W dniu, w którym ręce zacierają producenci kwiatów, bombonierek i prezerwatyw, życzę wam, aby czekoladki poszły wam jedynie w cycki i tyłki (dla facetów tylko to drugie). Buźka! :*
anta
Boy przejechał kciukiem wzdłuż penisa Saszy i zebrał kroplę,
która pojawiła się na główce. Oblizał palec i spojrzał w górę,
na czerwoną twarz chłopaka.
–
Już jesteś już
taki sztywny i śliski – stwierdził zadowolony i rozbawiony.
Sasza
bywał taki pocieszny. Stał teraz pod ścianą wyprostowany i
sztywny jak podczas szkolnego apelu. Powoli kolor z jego policzków
rozpływał się na szyję i szczupłą klatkę piersiową.
–
No bo... – jęknął
Sasza.
No
bo Santa Boy nigdy nie zginał karku, nie mówiąc już o klękaniu
przed kimkolwiek. A teraz Sasza patrzył z góry na jego lekko
skrzywiony w lewo nos, co dało się zauważyć dopiero z tej
perspektywy i który znajdował się teraz na wysokości jego fiuta.
Santa Boy miał też niesamowicie gęste rzęsy.
Rockman puścił na
chwilę członek i odsunął się trochę, by ściągnąć sweter
przez głowę. Gdy to robił, rozległy się trzaski, a w powietrzu
rozbłysło kilka iskier. Odrzucił ubranie na podłogę w
przedpokoju i spojrzał w górę, a Sasza aż przełknął ślinę
pod naporem tego spojrzenia. Dłońmi przejechał po malowanej na
szaro ścianie. Jej chropowatość pod placami wydała mu się jakaś
bardziej dosadna, jakby całe jego wyczekujące ciało stało się
wrażliwsze. Santa Boy uśmiechnął się jeszcze w ten swój
zwyczajowy, drapieżny sposób i powrócił do pieszczenia członka
swojego chłopaka. Przytrzymał go i wziął w usta, na razie płytko.
Drugą dłonią ugniatał delikatnie jego jądra. Zdawał się nie
być takim entuzjastą seksu oralnego jak Sasza, ale jakieś ćwierć
wieku doświadczenia robiło swoje. To prawie tyle, ile on sam żył.
Potrząsnął głową, aby nie myśleć, o tym, co ich dzieliło, ale
o tym, co łączyło. A były to gorące i chętne usta Santy Boy'a,
które właśnie ssały jego fiuta. Czuł rosnącą ekscytację nie
tylko tam w dole, ale także w klatce piersiowej, która nagle
zrobiła się za ciasna dla jego serca. Oczami prześlizgiwał się
po wytatuowanym ciele kochanka. Nie powie tego głośno, ale Santa
chyba zapisał się na siłownię. Starał się. Dla niego.
Uczucie
sztywnego penisa w ustach nie było jakieś szczególnie przyjemne
ani ekscytujące. Jednak rozpalona twarz Saszy i te jego głębokie,
jękliwe posapywania były wystarczającą nagrodą, aby się trochę
poświęcić. Possał mu jeszcze chwilę, a gdy uznał, że chłopak
jest już blisko, uniósł się z kolan i wbił się gwałtownie w
jego rozchylone usta. Przycisnął przy tym to chude ciało do ściany
za bark, drugą dłonią stymulując penisa. Sasza odpowiadał na
pocałunek trochę nieprzytomnie. Zamknął już nawet oczy, po
prostu czekając na orgazm. Jęknął, gdy Santa Boy zszedł ustami
na to cudowne miejsce w zgięciu szyi. Zassał się na skórze
gwałtownie, z premedytacją zostawiając tam bolesną malinkę.
Nachylił się jeszcze bardziej, do drobnego sutka Saszy, a gdy go
ugryzł, dla chłopaka było już dość. Szarpnął Santę Boy'a za
rozczochrane włosy i doszedł mu w dłoń. Częściowo. Trochę na
jego spodnie. Rockman nie miał jednak teraz głowy do tak
prozaicznych rzeczy, jak sperma na dżinsach. Oczarowany patrzył na
zaczerwienioną twarz jeszcze lekko zamglonego przez orgazm Saszy.
Splótł dłoń z jego i podciągnął mu rękę po szorstkiej
ścianie przedpokoju. Gdy chłopak spojrzał w górę na jego twarz
tymi swoimi rybi oczami, pocałował go w rozgrzane czoło, a potem
oprał o nie policzek.
–
To co? – spytał.
– Idziemy spać?
Sasza
zmarszczył brwi ze zdziwienia. Spać? Więc Santa Boy przycisnął
go do ściany zaraz po przekroczeniu progu, zsunął mu spodnie i
zrobił laskę po to, żeby na tym zakończyć i iść spać.
To było takie strasznie do niego niepasujące i... miłe w jakiś
sposób. Pewnie powinien to po prostu przyjąć. Jednak już dawno
doszedł do konsensusu ze swoim wewnętrznym „ja”. Był po prostu
straszną suczą, a jak wolał Santa Boy – masosuczką. Wyrwał
dłoń z uścisku. Muzyk odsunął się lekko, dając chłopakowi
przestrzeń i przyglądał się badawczo jego poczynaniom. Sasza
jedną ręką obsunął sobie niżej spodnie z bielizną. Drugą
chwycił dłoń Santy, tę ubrudzoną spermą i uniósł do swoje
twarzy. Bezceremonialnie na nią napluł i zamieszał palcem
wskazującym. Z ust Santy Boy'a wydobył się świst, gdy poprowadził
jego rękę pomiędzy swoje rozchylone nogi.
–
A chciałem być
miły – stwierdził Santa zachrypniętym bardziej niż zwykle
głosem. Sytuacja była bez dwóch zdań podniecająca, ale nie mógł
ukryć rozbawienia.
–
Wiem – odparł
Sasza i przyciągnął go za kark do krótkiego pocałunku. – Ale
możesz już przestać.
Santa
Boy zarechotał. Wyszczerzył się w szerokim uśmiechu, nim wbił
się w usta Saszy. Po chwili to jemu i jego językowi przebitemu
kolczykiem oddał władzę nad pocałunkiem. Sam skupił swoje zmysły
na innych interesujących partiach chłopaka. Wilgotnymi palcami
przejechał pomiędzy spoconymi pośladkami do jego odbytu. Najpierw
wyczuł lekkie owłosienie, a potem pierścień mięśni. Zaczął
masować go opuszkami palców. Zaraz jednak przestał, gdy poczuł
bolesne ugryzienie w wargę.
–
Przestań się
pieprzyć – syknął Sasza najwyraźniej zniecierpliwiony.
–
Jeszcze nie za...
–
Och, zamknij się
już.
Sam
zaraz się uciszył, gdy został błyskawicznie odwrócony. Jęknął
pod wpływem gwałtowności tego ruchu i siły, z jaką jego naga
pierś i policzek spotkały się ze ścianą. Pewnie przez jakiś
czas będzie miał po tym pamiątkę. Santa jedną dłonią
przytrzymał go za kark, a dwa palce drugiej bez uprzedzenia wbił mu
w tyłek, torując drogę dla swojego zapomnianego dotąd fiuta.
Sasza zacisnął oczy i trochę bardziej rozstawił nogi. Santa
postanowił go puścić, bo chłopak i tak nie ruszy się o milimetr,
to przecież byłoby niezgodne z zasadami gry. Przyssał się do jego
pleców, zostawiając mu jeszcze kilka malinek. Jedną dłonią wciąż
robił mu szorstką i gwałtowną placówkę, a drugą rozpiął
swoje spodnie i wydobył z nich penisa.
Sasza
uśmiechnął się na dźwięk rozpinanego zamka błyskawicznego.
Znów był sztywny i gotowy na bycie przerżniętym. Gdy Santa Boy
bezceremonialnie podciągnął go dwoma zgiętymi placami jak hakiem,
usłużnie wypiął się bardziej. Zaraz poczuł szarpnięcie włosów
i został zmuszony do odchylenia głowy w tył.
–
Nie ścinaj tych
kudłów. Są bardzo funkcjonalne – powiedział przy jego ucha
Santa, nim przeniósł dłoń na jego gardło, ściskając boleśnie
żuchwę.
Lekkie
duszenie tylko spotęgowało genialne uczucie penisa wdzierającego
się do jego wnętrza. Złapał jeszcze jeden głęboki haust
powietrza i zacisnął oczy, w których pojawiły się łzy, nim
Santa Boy zaczął go pieprzyć. Czuł, że miał słabe nogi i nie
mógł skupić myśli na niczym innym poza penisem poruszającym się
w jego dupie i uczuciu duszenia. Na szczęście rockman był wielki i
silny, więc to on w głównej mierze odpowiadał za ich stabilność.
Sasza mógł więc mu wszystko zostawić i po prostu zatopić się w
tej radykalnej przyjemności.
Santa
Boy dociskał biodra do szczupłego tyłka chłopaka, posuwając go
tak, żeby im obu było jak najlepiej. Oznaczało to właściwie, że
nie musiał się hamować. Swoimi ciemnymi oczami chłonął
rozpaloną do granic możliwości twarz Saszy, która jeszcze
bardziej go nakręcała, rejestrując przy tym każdy grymas, który
mógłby świadczyć o tym, że przesadził. Nic jednak na to nie
wskazywało. Chłopak łapał urywane, łapczywe hausty powietrza i
co chwilę marszczył brwi, ale bezsprzecznie było mu dobrze, gdy
Santa Boy wciskał w niego penisa. Na tyle, że zapomniał o własnym,
więc muzyk uczynnie użyczył mu ręki. Poczuł jednak, że sam
zaraz będzie kończył, więc wykręcił mu szyję, by złapać jego
usta, gdy będzie napełniał go spermą. Docisnął chłopaka
bardziej do siebie, by czuć go całym ciałem podczas orgazmu.
Ucałował go i gdy już ochłonął, wyciągnął z niego penisa.
Sasza otworzył oczy i popatrzył na niego, jakby wybudził się z
letargu. Santa Boy prychnął, bo dojrzał w jego minie coś na
kształt rozczarowania, że to już. Skierował do jego rozchylonego
wejścia trzy palce i zaczął go nimi posuwać, drugą dłonią
masturbując penisa. Sasza oparł rozpalone czoło o zimną ścianę.
Po chwili doszedł już drugi raz tego dnia, chociaż nie było nawet
siódmej rano.
Po
wszystkim Santa Boy wytarł dłonie o dżinsy, które wciąż miał
na sobie i usiadł na podłodze. Jego ciało pokryte kolorowymi
tatuażami błyszczało od potu. Sasza odlepił się od ściany i
skopał spodnie wraz z bielizną, które miał w kostkach. Gdy
spojrzał na swojego faceta, ten rozłożył ręce w zapraszającym
geście.
–
No nie krępuj się.
– Zaśmiał się Santa Boy, poprawnie interpretując jego minę.
Sasza
uśmiechnął się, a potem do niego podszedł. Ukucnął między
nogami Santy Boya, który przyciągnął go do siebie.
–
Fajnie było, co? –
spytał rockman i pocałował chłopaka nad uchem.
–
No – zgodził się
Sasza z uśmiechem.
Zamknął
oczy i oparł głowę o pierś Santy Boy'a. Mógłby tak zasnąć.
–
To, co teraz robimy?
–
Idziemy spać –
odparł. – Skoro ruchanie było na śniadanie, to będzie też na
kolację, a na obiad stek.
–
Nie przeceniasz
czasem moich możliwości? – prychnął rozbawiony Santa.
–
To ty nie doceniasz
moich umiejętności.
–
Wierz mi, że
doceniam. – Rockman wstał, ciągnąc za ręce Saszę, ale ten nie
bardzo chciał współpracować. – Mam cię zanieść, księżniczko?
–
Jasne – prychnął
Sasza, nie wierząc, że to mogłoby się stać.
Zaraz
jednak Santa nachylił się nad nim i przerzucił sobie przez ramię
jak worek ziemniaków.
–
Hej, to wcale nie
jest na księżniczkę!
–
Mnie się tam podoba
– odparł Santa i uderzył chłopaka w nagi pośladek.
Po
kilku krokach wylądowali niezgrabnie na łóżku muzyka. Santa Boy
chwycił się w teatralnym geście za pierś na wysokości serca.
–
Kurwa, przytyłeś.
–
Serio?
–
Serio, serio. –
Ścisnął policzki Saszy jedną dłonią i pokręcił jego głową.
– Nawet ci się robią dołeczki, jak szczerzysz japę.
Usnęli
tak, jak się położyli, czy brudni, spoceni i roznegliżowani. Gdy
Sasza wpadał w objęcia Morfeusza, czując równy oddech Santy Boy'a
na uchu, ktoś inny budził się z długiego snu. Ktoś, o kim jego
sumienie wolałoby zapomnieć.
***
Jack
Hetfield otworzył oczy. Przez parę chwil nie widział nic, tylko
rażącą, świetlistą biel. Jego głowa była dziwnie lekka, a
ciało ociężałe. Przez moment myślał nawet, że jest
sparaliżowany, ale zmusił się do zgięcia kciuka i wbicia
paznokcia we wewnętrzną stronę dłoni. Gdy wreszcie jego oczy
ponownie przyzwyczaił się do dnia, ujrzał jasny sufit nad sobą ze
wbudowanymi świetlówkami. Rozejrzał się wokół. Otaczała go
sterylna biel sali szpitalnej. Czyli żył. Na szafce obok łóżka
dojrzał wazon z bukietem. Czyli ojciec nie żył. Kwiatki mógł
przynieść jedynie Matt, a nie zrobiłby tego, gdyby staruch nadal
był na tym świecie. I to nie on go zabił. Policjanci? Nie miał
pojęcia.
Dopiero
teraz poczuł na twarzy nieprzyjemnie wrzynającą się w skórę
maskę tlenową. Całe ciało bolało go od ciągłego leżenia, lecz
najbardziej doskwierały mu pojedyncze włosy, które opadły na
czoło i policzki. Drażniły go tak, że nie mógł się skupić na
niczym innym, ale nawet nie miał siły, aby je odgarnąć. Dlaczego
życie musiało być takie wkurwiające? Spróbował przesunąć dłoń
na oparcie łóżka, gdzie znajdował się przycisk wzywający
pielęgniarkę, ale zsunęła się na pościel. Sapnął sfrustrowany
i prześlizgnął się wzrokiem po swoim ciele okrytym cienką
kołdrą. Na białym materiale dojrzał długi, falujący włos.
Ogniście rudy.
–
Głupi dzieciak –
mruknął Jack, a maska zniekształciła jego i tak nienormalnie
zachrypnięty głos.
Matt
był dziś w Amarillo, w rodzinnym domu, więc zjawił się w
szpitalu w godzinę po otrzymaniu wiadomości. Gdy tylko odłożył
telefon, odczuł niesamowitą ulgę, jakby ściągnięto z jego
ramion wielki ciężar. To tylko kwestia najwyżej kilku miesięcy
rekonwalescencji, po której Jack zajmie należne sobie miejsce.
Zrzuci przy tym swojego brata z tronu, ale on będzie mu za to tylko
wdzięczny.
Jack
nadal wygląd strasznie, a gdy przez dłuższy czas nie używał
maski, z jego płuc wydostawało się nieprzyjemne rzężenie. Jednak
jego oczy, nadal butnie błyszczące mówiły, że to był wciąż
stary on. Matt zastanawiał się, jak nadal może być taki...
jackowaty po tych wszystkich upokorzeniach.
–
Co ze starym? – To
było pierwsze pytanie, jakie zadał Mattowi. Jego głos brzmiał
bardzo nieprzyjemnie.
–
Nie żyje – odparł
jego brat.
Stał
teraz przy oknie oparty łokciem o parapet. Cała bliskość, którą
powstała między nimi, gdy Jack był nieprzytomny, wyparowała.
Teraz gdy ojciec nie żył, nie było już niczego, co by ich
łączyło.
–
To wiem – syknął
Jack. – Jak?
Nie
używał dłuższych zdań, aby się nie rozkasłać. Sprawiało mu
to ból. Czuł się jak ostatnie gówno, będąc w takim stanie.
Nienawidził być od kogoś zależnym. Nienawidził słabości.
Wstydził się jej.
–
Zastrzelił się
zaraz po tym, jak postrzelił siebie. Chyba sądził, że cię zabił
– powiedział Matt.
Dopiero
teraz to w niego uderzyło. Benjamin Hetfield zabił się z miłości.
Do syna i jego matki. To zawsze byłeś ty, pomyślał i aż zdziwił
się ilością żółci, jaka go przy tym zalała. Przez ostanie dni,
gdy przejął obowiązki ojca, czuł się fatalnie. Wiedział, że
nigdy się w tym nie odnajdzie i poczuł ulgę, na wieść o Jacku,
ale rozgoryczenie i tak się pojawiło. Dla Benjamina Hetfielda
zawsze był dzieckiem drugiej kategorii.
Zastrzelił
się. Wielki Benjamin Hetfield w okutych stalą kowbojkach i z
rewolwerem za paskiem się zastrzelił. Co za żałosna śmierć,
pomyślał Jack. Nie tak to się miało skończyć. Miał poczuć na
swoich kłach krew z jego rozerwanej tętnicy. Kojot miał zagryźć
wilka. Nerwy wycisnęły z niego kolejną porcję bolesnego kaszlu,
więc opadł na poduszkę i przyłożył maskę do twarzy. Twarda
gula jednak nie zniknęła z gardła Jacka Hetfielda.
–
Josh tutaj był –
zmienił temat Matt. Nie powinni rozmawiać o ojcu, jeśli miało to
pogorszyć stan Jacka.
Starszy
Hetfield nie odpowiedział wciąż z maską na twarzy, ale nie
wydawał się też zaskoczony. Chłopak był jak bezpański pies,
który bezwarunkowo pokocha pierwszego, kto pogłaszcze go po
wyleniałym pysku. Powinien po prostu stąd spieprzyć, nie oglądając
się na nic, w szczególności na niego, a jednak wrócił. Jack był
samolubnym draniem, więc nie zamierzał go więcej odganiać.
Potrzebował jego naiwnej miłości.
–
Jak już stąd
wyjdziesz, będzie mógł wrócić do pracy – kontynuował Matt.
Jack
popatrzył na brata jak na idiotę, nim ściągnął z twarzy maskę
i zapytał:
–
Niby po co?
–
Myślałem, że
zamierzasz go... – Matt podrapał się po karku. – Wiesz.
Jego
brat parsknął śmiechem.
–
Tak, zamierzam go
„no wiesz” – odparł kpiąco. Miał wielką ochotę pognębić
swojego brata, małego, słodkiego Matta – nadobną dziewicę, ale
obecny stan mu na to nie pozwalał. Jeszcze sobie odbije. – Ale co
ma jedno do drugiego?
–
Bo teraz wszystko
jest, jak chciałeś. Wszystko jest twoje, Jack.
–
Myślisz, że
interesuje mnie ten ochłap rzucony mi pod nogi? – spytał starzy z
braci, marszcząc przy tym groźnie brwi. – W dupie to mam. Poza
tym, czy nie mówiłem ci przypadkiem, że zamierzam zostać
wędrownym handlarzem garnkami?
–
Chyba nie mówisz
poważnie?
–
Ależ tak – odparł
Jack, z lubością obserwując mięśnie grające pod napiętą i
nienaturalnie bladą skórą na twarzy Matta. – Wszystko jest
twoje.
–
To, co niby
zamierzasz teraz zrobić?
–
Teraz? – Jack
wyszczerzył się, ukazując równe zęby. – Teraz zamierzam
wysikać się przez rurkę we fiucie. Chociaż szczerze, to nie za
wiele zależy tu od mojej woli.
–
Boże, Jack –
jęknął Matt i pokręcił z dezaprobatą głową. – Ja tu próbuję
z tobą poważnie porozmawiać.
Jack
westchnął z irytacją. Z jego bratem tak ciężko się gadało. Nie
wymagał od niego poczucia humoru, ale mógłby od czasu do czasu
wygiąć te swoje wąskie usta japońskiego szlachcica.
–
Poważna rozmowa?
Proszę bardzo. Jeszcze nie wiem, gdzie pojadę, ale na pewno nie
zostanę w tej zapadłej norze. Gdy tylko będę miał na tyle sił,
by przytrzymać swojego fiuta podczas szczania, wybywam stąd
gdziekolwiek. A mówię „gdziekolwiek” nie dlatego, że tak
naprawdę tego nie chcę, czy się boję, ale dlatego, że jestem na
tyle nadziany, wykształcony, inteligentny i przystojny, że to może
być gdziekolwiek. Byle dalej stąd. Zabiorę też ze sobą tego
rudego półmózga, żeby już żaden wąsaty mechanik w przepoconym
kombinezonie nie bił go szmatą po głowie.
Zabrakło
mu tchu, więc znów musiał przyłożyć maskę tlenową do ust.
Zaczęła go od tego boleć ręka. Jego brat wyglądał teraz z
dłońmi w kieszeniach garniturowych spodni jak zrugany chłopiec
wywołany na środek klasy przez nauczycielkę.
–
Ale tobie zawsze o
to chodziło. Wiem, że nie nienawidzisz mojej matki i nas. Uważasz,
że nie mamy do niczego prawa. Że wszystko należy się tobie... I
twojej matce.
–
Nie mów o mojej
matce – syknął Jack.
–
Więc jak możesz
teraz to wszystko tak po prostu odrzucić? – dziwił się Matt. –
Jakby wszystko to, co dotąd robiłeś, nie miało znaczenia.
–
Bo zawsze chciałem
mu to wyrwać z gardła najlepiej razem z flakami – odparł starszy
Hetfield. – A potem spalić na oczach tego fiuta. Wszystko to, z
czego był tak dumny. Wszystko to, co zbudował na cierpieniu mojej
matki. To, co nas dusiło przez te wszystkie lata. A on po prostu
zdechł, zanim zdążyłem to uczynić. Jak on, kurwa, śmiał! Jak
śmiał zdechnąć, zanim nie ujrzał dymiących zgliszczy jedynej
rzeczy, którą kochał! Jebany chuj!
Zasłonił
usta dłonią, gdy znów dopadł go atak kaszlu, tym bardziej
znacznie silniejszy. Matt podszedł do niego, by pomóc mu się
podnieść, ale go odtrącił. Gdy w końcu się uspokoił i odsunął
dłoń, ujrzał na niej śluz wymieszany z krwią.
–
Zawołam lekarza –
powiedział Matt. Gdy był już w drzwiach, zatrzymał się i
obrócił. – Ty od początku wiedziałeś, kto to zrobił, prawda?
– spytał tonem, jakby sobie właśnie coś uświadomił i wyszedł
z sali.
Jack
opadł na pościel i odetchnął głęboko, co wycisnęło z jego
płuc ciche rzężenie. Oczywiście, że wiedział od początku.
Widział to w jego oczach, gdy przyjechali sprzedać Cadillaca
deVille. Choć pewnie bliżej mu było wiekiem do Jacka, niż do
Josha, to był dobry chłopiec. Dobry chłopiec, który zakochał się
w bardzo złym gościu. Mały, chudy punk wpatrzony w Santę Boy'a
jak w obrazek. Zazdrość? Nie. Rozgoryczenie. To widział w jego
rybich oczkach. Jednak był dobrym chłopcem, któremu sumienie nie
pozwoliło zniszczyć Jackowi życia. Przerzucił więc
odpowiedzialność na kogoś innego. Pytanie tylko na kogo.
Kto
nienawidził go na tyle mocno? Jack uniósł przed oczy lewą dłoń.
Na małym palcu miał nawinięty rudy włos.
***
Drobny
śnieg padał z nieba i topił się zaraz po dotknięciu ziemi lub
rudych włosów chłopca siedzącego na schodku przyczepy
kempingowej. Gdy Josh spojrzał w górę, jeden z płatków osiadł
mu na piegowatym nosie. Wytarł go rękawem bluzy. Nigdy nie widział
takiego prawdziwego śniegu. Białej, skrzącej się w słońcu
pierzyny zakrywającej wszelaki brud i szarość. Był przekonany, że
to się nigdy nie zmieni, bo spędzi tu resztę życia. Teraz
wiedział, że już nigdy tutaj nie wróci.
Chociaż
urodziny jego i Tracy były tylko kolejną kartką do wyrwania z
kalendarza, na której nikt nawet nie zakreślił czerwonego kółka
i chociaż nie zmienią niczego jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, czuł, że to wyjątkowa data. Postanowienia zrobione
właśnie dzisiaj będą miały specjalną moc. Z tą myślą wstał
ze schodka i naciągnął kaptur czerwonej bluzy na głowę.
Popatrzył jeszcze na szarą, zdezelowaną przyczepę, nim ruszył
przez błoto. Nie obejrzał się za siebie, gdy usłyszał
skrzypienie otwieranych drzwi.
–
Przepraszam –
powiedziała Tracy nieswoim, zagubionym głosem.
Nie
przywykła do korzenia się. To nie pomagało przeżyć w tym
miejscu.
–
Niby za co? –
spytał Josh, przystając i odwracając twarz w jej stronę.
–
Za to, co
powiedziałam dzisiaj i wczoraj, gdy wróciłeś. Wróciłeś, a
ja... No, powinnam cię... Mamy urodziny – skończyła płasko, nie
umiejąc wysłowić tego, co ciążyło jej na sercu.
–
A jutro nie będziemy
mieć. – Bliźniak wzruszył ramionami i znów zaczął się
oddalać.
–
Za to cię
nienawidziłam – warknęła Tracy. – Za to, że... Jestem dziwką,
bo wszystkie stąd nimi są. Matka ćpała, bo tak już jest. Tak już
jest. Urodziliśmy się już tacy, a ty... Siedziałeś skulony w
kącie jak ostatni niedorozwój, ale nie jesteś jednym z nas. Od
początku nami gardziłeś. Śmiałeś się z nas! A potem jeszcze
Jack Hetfield. Przyszedł po ciebie! Właśnie po ciebie! Dlaczego
nie przyszedł po mnie?! Dlaczego nikt po nie nie przyszedł?!
Gdy
krzyczała za odchodzącym Joshem, jej głos był nienaturalnie
wysoki. Załamał się i przeszedł w szloch, a ona upadła na
kolana.
–
Dlaczego nikt po
mnie nie przyszedł?! – powtórzyła, łykając łzy. – Dlaczego
ty teraz odchodzisz?! Josh, stój! Nie zostawiaj mnie!
Nie
mógł tutaj zostać. To nigdy nie był jego dom. Jego miejsce było
przy Jacku, gdziekolwiek to było. Może gdzieś, gdzie pada śnieg?
Musiał tylko cierpliwie poczekać, a otrzymany czas wykorzystać na
pozbycie się tych, którzy chcieli im przeszkodzić. Musiał tylko
ich odszukać. Potrzebny mu był jakiś punkt zaczepienia.
***
Zloty
motocyklowe. Tak znalazł mordownię, nieforemny budynek kryty
rdzewiejącą blachą falistą, w którym swoją wypłatę krawężnika
przepijał Juan. Obserwował dobrze oświetlone wejście, kryjąc się
za winklem sklepu po drugiej stronie ulicy. Latynos bez towarzystwa
wytoczył się z baru zaraz po północy. Miał zamiar odjechać
swoim motocyklem, odpalił już nawet silnik, ale nim zdążył
ruszyć, dopadł do niego mężczyzna koło pięćdziesiątki. Po
krótkiej szamotaninie odebrał mu kluczyki i wrócił do baru. Juan
wykrzyczał jeszcze kilka bełkotliwych przekleństw i zaczął wlec
się ulicą. Po kilkunastu minutach skręcił w mniejszą uliczkę i
wszedł na nieogrodzone podwórze, które bardziej przypominało
złomowisko. Było tam mnóstwo starych, zerdzewiałych sprzętów
AGD, podzespołów samochodowych i każdego innego rodzaju żelastwa.
Góry śmieci odwracały uwagę od małego, zniszczonego domku.
Budynek był naprawdę w opłakanym stanie. Sprawiał wrażenie,
jakby miał się rozpaść od najlżejszego podmuchu. Flaga Stanów
Zjednoczonych jednak dumnie powiewała z masztu przytwierdzonego obok
odrapanych drzwi wejściowych. Juan minął dom i udał się na jego
tyły. Tam, wśród kolejnych gór złomu, stał zaparkowany jego
kamper. Chwilę to trwało, nim Latynos trafił kluczem do zamka i
udało mu się otworzyć drzwi.
Josh
przystanął na chodniku przed posesją i z odległości kilkunastu
metrów przyglądał się wozowi kempingowemu, w którym przed chwilą
zniknął Juan. Sen przypomniał mu o tym wszystkim, co desperacko
schował w najdalszych głębinach umysłu. Miał dwa plany na to,
jak wydobyć z Latynosa informacje o filmie. Szybko zrezygnował z
pierwszego. Nawet Tracy zdarzyło się od czasu do czasu powiedzieć
coś mądrego. Przecież Jack by go zabił, gdyby się o tym
dowiedział. Poza tym nie był pewien, czy zdołałby się
powstrzymać przed odgryzieniem mu tego zawszonego fiuta. Josh
przejechał palcem po obudowie scyzoryka, który trzymał w kieszeni
bluzy. Druga opcja była znacznie bardziej satysfakcjonująca.
Z odcinka na odcinek bardziej lubię Santę. Ten gbur ma sporo pokładów ukrytego sentymentu do Saszy, który powoli odsłania.
OdpowiedzUsuńCo też się roi w rudej, głupiutkiej głowie Josha? Mocno mu kibicuję, bo to taka ofiara losu i zbiegów okoliczności, ale wierna jak psina pomimo traktowania.
Pozdrawiam
Dzięki za komentarz. Po twoim tekście o gburze Sancie i jego ukrytych pokładach sentymentu pomyślałam sobie, że gdy TB było mangą, to Santa byłby takim super sztampowym tsundere :D. Gorące serce za skorupą zaschniętej magmy.
UsuńPtasie móżdżek Josha działa na pełnych obrotach, co na pewno nie przyniesie niczego dobrego. Jednak akcję trzeba popchać do przodu i wreszcie skończyć TB!
Pozdrowienia!
Jack żyje!!!❤❤❤
OdpowiedzUsuńI działa!!!❤❤❤
OdpowiedzUsuńŁał, co za radość z powrotu Jacka do żywych -> aż nie zmieściła się w 1 komencie :) Nice!
UsuńMyślę że Josh nas jeszcze zaskoczy...w tym chłopaku drzemią spore pokłady determinacji, nie mogę się doczekać jego interakcji z Jackiem jak ten już dojdzie do siebie - może nawet zaobserwujemy udomawianie Jacka��
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny - milda
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwdpanialy rozdział, Santa nie jest jednak takim gburem, ma wiele sentymentu do Saszy... a Jack widzi rudy włos i już Josh tu był... ciekawe co roi się w tej głupiutkiej głowie Josha...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
no hejeczka :D Santa okazał się nie być takim gburem, jak się wydawało... Może Josh też coś tam ukrywa... Może więcej rozumku? Pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, a Santa nie jest takim gburem jednak ma bardzo wiele sentymentu do Saszy... a Jack widzi rudy wlos i już josh tu był... ciekawe co roi się w tej głupiutkiej głowie Josha...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka