poniedziałek, 6 lutego 2017

ROZDZIAŁ 19 - Teoria miłości i decyzje dorosłych dzieci

asza przewrócił się na drugi bok. Było za wcześnie, żeby wstawać i za późno, aby spróbować znów zasnąć. Zaczynał się nowy, ludzki dzień, niezgodny z naturalnym biorytmem. Za oknami było jeszcze ciemno, ale pracownicy pierwszej zmiany popijali już tosty mocną kawą i czytali newsy na tabletach. Spał znów sam, w swoim pokoju. Obydwaj nic nie powiedzieli, gdy Sasza przenosił z powrotem swoje rzeczy. Santa Boy nie próbował go zatrzymywać, a Sasza nie zamierzał prosić. Nie, żeby spanie we dwójkę było jakieś szczególne przyjemne. Rockman był ciężki, chrapał, a podczas snu przekręcał się z boku na bok. Ludzie w długich związkach po jakimś czasie łapali wspólny rytm, aż w końcu nie mogli usnąć bez drugiego ciała obok. Jednak to zajmowało więcej czasu niż kilka nocy. Mimo że Sasza więcej nie spał niż spał u boku Santy Boy'a, był rozgoryczony tym, że mężczyzna go nie zatrzymał. Postronna osoba zapewne sądziła, że to starszy muzyk sterował wszystkim w ich związku, ale tak nie było. Santa rzadko cokolwiek inicjował, nawet w strefie seksu. Sasza zawsze musiał dawać mu znaki. Oczywiście, gdy dostał już nieme lub werbalne przyzwolenie, wcale się nie krygował. Jednak nigdy nie zrobił niczego, czego Sasza mógłby nie chcieć. Nawet nie próbował. Jakby się bał uczynić cokolwiek, co mogłoby skłonić go do odejścia. Jednocześnie, gdyby się tak stało, to nie próbowałby go zatrzymać. Sasza czuł, że Santa Boy zawsze dawał mu jakąś furtkę. A on nie chciał żadnej pierdolonej furtki. Wolałby już usłyszeć „Jesteś mój, głupia suko”, niż „Rób, co chcesz”.

Odrzucił z siebie kołdrę, całkowicie rozbudzony przez wzbierające nim emocje. I jeszcze ten głupi seks. To Sasza zawsze do niego przychodził, a Santa prawie nigdy nie odmawiał. Kiedyś przez myśl mu przeszło, że może się do tego zmusza. Jednak to nie było to. Santa po prostu lubił się pieprzyć. I Sasza też lubił. Więc czy ten stary dziad choć raz nie mógł tu przyjść i zrobić, co do niego należy? Im dłużej był z tym mężczyzną, tym lepiej rozumiał czytelniczki harlekinów, w których jakiś włochaty Człowiek Lodu czy inny maczo posiadał swoją dziewicę. Przy tym wcale nie chodziło o to, kto kogo posuwał. Tylko o to, czy w każdym geście i spojrzeniu kryło się proste przesłanie „Jesteś mój i nigdy nie pozwolę ci odejść”. Sasza nie widział tego w piwnych oczach muzyka. Była w nich tylko niepewność.
Mocne dobijanie do drzwi zaskoczyło go na tyle, że aż poderwał się do siadu. Łomotanie nie ustępowało, po chwili zaczęło mu towarzyszyć wielokrotne, niosące się echem przyciskanie guzika dzwonka, który na szczęście nie działał chyba od zawsze. Nikt normalny nie dobijałby się do drzwi o tej porze, więc Sasza uznał, że coś musiało się stać. Ubrał pośpiesznie spodnie i podkoszulek. Miał już wychodzić z pokoju, ale usłyszał kroki na korytarzu i powiększony zestaw XXL przekleństw wypowiedzianych chrapliwym, zaspanym głosem. Potem zgrzyty dwóch otwieranych zamków, jedno „O kuźwa, nie” i ten głos... Chociaż teraz brzmiał znacznie mniej bełkotliwie, nie było mowy, żeby Sasza go nie poznał. To był głos Fat Moose'a. O kuźwa, nie.
Wywal go, wywal, błagał w myślach Sasza. Nie chciał, żeby perkusista przekroczył próg tego mieszkania. Przedstawiał sobą wszystko to, co Santa Boy zostawił za sobą. Jego życie było ciągłym, nigdy niekończącym się afterparty – pełnym alkoholu, narkotyków i anonimowych cipek. Pełnym autodestrukcji i samotności. Nie chciał, żeby wraz z Fat Moose'em przeniknęło to do ich miejsca i je skaziło. Niestety po chwili klepki w salonie zatrzeszczały w akompaniamencie kolejnych zrzędliwych przekleństw Santy Boy'a. Skrzypienie skóry tylko potwierdziło, że byli członkowie High Death rozsiedli się na kanapie.
Sasza mógł po prostu udawać, że nadal śpi. Fat Moose nie wiedział przecież, że reagował na głos Santy jak tresowany sznaucer. Położył się i zamknął oczy, ale jego uszy pozostały czujne.
– To, gdzie jest ten twój kociak? – spytał producent.
– Kto? Śpi. Ma. Prawo. Jest. Piąta. Rano – wycedził Santa. – Po coś tu w ogóle przylazł?
– Interesy. Interesy oczywiście, Boy. Dla niczego innego nie uspokoiłbym fal w moim umyśle.
– Że co, kurwa? – sapnął Santa. – Dobra, nieważne. Mów, co masz mówić i spieprzaj.
– Coś jesteś w niehumorze, widzę, Boy. No dobra. Wszystko już dopiąłem. Zaczynamy od nowego roku. Ściągnąłem najlepszego inżyniera dźwięku. Gość siedzi w technicznym death metalu. Wszystko wyłapie. Każe ci powtarzać, jeśli mucha usiądzie ci na strunie. Cudo, mówię ci.
– To świetnie. A teraz mów, o co naprawdę chodzi.
– Przejrzałeś mnie, Boy. Zawsze byłeś taki błyskotliwy...
– Ostrzegam cię.
Sasza uśmiechnął się. Nie musiał widzieć Santy Boy'a, żeby stwierdzić, że był już mocno wkurzony. Jeszcze parę zdań i Fat Moose wyleci przez okno głową do przodu.
– Jason.
W salonie zapadła cisza. Nawet po drugiej stronie ściany Sasza czuł, jak zgęstniała atmosfera. Jason. Jason. Jaki znowu Jason? Jego oczy i usta otworzyły się jednocześnie, gdy już znał odpowiedź. Jason Dover, pierwszy gitarzysta High Death. Odszedł z zespołu po owianej tajemnicą śmierci Beherita i słuch po nim zaginął, a raczej opinia publiczna przestała się nim interesować. Facet całkowicie odciął się od światka muzycznego i show–biznesu ogólnie.
– Nie żyje? – spytał po chwili Santa Boy.
– Co? Nie – zaprzeczył Fat Moose. – Skończył te swoje studia. Buduje drogi, ma dwójkę dzieci, a jego żona pracuje jako pomoc stomatologiczna. Facet dożyje setki w przeciwieństwie do nas. Chce przyjechać.
– To fajnie, bo ja nie chcę, żeby przyjeżdżał. Możesz mu to przekazać.
– To nie było pytanie, Boy. Przyjeżdża. Wiesz, powspominać stare czasy.
– I co jeszcze? – parsknął Santa. – Może chce dołączyć do składu?
– To łysiejący faciu z przedmieścia, który weekendami prowadzi szkółkę koszykarską dla gówniarzy z podstawówki – odparł Fat Moose. – To już jest inny świat. Chce powspominać dawne czasy.
– Ale ja nie chcę.
Znów skrzypienie skóry i odgłos bosych stóp na parkiecie. Santa Boy musiał wyjść z pokoju. Sasza nie za wiele wywnioskował z tej rozmowy poza tym, że przez cały dzień będzie musiał chodzić wokół kochanka na palcach. Początki High Death to czasy jeszcze przed upowszechnieniem internetu i całkowitej inwigilacji gwiazd. To, co działo się między członkami zespołu w czasach nagrywania pierwszego dema i płyty, pozostawało wielką tajemnicą, którą Santa nie chciał się dzielić nawet z Saszą. Historia zapewne nie obfitowała w różowe kucyki Pony i migotliwe wróżki, więc nie naciskał.
– Kawy? – burknął Santa Boy z kuchni.
– Nie, dzięki. Mam po niej kwasoty.
– Serio? Akurat po kawie?
– Mam delikatny żołądek – odparł Fat Moose i zastukał w ścianę za kanapą. – Hej, kociak, jesteś tam? To wyłaź. Do ciebie też mam sprawę.
Sasza westchnął, a potem uniósł się z łóżka. Obawiał się, że jeśli nie pójdzie do Fat Moose'a, to on przyjdzie do niego, a tego bardzo nie chciał. Wyszedł z pokoju jak na skazanie. Perkusista siedział na kanapie z wyciągniętymi nogami, które opierał o róg szklanego stolika. Nawet nie ściągnął butów. Miał na sobie czarne, skórzane spodnie i czerwoną koszulę, która wyglądała jak świeżo wyciągnięta z suszarki. Był dzisiaj w o wiele lepszym stanie niż na pamiętnej imprezie. Prezentował się jak dobrze zakonserwowany sześćdziesięciolatek, chociaż był dobrze przetrawionym czterdziestolatkiem.
– Wciąż nie rozumiem, co on w tobie widzi – oznajmił Fat Moose, gdy Sasza pojawił się w salonie. – Kiedyś by nawet nie spojrzał na kogoś takiego jak ty. Ciesz się, słodziaku. Gdybyście urodzili się w podobnym czasie, co najwyżej glancowałbyś mu glany.
– Mam tego świadomość – odmruknął Sasza, wciąż stojąc na środku salonu. Jeszcze nigdy nie czuł się tu tak obco.
– Świadomość? – powtórzył perkusista i poklepał miejsce obok siebie na kanapie. – No to dobrze. Ale jest mnóstwo rzeczy, których na pewno nie jesteś świadom i których nawet ja nie jestem. Wiesz, on był już taki, gdy dołączyłem do zespołu.
Sasza, który usiadł na kanapie jak najdalej od Fat Moose'a, teraz musiał nachylić się w jego stronę, bo głos mężczyzny przeszedł w szept.
– Czyli jaki? – spytał z powątpiewaniem. Nie chciał zostać wciągnięty w jakąś głupią gierkę przez podstarzałego ćpuna. Wystarczyło mu, że Santa poruszał nim po planszy, w którą tylko chciał stronę.
– Strachliwy.
– Co? Santa nie jest...
– Myślisz, że jest odważny, bo chwycił mnie za łeb i przypieprzył nim o stół? – spytał Fat Moose. – Popatrz na niego teraz. Spieprzył na samą wzmiankę o Behericie i Jasonie. Był już taki, gdy ja się pojawiłem. Nawet ja nie wiem, co dokładnie się wydarzyło. Nigdy mi nie powiedział. A tobie? Też nie, prawda?
Fat Moose nie musiał czekać na odpowiedź chłopaka. W przeciwieństwie do swojego kochanka Sasza wszystko miał wypisane na twarzy.
– Właśnie... Gdy dołączyłem do zespołu, on już taki był. Pasywno–agresywny, jak mawia mój terapeuta. Nie wiem, co dokładnie się tam wydarzyło, ale Boy jest przez to właśnie taki. Gdy dzieje mu się krzywda, to zwykle atakuje, bo atak to najlepsza obrona przecież, ale gdy sytuacja go przerasta, to po prostu spieprza.
Zaśmiał się ochryple, bo Sasza przesunął się na kraniec kanapy, gdy spróbował się do niego zbliżyć.
– I po co mi to wszystko mówisz? – spytał chłopak również szeptem. Czuł, że zaraz padnie propozycja nie do odrzucenia typu „Musisz od niego odejść, bo inaczej – tutaj jakaś groźba”. Na szczęście był biedny, bez rodziny, a na własnych członkach też mu jakoś przesadnie nie zależało. – No?
– Mówię, żebyś uważał teraz na to, co robisz – odparł Fat Moose. – To jest jego wielka szansa. Odrodzenie, rozumiesz? Nie chcę, żeby jakiś mała, chuda ciotka mu w tym przeszkodziła.
Wyciągnął rękę i wbił chłopakowi palec pod żebro. Sasza chwycił go za dłoń i bezskutecznie próbował go odsunąć, nie robiąc przy tym zbytniego rumoru.
– Co do... – zasyczał.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – spytał producent. Drugą dłonią chwycił twarz Saszy i skierował ją w swoją stronę. – Rozumiesz?
Gdy do salonu wrócił Santa Boy, puścił chłopaka i ponownie założył nogi na stolik.
– Weź te brudne giry ze stołu – syknął muzyk, który w ręce trzymał dwa kubki z parującą kawą. – I przestań go dręczyć.
– Nie piekl się, Boy – odparł Fat Moose, spełniając polecenie. – I skąd te perfidne podejrzenia?
Santa usiadł na fotelu z kubkiem w dłoni, drugi postawił przez Saszą, który posłał mu szybkie spojrzenie.
– Bo jest cały czerwony na twarzy.
– To może powinieneś zacząć się obawiać, Boy. Wiesz, ja i mój zwierzęco–erotyczny magnetyzm.
Santa Boy pokręcił głową i parsknął. Miał otwarty umysł, mógł uwierzyć w wiele rzeczy, ale w to na pewno nie. Odraza wymalowana na twarzy Saszy tylko to potwierdzała.
– Kończy mi się już cierpliwość – oznajmił. – O piątej rano mam jej dość ubogie zapasy. Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, to mów teraz.
– Tylko kilka praktycznych rzeczy. Dzisiaj Wigilia, zaczynamy po Nowym Roku, jak wszyscy wytrzeźwieją jako tako. Więc masz tydzień na dopracowanie wszystkiego. I tutaj pytanie. Czy zamierzasz spać w studiu? Jest tam sypialnia, kuchnia i tak dalej. Czy będziesz codziennie dojeżdżał? Muszę wszystko dograć.
– Czym niby? Sprzedałem samochód. Nie będę codziennie jeździł autobusem na drugi koniec miasta – odparł Santa Boy i napił się kawy. – Zamieszkamy w studio na ten czas.
My? Sasza uniósł głowę i spojrzał na swojego kochanka. Chyba przyszła pora na powiedzenie tego, co odkładał od kilku dni.
– Ja nie mogę – oznajmił. – Zaczynam pracę.
Twarz Santy Boy'a nareszcie wykrzywiło coś, co nie było kpiarskim uśmiechem. Zdziwiło go to, że istnieje jakaś cześć życia Saszy, o której nie miał pojęcia.
– Gdzie niby? – spytał.
– W sklepie muzycznym. W tym na trzydziestej piątej.
– I jak niby ją dostałeś? – zdziwił się Santa Boy.
Sasza sam nie był pewien. Po prostu poszedł do tego sklepu pooglądać nowości, zaczął gadać z właścicielem – dość ekstrawaganckim gościem z wygolonymi brwiami i po kwadransie miał już pracę. Na początku wahał się, czy w ogóle przyjąć ofertę, ale musiał w końcu zrobić coś ze swoim życiem. Sancie najwidoczniej nie przeszkadzało, że żerował na nim jak pluskwa, ale to nie o to chodziło. Gdy wychodził z nałogu i później – gdy był przekonany, że dla muzyka jest tylko jednym z wielu, takie rzeczy nie zaprzątały mu głowy. Teraz jednak często rozmyślał o charakterze ich związku, a to, że był praktycznie utrzymankiem Santy Boy'a, uwierało go coraz bardziej. To nie mogła być zdrowa relacja. Tak na pewno stwierdziliby eksperci z „Cosmo”. Wiedział, że nigdy mu nie dorówna. Santa był w końcu legendą i trochę przyblakłą, ale jednak gwiazdą. I chociaż teraz nie robił totalnie nic, to pieniądze, które pozwalały im obojgu godnie egzystować, nadal spływały na jego konto. Chciał chociaż trochę się z nim zrównać i przestać być tak żałosnym. Do tego przebywanie z Santą niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu też nie mogło być niczym dobrym. Nie chciał, żeby mężczyzna zmęczył się jego obecnością lub stała mu się obojętna.
– Tak jakoś wyszło. Pogadałem z właścicielem.
– Z tym dziwakiem bez brwi?
– No. Jest bardzo miły, jak go bliżej poznać.
– Jak chcesz – odparł po chwili Santa Boy.
Do rozmowy znów dołączył Fat Moose. Dyskutowali o kolejności utworów na płycie i dodatkowych nagraniach unplugged dla wersji rozszerzonej. Chociaż Sasza należał kiedyś do zespołu punkowego, to nigdy nawet nie otarli się o profesjonalizm. Dlatego cała ścieżka prowadząca do wydania płyty była dla niego czymś nowym i jak się okazało, bardzo nudnym, pełnym biurokracji i wchodzenia ludziom wyżej w tyłek. Po chwili wyłączył się z rozmowy i zaczął rozmyślać o odpowiedzi Santy Boy'a. Sądził, że muzyk ucieszy się, że wreszcie postanowił zrobić coś ze swoją żałosną egzystencją, a o trzymał tylko enigmatyczne „Jak chcesz”. Nie miał pojęcia, co to oznacza. Znaczy, że miał chcieć, czy miał nie chcieć? i czego chciał Santa Boy? Nawet nie zauważył, że zaczął powoli zsuwać się z oparcia, by w końcu zasnąć z głową opartą o podłokietnik.
Gdy się obudził, byli w pokoju tylko we dwójkę. Fat Moose nadal z nogami na stoliku i papierosem w ustach oglądał w telewizji kobiecy wrestling. Sasza poczuł się źle na myśl, że spał z tym facetem obok. Był jakiś taki oślizgły. Rozejrzał się i nadstawił uszu, ale nic nie świadczyło o tym, aby Santa Boy był w mieszkaniu.
– Gdzie on jest? – spytał.
– Wyszedł – odparł Fat Moose. – Pojołczyś coś, że skoro tak się nudzisz, że znalazłeś sobie robotę, to mógłbyś, chociaż zadbać o sukcesywne napełnianie lodówki. Trzasnął drzwiami i tyle go widziałem.
– Kiedy to było?
– Jakąś godzinę temu.
– Co? Godzinę?! I cię to nie zaalarmowało, że wyszedł kupić bułki i nie wrócił przez godzinę? – zdenerwował się Sasza. – A jak...
– A jak co? – wszedł mu w słowo Fat Moose. – A co jak poszedł szukać kolejnej ofiary losu, która wypełni jego samotność, bo ty postanowiłeś go opuścić? No co?
Sasza gapił się na mężczyznę przez chwilę z głupkowatą miną. Zszokowała go niedorzeczność tego pomysłu, ponieważ on był już na stałe przytroczony do Santy i nie było żądnej siły, która by go od niego oderwała. Jednak jednocześnie gdzieś tam głęboko poczuł kłujące umysł szpilki strachu.
– Nie opuściłem go – odparł w końcu. – Ja tylko...
– Ty tylko jesteś niewdzięcznym kundlem – stwierdził producent. – Też takiego miałem. Znalazłem go potrąconego przy drodze. Sam zrobiłem mu usztywniacz na złamaną nogę. Ganiał za mną po podwórzu krok w krok, wył całą noc, gdy nie mógł spać obok mnie. A gdy jego rany się wygoiły, przeskoczył przez ogrodzenie i tyle go widziałem. Mówiłem ci, mówiłem, że masz mu teraz nie przeszkadzać.
Nigdy nie rozważał tego z tej strony, że Santa byłby samotny, gdyby odszedł. Zawsze myślał, że zabrał go ze sobą, bo był aż tak żałosnym, zaćpanym gównem, iż zmiękczył nawet jego serce. A potem po prostu go tolerował, bo Santa Boy był przecież samotnikiem, który zwykle nie potrzebował nikogo, a gdy się tak działo, to po prostu owijał sobie ludzi wokół palca. Tak jak to zrobił z Jackiem Hetfieldem i jak miał zamiar z jego młodszym bratem. Z czasem przyszło uczucie. Nie wątpił w to, mimo że Santa Boy nie był skory do wyznań. Jednak Sasza nigdy nie uważał się za kogoś szczególnie wyjątkowego. Bardziej za kogoś, kto zdołał wytrzymać z rockmanem tyle czasu, by mogła narodzić się między nimi głębsza relacja. A już na pewno nie za kogoś, bez kogo nie mógłby żyć.
– Nigdy go nie zostawię – oświadczył bez cienia wątpliwości. – Nie wiem, skąd w ogóle taki pomysł.
– Cóż, odnowił cię, zrobił z ciebie normalnego chłopaka. Co prawda niezbyt atrakcyjnego, ale brzydcy przecież też się ruchają. Sam otworzył cię na świat, a teraz się boi, że się nim zachłyśniesz i przeskoczysz przez ogrodzenie. Nawet facet bez brwi wydaje się lepszą partią niż on. Co jak co, ale gościu jest z leksza pojebany.
– Mówi się „z lekka”, a właściwie to "lekko" – poprawił go Sasza i był to jego jedyny komentarz. Fat Moose powiedział teraz coś mądrego, ale nie zamierzał tego głośno przyznać.
Sam się nad tym często zastanawiał. Dlaczego jest tak, że kochamy właśnie tę, a nie inną osobę? Nawet pomimo jej wad? Co o tym decyduje? Akurat on spośród tysięcy, milionów, miliardów. Przecież nawet Eva Braun kilkukrotnie chciała popełnić samobójstwo z tęsknoty do Hitlera. Uch, za dużo czasu spędzonego przy kanale historycznym. A oglądał go, bo Santa to robił.
Wstał z kanapy i przeszedł do przedpokoju odprowadzany przez jasne spojrzenie Fat Moose'a. Dziwnie się czuł, zostawiając go samego w mieszkaniu. Bynajmniej nie przez złamanie zasad savoir–vivru, po prostu gość był obleśny. Wyszedł bez słowa i zamknięcia drzwi. Miał nadzieję, że gdy wrócą, Fat Moose'a już nie zastaną, a telewizor nadal będzie wisiał na swoim miejscu.
***
Nieszczególnie trudno było go znaleźć. Gdy podał sprzedawczyni ze sklepu na rogu ulicy rysopis Santy Boy'a, jej zmęczoną twarz wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Bez słowa palcem wskazała, w którym kierunku się udał. Po kwadransie Sasza czekając, aż światło zmieni się na zielone, obserwował Santę siedzącego na ławce w parku po drugiej stronie ulicy. W tym parku. To było takie żenujące z perspektywy czasu. Nie bardziej oczywiście od akcji w przyczepie. Tego już nic nie przebije.
Przeszedł przez pasy i stanął przed Santą, który w ustach trzymał niezapalonego papierosa. Zmierzwione, nieuczesane tego ranka włosy nadawały jego osobie dziwnej przeciętności. Wyglądał teraz jak zwykły czterdziestolatek z problemami. Sasza przygryzł dolną wargę, zastanawiając się, co ma powiedzieć. Miałby przepraszać? Przecież nie zrobił nic złego. Może się złościć? Nie miał o co. Otworzył usta, by powiedzieć cokolwiek i przerwać niezręczną ciszę między nimi. Zaraz tego pożałował i przykrył jej dłonią. Znowu to zrobił. Santa Boy obejrzał się na niego spod zmarszczonych brwi.
– Naprawdę w to wierzysz? – spytał. – Jesteś bardzo naiwny jak na kogoś tak doświadczonego przez życie.
– Co?
Santa westchnął, a potem wbił wzrok w pokrytą niedopałkami i ptasimi odchodami płytę betonową pod sobą.
– W tę całą miłość? Jakieś rodzicielskie instynkty jeszcze rozumiem. Hormony i te bzdety. Ale dwójka ludzi? Przeznaczenie i ten cały shit? Nie wydaje ci się to drugą, największą ściemą w życiu? Zaraz po bogu oczywiście.
– Wierzę – odparł po chwili Sasza, a Santa Boy uniósł na niego zdziwione spojrzenie. – Wierzę, że na każdego gdzieś tam czeka ta druga komplementarna osoba, która wypełnia wszystkie pustki. Taka, z którą jest ci lepiej niż w pojedynkę, mimo że nigdy nie cierpiałeś z samotności. Wiesz, jak dwa atomy, które łączą się, aby zmniejszyć swoją sumaryczną energię. Zmniejszyć entropię, nieuporządkowanie świata. Za dużo Discovery Channel, czy coś.
Zawstydzony, przejechał dłonią po podgolonej na jeża głowie. Mówienie nigdy nie było jego mocną stroną. Wolał słuchać zachrypniętego głosu Santy Boy'a. Ani działanie. Wystarczało mu, że mógł stać za jego plecami.
– Długo nad tym myślałeś? – spytał Santa, z trudem powstrzymując śmiech. – I tak to się dziwnie składa, że akurat ta przeznaczona osoba mieszka w tym samym mieście? Wydaje się to dość mało prawdopodobne w skali całego świata. Jakaś teoria?
– Żadnej. Mam po prostu nadzieję, że gościu przeznaczony tobie jest w jakimś północnokoreańskim obozie pracy albo jest jakimś tubylcem z dżungli i nigdy nie będzie wam dane się spotkać. I że ja wystarczająco dobrze wypełniam twoją pustkę, byś nie szukał nikogo innego.
Santa Boy zakrył dłonią oczy i się zaśmiał. Po chwili jednak wciąż rozbawiony uniósł wzrok na czerwoną twarz Saszy.
– To najgłupsza rozmowa w moim życiu – przyznał.
– W moim też.
Wiedziony jakąś dziwną potrzebą zbliżył się do ławki i wgramolił na Santę Boy'a. Z ulgą przymknął oczy, gdy jego szczupłe ciało objęły ramiona.
– Jesteś lekki jak piórko. Czasami ma wrażenie, że odlecisz i już nie wrócisz.
– To niemożliwe. Pogódź się z faktem, że jestem do ciebie przytwierdzony na stałe.
– Hmm – odmruknął Santa Boy. Zaplótł dłonie na brzuchu Saszy. Zimowy wiatr, który targał jego włosami, uspokoił się, a z porannego nieba zaczął padać tak rzadki w Teksasie śnieg. – No kuźwa, jeszcze tego brakowało.
– Romantycznie, co? – rzucił Sasza, wiedząc, do czego pił komentarz Santy Boy'a. – Hej, w ogóle dzisiaj jest Wigilia. Josh ma urodziny. od dzisiaj jest dorosły.
– Pewnie, a wódy w sklepie nadal nie może kupować – zakpił muzyk, odzyskując humor. – Myślisz, że ta data jakoś go magicznie odmieni? Że nagle zacznie podejmować odpowiedzialne decyzje? Nie bądź śmieszny. Ja jestem od niego ponad dwa razy starszy i nadal jestem idiotą.
– No nie zaprzeczę. – Zaśmiał się Sasza. – Mam tylko nadzieję, że nie zrobi czegoś naprawdę głupiego.
– Się okaże. Na razie chodźmy do domu.
– I co będziemy tam robić?
– Jak to co? Wyjebiemy Fat Moose'a na początek, następnie trzy dni ruchania i trzy dni spania, a potem zaczniemy nagrywać.
Sasza drgnął, tknięty nagłą myślą. My. Zawsze było to „my”. Nawet gdy Santa obmyślał i wdrażał swój szatański plan, który tak feralnie się zakończył. „Potrzebujemy pieniędzy. Będziemy nagrywać”. Santa myślał o nim znacznie więcej, niż sądził. Prawdopodobnie nie zauważał tego pogrążony w żałości nad swoim losem. Oboje byli idiotami. Dorosłymi tylko w metryce.
– I co ci się tak japa cieszy? – spytał Santa Boy. Byli już blisko mieszkania. Na parkingu przed budynkiem nie było Ferrari, więc Fat Moose musiał odebrać w końcu swoją własność i się wynieść. Tyle dobrze. – Jakieś to podejrzane.
– Hm? Tak po prostu. Wiesz, uskrzydlony miłością. – Zaśmiał się Sasza.
– Boże, wywal te harlequiny spod poduszki.
– Ale pracy nie rzucę.
– Spoko, tylko nie zakochaj się w facecie bez brwi.
Sasza ostatkiem sił powstrzymał cisnący mu się na usta kpiący uśmiech.
– Naprawdę jesteś jak dziecko.
***
Josh po przebudzeniu był lekko zdezorientowany. Pamiętał, że wrócił do swojej przyczepy, ale jego zwisająca z łóżka stopa dotykała podłogi. No tak, tej nocy Tracy spała na górze. Upstrzoną gęstymi piegami dłonią przetarł sklejone oczy. Rzadko miewał jakiekolwiek sny, a może po prostu ich nie pamiętał po przebudzeniu, ale ten był nadal bardzo wyraźny. Juan*. Jak mógł o nim zapomnieć? Na polu przyczep jeszcze długo po jego nagłym wyjeździe panowała napięta atmosfera. Ktoś dowiedział się, że Latynos był psem. Niektórzy uważali, że został przysłany w celu infiltracji, jednak nic się nie wydarzyło po jego zniknięciu.
Wstał z łóżka i podszedł do kranu, by nalać sobie wody do szklanki.
– Więc jest policjantem – mruknął, nim wypił kilka łyków.
Gdy uniósł głowę, napotkał wzrok siostry.
– od dzisiaj jesteśmy dorośli – powiedziała bez szczególnych emocji w głosie. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że to niczego nie zmieni w jej egzystencji.
– Taa.
Tracy zeszła po drabince i stanęła przed bratem.
– Gdy się tak bliżej przyjrzeć, to poza tymi paskudnymi piegami wcale nie jesteśmy podobni – stwierdziła. – Skoro jesteśmy dorośli, to już chyba nie musimy być razem.
– Tak jakbyśmy kiedykolwiek byli – odparł Josh.
– Prawda. To może jedna rada od starszej siostry, zanim nasze drogi się rozejdą? Uważaj, co robisz.
– Co?
– Wczoraj kazałeś mi sobie przypomnieć, co powiedział mi Hetfield, gdy tu przyjechał po raz pierwszy. A pamiętasz, co powiedział tobie?

*Juan pojawił się w bonusie

8 komentarzy:

  1. Skąd Ci się ten Człowiek Lodu przyplątał? Czytałaś całą sagę? Ja przez to przebrnęłam w gimnazjum i tak przyznaje niektórzy byli włochaci XD


    Buka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwszy tom odnalazłam gdzieś w domu jak byłam właśnie w gimnazjum i na tym zakończyłam moją przygodę z tym, hmm, dziełem literatury. Chociaż śmieszy mnie do dziś. Podejrzewam, że niektórzy mają taki polew z TB :). Tam było coś typu "I wreszcie odważyła się spojrzeć pod kołdrę na jego męskość wyrastającą spośród nadnaturalnie gęstych włosów i przeraził ją ten widok" xD Czy coś.
      No ale Saga o Ludziach Lodu to taki klasyk nad klasykami romansideł :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Bo byłam super, super, super zajęta, a nie chciałam, żebyście o mnie zapomnieli :)

      Usuń
  3. Brakuje mi Jacka...

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, taka inna odsłona Santa Boy'a taka niepewna ale podoba mi się że Sasza chce stanąć na nogi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  5. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, mamy tutaj taką inną odsłonę Santa Boy'a, taka niepewna ale podoba mi się to, że Sasza chce stanąć na nogi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń