasu, by mogła narodzić się między
nimi głębsza relacja. A już na pewno nie za kogoś, bez kogo nie
mógłby żyć.
–
Nigdy go nie
zostawię – oświadczył bez cienia wątpliwości. – Nie wiem,
skąd w ogóle taki pomysł.
–
Cóż, odnowił cię,
zrobił z ciebie normalnego chłopaka. Co prawda niezbyt
atrakcyjnego, ale brzydcy przecież też się ruchają. Sam otworzył
cię na świat, a teraz się boi, że się nim zachłyśniesz i
przeskoczysz przez ogrodzenie. Nawet facet bez brwi wydaje się
lepszą partią niż on. Co jak co, ale gościu jest z leksza
pojebany.
–
Mówi się „z
lekka”, a właściwie to "lekko" – poprawił go Sasza
i był to jego jedyny komentarz. Fat Moose powiedział teraz coś
mądrego, ale nie zamierzał tego głośno przyznać.
Sam
się nad tym często zastanawiał. Dlaczego jest tak, że kochamy
właśnie tę, a nie inną osobę? Nawet pomimo jej wad? Co o tym
decyduje? Akurat on spośród tysięcy, milionów, miliardów.
Przecież nawet Eva Braun kilkukrotnie chciała popełnić
samobójstwo z tęsknoty do Hitlera. Uch, za dużo czasu spędzonego
przy kanale historycznym. A oglądał go, bo Santa to robił.
Wstał
z kanapy i przeszedł do przedpokoju odprowadzany przez jasne
spojrzenie Fat Moose'a. Dziwnie się czuł, zostawiając go samego w
mieszkaniu. Bynajmniej nie przez złamanie zasad savoir–vivru,
po prostu gość był obleśny. Wyszedł bez słowa i zamknięcia
drzwi. Miał nadzieję, że gdy wrócą, Fat Moose'a już nie
zastaną, a telewizor nadal będzie wisiał na swoim miejscu.
***
Nieszczególnie
trudno było go znaleźć. Gdy podał sprzedawczyni ze sklepu na rogu
ulicy rysopis Santy Boy'a, jej zmęczoną twarz wykrzywiła się w
nieprzyjemnym grymasie. Bez słowa palcem wskazała, w którym
kierunku się udał. Po kwadransie Sasza czekając, aż światło
zmieni się na zielone, obserwował Santę siedzącego na ławce w
parku po drugiej stronie ulicy. W tym parku. To było takie żenujące
z perspektywy czasu. Nie bardziej oczywiście od akcji w przyczepie.
Tego już nic nie przebije.
Przeszedł
przez pasy i stanął przed Santą, który w ustach trzymał
niezapalonego papierosa. Zmierzwione, nieuczesane tego ranka włosy
nadawały jego osobie dziwnej przeciętności. Wyglądał teraz jak
zwykły czterdziestolatek z problemami. Sasza przygryzł dolną
wargę, zastanawiając się, co ma powiedzieć. Miałby przepraszać?
Przecież nie zrobił nic złego. Może się złościć? Nie miał o
co. Otworzył usta, by powiedzieć cokolwiek i przerwać niezręczną
ciszę między nimi. Zaraz tego pożałował i przykrył jej dłonią.
Znowu to zrobił. Santa Boy obejrzał się na niego spod
zmarszczonych brwi.
–
Naprawdę w to
wierzysz? – spytał. – Jesteś bardzo naiwny jak na kogoś tak
doświadczonego przez życie.
–
Co?
Santa
westchnął, a potem wbił wzrok w pokrytą niedopałkami i ptasimi
odchodami płytę betonową pod sobą.
–
W tę całą miłość?
Jakieś rodzicielskie instynkty jeszcze rozumiem. Hormony i te
bzdety. Ale dwójka ludzi? Przeznaczenie i ten cały shit? Nie wydaje
ci się to drugą, największą ściemą w życiu? Zaraz po bogu
oczywiście.
–
Wierzę – odparł
po chwili Sasza, a Santa Boy uniósł na niego zdziwione spojrzenie.
– Wierzę, że na każdego gdzieś tam czeka ta druga
komplementarna osoba, która wypełnia wszystkie pustki. Taka, z
którą jest ci lepiej niż w pojedynkę, mimo że nigdy nie
cierpiałeś z samotności. Wiesz, jak dwa atomy, które łączą
się, aby zmniejszyć swoją sumaryczną energię. Zmniejszyć
entropię, nieuporządkowanie świata. Za dużo Discovery Channel,
czy coś.
Zawstydzony,
przejechał dłonią po podgolonej na jeża głowie. Mówienie nigdy
nie było jego mocną stroną. Wolał słuchać zachrypniętego głosu
Santy Boy'a. Ani działanie. Wystarczało mu, że mógł stać za
jego plecami.
–
Długo nad tym
myślałeś? – spytał Santa, z trudem powstrzymując śmiech. –
I tak to się dziwnie składa, że akurat ta przeznaczona osoba
mieszka w tym samym mieście? Wydaje się to dość mało
prawdopodobne w skali całego świata. Jakaś teoria?
–
Żadnej. Mam po
prostu nadzieję, że gościu przeznaczony tobie jest w jakimś
północnokoreańskim obozie pracy albo jest jakimś tubylcem z
dżungli i nigdy nie będzie wam dane się spotkać. I że ja
wystarczająco dobrze wypełniam twoją pustkę, byś nie szukał
nikogo innego.
Santa
Boy zakrył dłonią oczy i się zaśmiał. Po chwili jednak wciąż
rozbawiony uniósł wzrok na czerwoną twarz Saszy.
–
To najgłupsza
rozmowa w moim życiu – przyznał.
–
W moim też.
Wiedziony
jakąś dziwną potrzebą zbliżył się do ławki i wgramolił na
Santę Boy'a. Z ulgą przymknął oczy, gdy jego szczupłe ciało
objęły ramiona.
–
Jesteś lekki jak
piórko. Czasami ma wrażenie, że odlecisz i już nie wrócisz.
–
To niemożliwe.
Pogódź się z faktem, że jestem do ciebie przytwierdzony na stałe.
–
Hmm – odmruknął
Santa Boy. Zaplótł dłonie na brzuchu Saszy. Zimowy wiatr, który
targał jego włosami, uspokoił się, a z porannego nieba zaczął
padać tak rzadki w Teksasie śnieg. – No kuźwa, jeszcze tego
brakowało.
–
Romantycznie, co? –
rzucił Sasza, wiedząc, do czego pił komentarz Santy Boy'a. –
Hej, w ogóle dzisiaj jest Wigilia. Josh ma urodziny. od dzisiaj jest
dorosły.
–
Pewnie, a wódy w
sklepie nadal nie może kupować – zakpił muzyk, odzyskując
humor. – Myślisz, że ta data jakoś go magicznie odmieni? Że
nagle zacznie podejmować odpowiedzialne decyzje? Nie bądź
śmieszny. Ja jestem od niego ponad dwa razy starszy i nadal jestem
idiotą.
–
No nie zaprzeczę. –
Zaśmiał się Sasza. – Mam tylko nadzieję, że nie zrobi czegoś
naprawdę głupiego.
–
Się okaże. Na
razie chodźmy do domu.
–
I co będziemy tam
robić?
–
Jak to co? Wyjebiemy
Fat Moose'a na początek, następnie trzy dni ruchania i trzy dni
spania, a potem zaczniemy nagrywać.
Sasza
drgnął, tknięty nagłą myślą. My. Zawsze było to „my”.
Nawet gdy Santa obmyślał i wdrażał swój szatański plan, który
tak feralnie się zakończył. „Potrzebujemy pieniędzy. Będziemy
nagrywać”. Santa myślał o nim znacznie więcej, niż sądził.
Prawdopodobnie nie zauważał tego pogrążony w żałości nad swoim
losem. Oboje byli idiotami. Dorosłymi tylko w metryce.
–
I co ci się tak
japa cieszy? – spytał Santa Boy. Byli już blisko mieszkania. Na
parkingu przed budynkiem nie było Ferrari, więc Fat Moose musiał
odebrać w końcu swoją własność i się wynieść. Tyle dobrze. –
Jakieś to podejrzane.
–
Hm? Tak po prostu.
Wiesz, uskrzydlony miłością. – Zaśmiał się Sasza.
–
Boże, wywal te
harlequiny spod poduszki.
–
Ale pracy nie rzucę.
–
Spoko, tylko nie
zakochaj się w facecie bez brwi.
Sasza
ostatkiem sił powstrzymał cisnący mu się na usta kpiący uśmiech.
–
Naprawdę jesteś
jak dziecko.
***
Josh
po przebudzeniu był lekko zdezorientowany. Pamiętał, że wrócił
do swojej przyczepy, ale jego zwisająca z łóżka stopa dotykała
podłogi. No tak, tej nocy Tracy spała na górze. Upstrzoną gęstymi
piegami dłonią przetarł sklejone oczy. Rzadko miewał jakiekolwiek
sny, a może po prostu ich nie pamiętał po przebudzeniu, ale ten
był nadal bardzo wyraźny. Juan*. Jak mógł o nim zapomnieć? Na
polu przyczep jeszcze długo po jego nagłym wyjeździe panowała
napięta atmosfera. Ktoś dowiedział się, że Latynos był psem.
Niektórzy uważali, że został przysłany w celu infiltracji,
jednak nic się nie wydarzyło po jego zniknięciu.
Wstał
z łóżka i podszedł do kranu, by nalać sobie wody do szklanki.
–
Więc jest
policjantem – mruknął, nim wypił kilka łyków.
Gdy
uniósł głowę, napotkał wzrok siostry.
–
od dzisiaj jesteśmy
dorośli – powiedziała bez szczególnych emocji w głosie. Nie
miała złudzeń. Wiedziała, że to niczego nie zmieni w jej
egzystencji.
–
Taa.
Tracy
zeszła po drabince i stanęła przed bratem.
–
Gdy się tak bliżej
przyjrzeć, to poza tymi paskudnymi piegami wcale nie jesteśmy
podobni – stwierdziła. – Skoro jesteśmy dorośli, to już chyba
nie musimy być razem.
–
Tak jakbyśmy
kiedykolwiek byli – odparł Josh.
–
Prawda. To może
jedna rada od starszej siostry, zanim nasze drogi się rozejdą?
Uważaj, co robisz.
–
Co?
–
Wczoraj kazałeś mi
sobie przypomnieć, co powiedział mi Hetfield, gdy tu przyjechał po
raz pierwszy. A pamiętasz, co powiedział tobie?
*Juan pojawił się w bonusie
Skąd Ci się ten Człowiek Lodu przyplątał? Czytałaś całą sagę? Ja przez to przebrnęłam w gimnazjum i tak przyznaje niektórzy byli włochaci XD
OdpowiedzUsuńBuka
Pierwszy tom odnalazłam gdzieś w domu jak byłam właśnie w gimnazjum i na tym zakończyłam moją przygodę z tym, hmm, dziełem literatury. Chociaż śmieszy mnie do dziś. Podejrzewam, że niektórzy mają taki polew z TB :). Tam było coś typu "I wreszcie odważyła się spojrzeć pod kołdrę na jego męskość wyrastającą spośród nadnaturalnie gęstych włosów i przeraził ją ten widok" xD Czy coś.
UsuńNo ale Saga o Ludziach Lodu to taki klasyk nad klasykami romansideł :)
Pozdrawiam!
Ech czemu tak krótko:-)
OdpowiedzUsuńBo byłam super, super, super zajęta, a nie chciałam, żebyście o mnie zapomnieli :)
UsuńBrakuje mi Jacka...
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, taka inna odsłona Santa Boy'a taka niepewna ale podoba mi się że Sasza chce stanąć na nogi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Ja też pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, mamy tutaj taką inną odsłonę Santa Boy'a, taka niepewna ale podoba mi się to, że Sasza chce stanąć na nogi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka