Szybko się uwinęłam i jestem bardzo zadowolona z tego rozdziału. Dużo przeklinają i trochę się biją, a Jack wyszedł na mięczaka, ale jest super. Dziękuję za wszystkie pokrzepiające komentarze :* Jesteście najlepsi. Wiecie, miłość i szacunek.
ack
Hetfield nie mógł zasnąć. Nie musiał sprawdzać zegarka, żeby
stwierdzić, że było już dawno po północy. Może pierwsza, ale
pewnie bliżej drugiej. Gdy tylko próbował zamknąć oczy, one same
się otwierały i przyglądały się podłużnym pręgom światła na
suficie. W nocy teren komisu oświetlały liczne latarnie, a znak
reklamujący na wysokim słupie migał kolorami. Dlatego w jego
pokoju nawet w nów było jasno. Dokładnie widział zarysy pustych
teraz mebli i swoich dłoni. To była tylko jedna z wielu przyczyn,
przez które tak nienawidził tego miejsca i które opuścił przy
pierwszej nadarzającej się okazji. Wracał jedynie na te przeklęte,
niedzielne obiady i na specjalne okazje, takie jak ta. Macocha miała
urodziny któreś tam, więc znów musiał wejść w rolę syna
marnotrawnego. Z premedytacją na prezent wybrał karnet na „weekend
odnowy” w ekskluzywnym hotelu dla jednej osoby. Wiedział, że
macocha nie pojedzie nigdzie bez ojca.
Obiecywał sobie, że
nie będzie pić i po kilku godzinach elegancko zmyje się do domu,
ale musiał. No kuźwa, musiał. Ojcu zamarzyło się rodzinne
zdjęcie, ale Jack nie uśmiechał się „odpowiednio”, więc
robili kilka powtórek. Matt opowiadał o studiach. Co u niego
znaczyło, że naprawdę mówił o studiach. Bo Matt studiował,
wracał do swojej kawalerki, trwał i znów szedł studiować. No
parodia jakaś. Był jakieś pięćset mil od domu i w żaden sposób
tego nie wykorzystywał. Jeśli nie chciał dupczyć, chlać lub
ćpać, mógł chociaż zapisać się na pilates. Zrobić cokolwiek,
co ojciec uznawał za niegodne, nieodpowiednie, zbyt czarne, za mało
białe, zbyt pedalskie, zbyt kobiece, zbyt mało amerykańskie albo
wymyślone przez Szatana. Cokolwiek, a nie robił nic. Jak tu się
nie wkurzyć? i jeszcze wisienka na torcie porażki, Liam. Wypełzł
z tej swojej nory – chudy, mały, zzieleniały. Jeszcze chwilę
wcześniej zapewne posuwał jakąś postać z anime w jakieś
powalonej, japońskiej gierce. Jack Hetfield był w liceum tym, który
wciskał nerdów do szafek, Matt tym, który szedł naskarżyć
dyrektorowi, ale Liam za miesiąc będzie tym, którego wciskają.
Poziom
jego sfrustrowania rósł z każdym bulgotem ojca, każdym drobnym
kroczkiem jego macochy, każdym mądrym słowem Matta i każdym „Co?”
obecnego jedynie ciałem Liama. No to pił. Skończyło się to
spędzeniem bezsennej nocy w starym pokoju i gapieniu się na
uformowany z pręg światła krzyż na suficie. Krzyż. Tysiące
ludzi zostało ukrzyżowanych, spalonych żywcem, ukamienowanych,
łamanych kołem, ale cierpienie jednego z nich miało zbawić świat.
Ciekawa sprawa. Dlaczego jego ból miał znaczyć więcej niż
innych? Jack nie był człowiekiem, który zaprzątałby sobie głowę
takimi rzeczami, ale o czym innym miał myśleć, leżąc bezczynnie
w środku nocy? Jedna rzecz nie przestawała go dręczyć, ale wolał
już kontemplować świetlisty krzyż, niż dopuścić to bliżej
siebie. Gdy wstanie rano, będzie tym samym człowiekiem, co wczoraj,
ale Josh Young będzie już zupełnie inny. Obdarty z resztek swojej
dziecięcej naiwności. Skalany. Pozbawiony złudzeń.
Dlaczego
w ogóle o tym myślał? to nie była jakaś wyjątkowa historia.
Widział już wielu takich chłopaków i wcale im nie współczuł.
Każdy miał przecież własną wolę, dokonywał własnych wyborów.
Josh Young wcale nie musiał iść do kampera, ale w takim razie,
gdzie indziej mógł iść? Człowiek musi gdzieś iść. Na tym
polega życie. Na chodzeniu gdzieś. Z miejsca na miejsce, z punktu
do punktu. Do celu, jeśli istnieje jakiś cel życia. Przed
niektórymi rozpościera się tysiąc ścieżek. Josh Young miał
tylko jedną.
Jack
odwrócił się na bok i zakrył się mocniej kołdrą. On już
wybrał własną drogę życia, w której nie było miejsca dla
piegowatego chłopaka z przyczepy. Z tą myślą wpadł w objęcia
Morfeusza.
***
Na
zielonym dywaniku były ślady opon. Juan musiał wtaczać motocykl
do środka, gdy podróżował swoim wozem kempingowym. Wnętrze było
czystsze niż u nich. Trochę zagracone, głównie pudełkami po
pizzy i innych daniach na wynos, ale to tyle. Z tyłu, przy ścianie
stało duże łóżko dla dwóch osób, następnie sypialnia
przeradzała się w kuchnię po prawej i jadalnię po lewej.
Wszystkie meble i podłoga wykończone były tym samym, jasnym
drewnem.
–
Podoba ci się? –
spytał Juan, który stał na środku pojazdu w samych spodniach.
Jego zwykle przylizane do tyłu włosy, były teraz skołtunione po
śnie. Kręciły się w drobne loczki, które na co dzień torturował
dużą ilością żelu. Teraz wydawał się Joshowi znacznie
mizerniejszy. Wszyscy stali mieszkańcy pola kempingowego byli jacyś
nieforemni. Chudzi, grubi bądź chudzi i grubi jednocześnie. Jak
matka, chociażby.
–
A to ma jakieś
znaczenie? – spytał.
Zmoczona
słonymi łzami skóra pod oczami zaczęła go piec, ale jej nie
przetarł. To taki żałosny gest. Gdy wchodził za Latynosem do
przyczepy, szukał litości. Współczucia. Jednak już ochłonął.
Był teraz tutaj, a nie przy matce, która stłamsiła w nim uczucia.
Rozpaczał, ale nie był smutny. Czuł wściekłość. W każdym
wdechem porannego powietrza to uczucie ściskało mu klatkę coraz
bardziej. Popatrzył na Latynosa spod brwi.
–
Dlaczego ja? Daj mi
jeden powód, dlaczego chcesz akurat mnie. Jeden powód, a pozwolę
ci na wszystko.
Latynos
zaciął się, widząc zmianę w zachowaniu chłopaka. Nie rozumiał,
co się rozgrywało w jego głowie. Jeszcze przed momentem zalewał
się łzami, a teraz patrzył na niego spode łba z niebezpiecznie
zmrużonymi oczami. Oddychał głęboko jakby z wysiłkiem.
–
Bo jesteś wyjątkowy
– odparł pierwszym pustym frazesem, jaki wpadł mu do głowy.
Chłopak
parsknął, co wprawiło Juana w konsternację. Czuł, że traci
kontrolę nad sytuacją. Przyciągnął tu tego dzieciaka, gotowy
pocieszać go i zapewniać o jego wspaniałości. Zdobyć jego
zaufanie, nacieszyć się nim, a później je zawieść.
–
Myślę, że masz
rację – odparł Josh. – Jestem wyjątkowo głupi. Przyznaję,
ale nie jestem wyjątkowo naiwny. Więc co mógłbyś mi dać?
Pieniądze. Sto dolarów? Nawet tysiąc nie sprawi, że przestanę
być dzieciakiem z przyczepy.
–
A za chwilę
zostaniesz kurwą z przyczepy – warknął Juan – jak twoja
siostra. W końcu jesteście bliźniakami.
Gwałtownym
ruchem zbliżył się do Josha, który zasłonił twarz. Jednak Juan
nie zamierzał go uderzyć. Dopadł do drzwi, zamknął je na klucz i
oparł się o nie plecami.
–
To przez tego
bogatego chujka, prawda? – spytał. – Wpuścił cię, zawszonego
dzieciaka do swojej karocy i już popierdoliło ci się w głowie?
Ale nie martw się, ja ci przypomnę, gdzie twoje miejsce, Pretty
Boy.
Złapał
chłopaka, gdy ten próbował przebiec na tył pojazdu. Tam, nad
łóżkiem było na tyle szerokie, rozsuwane okno, że mógł się
przez nie przecisnąć człowiek. Oboje wywrócili się na podłogę,
potrącając przy tym stolik, z którego stoczyło się kilka
przedmiotów. Josh zdołał odwrócić się na plecy i kopnąć
mężczyznę kolanem w brodę, nim został unieruchomiony.
–
I co już nie taki
sprytny, Pretty Boy? – zadrwił Latynos. Przedramieniem przydusił
Josha, a drugą ręką zaczął zdzierać z niego spodnie.
–
Mam... Na imię...
Josh – wysapał chłopak.
Dłonią
wymacał długopis, który wcześniej spadł ze stolika. Zebrał w
sobie wszystkie siły, jakie w nim jeszcze drzemały i wbił go
mężczyźnie w udo. Wypełzną spod jego ciała, gdy Latynos
krzyknął z bólu i chwycił się za nogę.
–
Ty mała kurwo! –
syknął z furią w głosie Juan.
Jednak
zaraz powrócił spojrzeniem do swojego uda z długopisem wbitym
niemal do połowy długości. Wokół, na nogawce prawie nie było
krwi. Drżącą dłoń zawiesił na chwilę nad udem, by po chwili
chwycić za długopis. Z sykiem bólu próbował go powoli usunąć,
ale nic to nie dało. Nie zdołał powstrzymać okrzyku, gdy
gwałtownie wyszarpnął długopis.
–
Oż kuźwa –
sapnął i z wściekłością popatrzył na chłopaka.
Josh
rozmasował gardło i zebrał się z podłogi, gdy tylko mógł
zaczerpnąć haust powietrza. Wskoczył na łóżko i szarpnął za
uchwyt przesuwanej szyby, ale nawet nie drgnął. Okno było
obklejone żywicą lub innym klejem. Mocował się z nim z całych
sił, ale nic to nie dało.
–
Nie myśl, że stąd
uciekniesz, kurwo! – warknął Latynos.
Josh
zobaczył, jak otwiera jedną z szuflad i wyciąga z niej krawat.
Obwiązał nim udo ponad raną, a potem znów sięgnął do półki.
W jego dłoni pojawiły się policyjne kajdanki. Chłopak panicznie
rozglądnął się za czymś, czym mógłby zbić szybę. Dojrzał
statuetkę z brązu, leżącą na blacie w połowie długości
kampera. Rzucił się w jej kierunku, ale Juan zrobił to samo. Udało
mu się chwycić posążek, więc zamachnął się na niego, ale
Latynos sprawnie wykręcił mu rękę. Statuetka wypadła Joshowi z
dłoni i potoczyła się po podłodze.
–
Chyba nie sądziłeś,
że dwa razy uda ci się mnie wykiwać? – syknął Juan do ucha
chłopaka.
Skuł
mu wykręconą rękę i popchnął tak, by upadł na ziemię. Uderzył
go pięścią w twarz, gdy stawiał opór. Przyciągnął do łóżka,
przełożył kajdanki przez jego nogę i przykuł Joshowi drugą
rękę.
–
Puść mnie! –
zawołał chłopak, który leżał teraz unieruchomiony na boku z
rękami spiętymi z tyłu.
–
Stul mordę! Kuźwa!
Rana
na nodze zaczęła trochę mocniej krwawić, a ból zaczął być aż
obezwładniający. Rozglądnął się za taśmą, którą wczoraj
pożyczył chłopakowi. Oderwał kawałek i zakleił mu usta.
–
Policzymy się, gdy
wrócę – rzucił jeszcze, nim wyszedł.
***
Po
przebudzeniu był dość spokojny, gotowy przemęczyć jeszcze tych
parę godzin w towarzystwie ludzi, za którymi nie przepadał. Zszedł
na dół, by wypić poranną kawę. Słabą, ale bardzo aromatyczną.
Macocha chyba nie pojmowała sensu picia kawy. Jack nie chciał jej
smakować, a się nią pobudzić. Jedna filiżanka nie mogła
przynieść nic więcej poza efektem placebo, ale to przecież umysł
steruje ciałem. Siedział więc na fotelu, z porożem jelenia za
głową, chłeptał z porcelany i obserwował Matta rozmawiającego
ze starym. Temat rozmowy mógł być tylko jeden. Oczywiście młodszy
braciszek był najlepszym studentem, a ojciec był z niego bardzo
dumny. Jack zaśmiał się z drwiną w duchu. Jakie to niby miało
znaczenie, że Matt był najlepszy? Przesądzone już było to, że
nie zostanie sędzią czy prokuratorem ścigającym wielokrotnych
morderców, czy ujawniającym milionowe przekręty finansowe. Nie
będzie rozwiązywał spraw z pierwszych stron gazet, mimo że był
najlepszy. Wróci tu, na zadupie i będzie przekonywał ludzi, przy
których ojcu puściły nerwy, że lepiej wziąć kasę i trzymać
cicho mordę, niż iść do sądu.
–
Gdybyś ty się tak
starał...
Co
on tam wygulgotał? Gdybym się tak starał, to co? Powiesiłbyś mój
dyplom na środku ściany, a nie z boku? Dałbyś mi więcej
pieniędzy? – kpił w myślach Jack.
–
Nie każdy może być
doskonały – odpowiedział ojcu, patrząc jednak na Matta, który
odwrócił wzrok.
–
Słaba wymówka,
Jack – odparł Benjamin z uśmiechem. – Nie w twoim stylu. Może
napij się jeszcze kawy. Misaki!
W
salonie zaraz pojawiła się macocha. Na niebieską sukienkę
założony miała biały fartuch. Na tacy niosła talerz naleśników,
sosjerkę z syropem klonowym i dzbanek z kawą. Odstawiła wszystko
na drewniany stół. Zaraz za nią wszedł Liam z naręczem talerzy.
–
Smakuje ci kawa,
Jack? – spytała macocha i zbliżyła się do niego z dzbankiem.
Wyborna,
jednak trudno mi zdecydować, czy smakuje bardziej jak pasta do
zębów, czy syrop na kaszel, odpowiedział jej w myślach. Ojciec
się na niego patrzył tym wzrokiem, więc uśmiechnął się
sztucznie i rzucił jedynie zdawkowym „Tak”.
Gnał
teraz prostą drogą, bębniąc palcami w kierownicę. Spędził tam
kilkanaście godzin, z czego jakąś połowę śpiąc lub usiłując
to robić, a czuł się całkowicie wyprany, wymięty i wkurwiony
każdym słowem, każdym gestem ludzi, których nienawidził. Wypalił
już chyba pół paczki papierosów, a nie było nawet dwunastej. I
jeszcze znad przeciwka nadciągał na tym swoim oldskulowym motocyklu
nie kto inny jak ten jebany Latynos. A co mnie to obchodzi? –
warknął na siebie w myślach. Zaraz jednak przed oczami pojawiła
mu się piegowata twarz dzieciaka z tymi wielkimi, błękitnymi
ślepiami.
–
Noż kurwa! –
warknął i gwałtownie zakręcił kierownicą.
***
Gdyby
nie odznaka, pewnie spędziłby w szpitalu cały dzień. I tak musiał
swoje odczekać. Pielęgniarka kazała mu usiąść i przyłożyć
gazę. Do dziury w nodze! Lekarz opieprzył go za wyciągnięcie
długopisu. Dziwił się, że ktoś na takim stanowisku może być
tak nieroztropny, ale może właśnie przez to Juan tak często
zmieniał jednostki. Miał jednak sporo szczęścia, bo żadne
większe naczynia krwionośne nie zostały naruszone. Krwawił
głównie przez to, że się poruszał. Do rany wtłoczono mu za
pomocą strzykawki bez igły jakiś środek odkażający lub wodę,
zaklejono, podano zastrzyk przeciwtężcowy i kazano wrócić, gdyby
się coś działo. Więcej czasu czekał, niż rzeczywiście spędził
u lekarza. To tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło. Jednak w wozie
kempingowym czekał na niego ładnie zapakowany prezent na poprawę
humoru.
Wracał
na pole kempingowe, wyliczając w głowie, co zrobi dzieciakowi.
Rozmyślania przerwało mu pojawienie się na horyzoncie czarnego
Vipera. Jak nic, to pewnie przez tego nadzianego gogusia wszystko się
spierdoliło. A miało być tak pięknie. Zaklął szpetnie, gdy
zbliżali się do siebie. Nagle Viper gwałtownie skręcił z piskiem
opon i zatrzymał się w poprzek jezdni. Juan został zmuszony do
zrobienia tego samego. Jego opony pozostawiły czarny ślad na
drodze, gdy gwałtownie hamował. Zsiadł z motocykla, żeby nie
zostać zaskoczonym nagłym atakiem. Starał się nie zdradzić, że
jest ranny, ale jego noga lekko się ugięła, gdy stawał na drodze.
Nie umknęło to uwadze blondyna, który właśnie wysiadał z
samochodu. Był wyższy i bardziej napakowany niż Juan podejrzewał.
Jego spojrzenie i ruchy były bardzo pewne.
–
I czego, kuźwa,
chcesz?! – warknął Juan, rozkładając przy tym ręce w
agresywnym geście.
Jack
przyjrzał mu się bez słowa. Sam nie był pewien, dlaczego się
zatrzymał. Po prostu z jakiś dziwnych przyczyn tak strasznie go to
wkurwiało. Ten głupi, rudy dzieciak, ta głupia przyczepa i ten
głupi Latynos. Coś go ściskało w środku, gdy znów przypominały
mu się te wielkie, błękitne ślepia.
–
Spierdalaj.
Spierdalaj stamtąd.
–
A ty co, kuźwa,
pies ogrodnika? – parsknął Juan. – I co? Myślałeś, że
możesz go sobie kupić? Może zaraz wyciągniesz jakiś akt
własności jego dupy? Ale wiesz, nie ma się, o co rzucać. Chętnie
ci go już oddam. Nie lubię towarów wielokrotnego użytku.
Właściwie możesz mi podziękować. Jeśli tam teraz pojedziesz,
pewnie będzie jeszcze mokry i luźny. Akurat dla twojego małego,
białego kutasika.
–
Nie słyszałeś, co
powiedziałem? – spytał Jack, tym samym spokojnym głosem.
Przekręcił lekko głowę, przyglądając się Latynosowi. – No?
Juan
przełknął ślinę. Czuł, że facet jest niebezpieczny. Jakiś
psychol. Jak ci, co podrzynają ludziom gardła bez mrugnięcia
okiem. Może nie aż tak, ale w facecie było coś dziwnego. Mógł
po prostu wyciągnąć odznakę, ale to by pewnie nic nie dało bez
wzywania posiłków. A wtedy musiałby jakoś wytłumaczyć dziurę w
nodze, a w konsekwencji niepełnoletniego chłopaka skutego w jego
wozie. A to wszystko jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem służby
w nowej komendzie.
Jack
obtarł krew z ust i obejrzał się za siebie. Kika samochodów stało
za jego Viperem. Ludzie wyszli z nich i przyglądali się bójce.
Darmowa rozrywka rekompensowała im czas stracony na czekaniu, aż
ulica będzie przejezdna. Mógłby przegrać. Gdyby facet nie był
ranny w nogę, co spowolniało jego ruchy i co Jack wykorzystał, bez
pardonu go w nią kąpiąc, to pewnie on zbierałby się teraz z
ulicy. Latynos musiał przejść jakieś profesjonalne przeszkolenie.
Dotknął puchnącego miejsca pod okiem. Musi sobie przyłożyć jak
najszybciej lód. Zanim wrócił do samochodu, jeszcze raz popatrzył
w jego kierunku. Nie musiał nic mówić, to była męska walka.
Podszedł jeszcze do jednej z kobiet i wyrwał jej telefon, którym
nagrywała całe zajście. Zamachnął się z całej siły i rzucił
nim daleko, na drogę za motocyklem. Wsiadł do samochodu
odprowadzony spojrzeniami oniemiałych gapiów. Wyminął Latynosa i
odjechał w swoją stronę. Gdy przejechał po telefonie, plastikowe
elementy rozprysły się we wszystkie strony.
***
Nie
miał pojęcia, ile czasu tak leżał, ale to coś już dawno
go opuściło. Był tak bardzo wściekły na matkę, nie tylko teraz.
To od lat w nim narastało. W końcu każde jej sapnięcie, każdy
zapijaczony gest go rozsierdzał gdzieś tam, głęboko. Nie umiał
tego powiedzieć matce, zresztą ona nic by sobie z tego nie zrobiła.
Odwróciłaby wszystko tak, że to on czułby się winny. Bo przecież
ona go urodziła, bo przecież ona go utrzymuje, a on jest taki
niewdzięczny. Więc trzymał to wszystko głęboko w sobie, a to
narastało jak rak. I tak się przypadkowo złożyło, że akurat
Latynos był przy tym, jak torbiel pękła.
Leżał
więc tu teraz ze ścierpniętymi ramionami. Wciągał powietrze ze
świstem przez nos. W każdy oddech musiał włożyć wysiłek. Nie
przychodziły już automatycznie i bezwiednie, musiał się na nich
skupić, wymusić. Wciągał powietrze jedną dziurką nosa i czuł,
że to za mało. Że zaraz się udusi. Że jego serce, dziwnie
napuchnięte, jakby niemieszczące się w klatce przestanie bić. Że
umrze, a on nie chciał umierać. Uczucie paniki wręcz go dusiło, a
on nie mógł odetchnąć, bo miał zaklejone usta.
Zamarł,
gdy usłyszał ryk silnika. Nasłuchiwał uważnie, ale przez moment
było zupełnie cicho. Jeden trzask drzwiami samochodu. Drugi.
Śmiech... śmiech Tracy! Zaczął kopać nogami we wszystko, czego
dosięgnął – stolik, krzesło i meble.
–
Słyszałeś? – To
był głos Tracy.
–
Pewnie pies –
odparł jakiś nieznany mu mężczyzna.
–
On nie ma psa...
zaraz... Podsadź mnie.
Josh
ujrzał w małym okienku z boku twarz Tracy, której oczy rozszerzył
się gwałtownie, gdy też go zauważyła. Zeskoczyła z powrotem na
ziemię i zaczęła szarpać drzwi, ale oczywiście nic to nie dało.
–
Znajdź kamień!
Szybko!... Tam jest mój brat. Rozbijemy to duże okno z tyłu!
Po
chwili fragmenty szyby posypały się na łóżko, podłogę i włosy
Josha.
–
Daj podkoszulek i
podsadź mnie!
Tracy
przez materiał wyciągnęła szkło, które pozostało w ramie okna,
a potem wślizgnęła się do środka wozu kempingowego. Jęknęła z
bólu, gdy opadła kolanami na pościel pokrytą odłamkami szyby.
Zeskoczyła i dopadła do Josha. Odkleiła mu taśmę z ust.
–
Co tu się działo?!
– spytała przerażona. – Co on ci zrobił?! Nie sądziłam, że
to taki pojebaniec!
–
Tracy... – jęknął
jej brat. – Ręce.
–
A... tak.
Dziewczyna
bezradnie rozglądnęła się po wnętrzu pojazdu. Nawet nie
próbowała podnieść łóżka. Na pewno było przykręcone do
ściany, ale nogi były drewniane.
–
Piła! – Wskoczyła
na łóżko i wychyliła się przez okno. – Ryan, przynieś mi
piłę!
–
Skąd niby?!
–
Nie wiem, kurwa! Od
sąsiada?! Idź poszukać!
Josh
zmrużonymi oczami popatrzył na błękitne niebo, gdy był już na
zewnątrz. Cieszył się, że je widzi. Ryan, który okazał się
młodym, szczupłym szatynem z tatuażem serca przebitego przez miecz
na ramieniu, teraz bez rezultatu majstrował za pomocą druta przy
jego kajdankach.
–
To nie jest jakiś
film szpiegowski! – denerwowała się Tracy. – Josh,
powiedziałbyś coś w końcu!
–
Co niby?
–
Cokolwiek! –
warknęła. – Co ty tam... Czy on cię przeleciał?
Josh
obejrzał się na siostrę.
–
Nie – odparł po
chwili. – Znaczy, co?
Tracy
sapnęła z frustracją. Odepchnęła Ryana i przylgnęła ciasno do
pleców brata.
–
Pytam się, czy
włożył ci swojego latynoskiego fiuta, w któryś z otworów. W
ten... – Sugestywnie poruszyła biodrami. – Lub ten... –
spytała, wsuwając mu dwa palce do ust.
Josh
odwrócił głowę speszony, a potem gwałtownie odskoczył od
siostry. Przez spięte z tyłu ręce nie mógł utrzymać równowagi
i upadł na ziemię. Tracy parsknęła. Jej głupi brat miał teraz
bardzo ciekawą minę. Ciekawe, czy Kolumb miał taką samą, gdy
przybijał do brzegów Ameryki.
–
Hej, to ten facet? –
spytał Ryan, gdy zobaczył zjeżdżający z drogi motocykl.
–
No – odparła
Tracy i pomogła bratu się podnieść. – To ten skurwiel.
W
napięciu obserwowali, jak mężczyzna parkuje niedaleko nich i
zsiada z motoru. Jego ruchy były ociężałe i spowolnione, jakby
sprawiały mu ból. Twarz nosiła ślady niedawno przebytej bójki.
Tracy z niedowierzaniem popatrzyła na brata. Nie, on nie mógłby
tego zrobić. Mężczyzna obrzucił ich o raz zbitą szybę trudnym
do zdefiniowania spojrzeniem, a potem rzucił im pod nogi kluczyk do
kajdanek i bez słowa wszedł do wozu kempingowego. Na drugi dzień
po Latynosie nie było już śladu.
***
Josh
szedł wzdłuż drogi zupełnie bez celu. Zwykle, gdy w domu było
już nie do wytrzymania, spędzał kilka godzin w bibliotece. Czytał
albo korzystał z komputera. Jednak teraz w ogóle nie miał do tego
głowy. Matka przestała pić. Nie było w tym jednak nic
pozytywnego. Gdy przestała się znieczulać, wszystko uczucia zalały
ją niczym fala. Dlatego matka zaczęła płakać, a tego Josh nie
mógł już znieść. Nie powiedziała mu i Tracy wszystkiego, bo nie
chciała ich narażać. Tak przynajmniej to tłumaczyła. Z jej
zdawkowych słów wychodziło na to, że miała iść do więzienia.
Coś się sypało, coś zostało zinfiltrowane, ktoś zdradził, ktoś
nakablował psom. I ktoś ważny nie chciał iść do więzienia,
więc matka miała się podłożyć. Bo była niżej w hierarchii i
na pewno nie chce znaleźć odciętych głów swoich bliźniaków w
przydrożnym rowie.
Szedł,
gdzie niosły go nogi. Z dala od miasta i zgiełku. Nim się
spostrzegł, był już przy komisie Hetfieldów. Gdy był
dzieciakiem, przychodził tu po Liama, a potem robili to, co wszyscy
chłopcy w ich wieku. Biegali, skakali, brudzili się i wplątywali w
bójki. To chyba nie przeszkadzało ojcu Liama. Każdy nowy siniec,
czy zadrapanie komentował tylko krótkim „Ech, te dzieciaki”.
Uznał jednak, że chłopak z przyczepy wychowywany tylko przez
matkę, która nawet nie zna nazwiska ojca swoich dzieci, nie jest
odpowiednim towarzyszem dla jego syna.
Nie
przychodził tutaj przez lata, aż od teraz. Sam nie wiedział, jak
się tu znalazł. Jego i tak tutaj nie ma. A gdyby nawet, to pewnie
już nie pamiętał jego imienia. Obrócił się na pięcie i
postanowił wrócić do domu. Zatrzymał się w półkroku, gdy
zobaczył, jak podbiega do niego otyły mężczyzna w
ciemnoniebieskim, pobrudzonym kombinezonie.
–
Hej, młody! –
zawołał. – Stój!
Josh
poczekał, aż mechanik dobiegnie do krat. Był czerwony na twarzy i
dyszał ciężko.
–
Słuchaj, dzieciaku.
Nie chciałbyś trochę zarobić? Zwykłe przynieś–wynieś.
Potrzebuję kogoś na gwałt. Po prostu mamy straszny zapierdol, a
ten skąpy dziad nie chce przyjąć nikogo na stałe...
–
Tak – odparł
Josh, wchodząc mężczyźnie w słowo.
–
Nawet nie
powiedziałem, ile bym ci płacić.
–
Nieważne. Chcę
tutaj pracować.
Przynosił
i wynosił. Odkręcał i wkręcał. Słuchał świńskich kawałów i
obelg. A przede wszystkim czekał z niegasnącą nadzieją. Tydzień,
dwa, trzy. Gdy nie mógł patrzeć w stronę bramy, nasłuchiwał
charakterystycznego warkotu dziesięciocylindrowego silnika Vipera.
Nic.
W
końcu, w jeden z wielu takich samych upalnych, nerwowych
poniedziałków postanowił dać sobie spokój. W czasie przerwy
swoją kanapkę memlił jak zwykle w samotności w jednym ze
składowanych kabrioletów, ale tym razem w miejscu, skąd nie mógł
dojrzeć bramy wjazdowej. Puszka coli wysunęła mu się z dłoni,
ale zdołał ją złapać, gdy pomiędzy morzem samochodów dojrzał
Jacka Hetfielda z papierosem w ustach. Wyglądał na równie
zaskoczonego.
–
Co ty tu... –
zaczął, ale zaraz się roześmiał. I to był niesamowity widok. –
Życie jest zaskakujące, co nie, Josh?
–
Tak... – odparł
chłopak, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na
usta. Więc jednak pamiętał. – Bardzo.
Jack
wyciągnął papierosa z ust i wydmuchał dym. Jeszcze chwilę
przyglądał się Joshowi i pokręcił z niedowierzaniem głową.
–
No serio? –
mruknął jakby do siebie, nim kiwnął dłonią i odszedł.
Josh
wyprosił zmianę dni pracy na koniec tygodnia. Jack przyjeżdżał
najczęściej na niedzielę, rzadziej na cały weekend. Wtedy zwykle
wykłócał się z ojcem o rzeczy dotyczące firmy w jego biurze.
Sporadycznie zamieniał z Joshem chociaż kilka słów, ale ich
spojrzenia się spotykały, gdy mijał zakład mechaniczny. Wzajemnie
szukali się wzrokiem. Wtedy Jack zawsze się uśmiechał, mrugał do
chłopaka, a czasem nawet śmiał się pod nosem. Josh czuł, jakby
mieli między sobą jakąś specjalną, milczącą umowę. Tylko oni
dwaj.
Nadeszła
jesień, a z nią upragniony przez spękaną ziemię deszcz. Duszący,
osadzający się na wszystkim pył zmienił się w kleiste błoto.
Była niedziela. Od trzech dni mieszkali w przyczepie tylko we dwoje.
od czterech godzin nie widział Jacka Hetfielda. Rano, po przyjeździe
zniknął w czeluściach rodzinnej willi. Josh stał teraz pod
daszkiem z blachy falistej, o którą stukały krople rzęsistego
deszczu i zjadał swoją kanapkę, korzystając z przerwy. Chleb był
dzisiaj wyjątkowo gumowaty, a cola ciepła. Żując wolno, patrzył
przez ścianę deszczu, gęstego niemal jak w tropikach w kierunku
domu Hetfieldów. Gdy zobaczył wychodzącego bez parasolki Jacka,
który udał się gdzieś, pomiędzy niezliczone rzędy samochodów,
wbiegł w ulewę bez zastanowienia.
Znalazł
go po paru minutach, gdy był już całkowicie przemoczony. Jack
siedział w starym Cadillacu DeVille i palił papierosa. Jego długie,
jasne włosy lepiły mu się do twarzy i szyi, a biała koszula stała
się niemal całkowicie przeźroczysta. Gdy dojrzał chłopaka,
skrzywił się i mocniej zaciągnął. Chciał go zignorować, a ten
głupiec wciąż tam stał z lekko pochyloną głową, a woda
spływała mu z długich, rudych pasm strumieniami.
–
No właź – syknął
– a nie stoisz tam jak idiota.
Josh
usiadł na krańcu kanapy, niepewnie popatrując na mężczyznę co
moment. Jack przez dłuższą chwilę nie zwracał na niego uwagi.
Patrzył na willę i nerwowo palił papierosa. Gdy skończył,
wyrzucił niedopałek przez okno i odwrócił się do Josha.
Westchnął ciężko. Niespodziewanie zebrał mu włosy z karku i
wycisnął z nich wodę niczym ze szmatki.
–
Musiałeś tu
przyjść, co? – spytał. – Nie mogłeś się powstrzymać.
Josh
pokiwał głową. Jack zaczął go nieśpiesznie głaskać po
włosach, jednocześnie patrząc przez okno na willę z dwóch
rodzajów czerwonej cegły.
–
I co ja mam teraz z
tobą zrobić? – zapytał po chwili.
–
Cokolwiek.
Jack
uśmiechnął się krzywo.
–
Gdyby to było takie
proste.
Rozdział jak zawsze super :) Powiem szczerze, ze Josh mnie troszkę wkurza, ale Jacka ubostwiam. Ślicznie dziękuję za rozdział ����
OdpowiedzUsuńMnie też Josh wkurza, nie martw się :) On już tak ma. I też uwielbiam Jacka, dlatego nie mogłam go zabić, chociaż taki był plan. Jest zbyt super po prostu^^
UsuńPozdrawiam,
MoNoMu
Kiedy kolejny rozdział ?
OdpowiedzUsuńMyślę, że będzie na weekendzie. To nie tak, że porzuciłam czy coś, tylko strasznie nie mam czasu, ale tworzę, tworzę... Proszę o cierpliwość :)
UsuńTo opowiadanie z najbardziej wartą akcją jakie czytam�� cały czas trzeba być czujnym, bo nie wiadomo ci się wydarzy. A Josh - co za ciepłe kluchy. Kocham Jacka -niech wraca do zdrowia jak najszybciej bo oszaleję ... Byle tak dalej Autorko!
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, Josh taki no właśnie głupiutki widać że Yracy więcej rozumie... a Jack coś dużo myśli o tym rudzielcu...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały tekst, Josh taki no właśnie glupiutki widać że Tracy więcej rozumie... a Jack coś dużo myśli o tym rudziaelcu...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka