Dziękuję wszystkim za komentarze pod poprzednim rozdziałem. Bardzo pomogły, bo miałam jeszcze ochotę na klecenie nowego rozdziału pomiędzy pieczeniem, gotowaniem i sprzątaniem. Życzę wszystkim wesołych Świąt spędzonych tak, jak wam się marzy, bo wiem, że niekiedy z tym ciężko. Kto już usłyszał od ciotki/wujka "A kiedy znajdziesz sobie żonę/męża, bo już najwyższy czas?", ręka w górę :)
anta
Boy przysunął stopą krzesło, które stało przy stoliku obok.
Starsza pani przy nim siedząca obrzuciła muzyka przestraszonym
spojrzeniem, ale zaraz spuściła głowę i skupiła się na swojej
herbacie. Wszyscy klienci szpitalnej kawiarni zaprzestali swoich
dotychczasowych czynności i popatrzyli w stronę pary mężczyzn,
gdy rozległ się pisk drewnianych nóg przesuwających się
po parkiecie. Niezrażony niczym Santa Boy poklepał siedzenie i
uśmiechnął się do stojącego w progu Matta. Ten przełknął,
miał nadzieję, dyskretnie ślinę i kiwnął głową. Przy stoliku
było tylko jedno wolne miejsce, więc postanowił nie przeszkadzać
i po prostu udać się do domu, ale najwidoczniej Santa Boy miał
względem niego inne plany.
– I
jak? – spytał Sasza, gdy podeszli do stolika z Joshem.
– Dobrze
– odparł chłopak i usiadł przy nim. – Chyba... Nie wiem.
Matt,
chcąc nie chcąc, usiadł obok, czyli bliżej Santy Boy'a. Znów
czuł podenerwowanie w jego towarzystwie, szczególnie że
był tu także jego chłopak, partner, kochanek, czy kimkolwiek był
szczupły mężczyzna, który patrzył teraz na niego z ukosa.
Przecież nie mógł wiedzieć, myślał gorączkowo Matt. Boże, on
sam chciałby nie wiedzieć. Chciałby tego nie czuć.
Sasza
miał właśnie złożyć kondolencje, ale uprzedził go Santa Boy:
– Wyglądasz
jak żywy trup, więc zaproponowałbym ci kawę, ale to gówno stąd
jedynie by cię dobiło. Może herbaty?
– Tak,
herbata byłaby w sam raz – odparł Matt, siląc się na uprzejmy
uśmiech.
Popatrzył
trochę pewniej na mężczyznę z wdzięcznością w oczach. Wreszcie
ktoś się nad nim nie użalał. Wszyscy mówili mu, jaka to
niepowetowana strata, że żal na pewno rozrywa mu serce, nie dając
mu żadnego wyboru w tej kwestii. A on nie czuł niczego takiego.
Czuł strach i ulgę, bo jego świat miał zostać napisany na
nowo. I wzgardę wobec ojca. Bo Benjamin Hetfield był żałosny i
był tchórzem.
Santa
Boy kiwnął głową na Josha, a ten wstał i poszedł do baru złożyć
zamówienie, odbierając jeszcze od mężczyzny banknot. Sasza rzucił
muzykowi krótkie, karcące spojrzenie i na powrót przylepił
uśmiech do twarzy.
– Kto
by się spodziewał, że spotkamy się w takich okolicznościach? –
Santa zmrużył oczy w uśmiechu. – Prawda, Matt?
– Nie
sądziłem, że w ogóle się jeszcze spotkamy – przyznał chłopak.
Był zaskoczony, że muzyk pamięta jego imię. I mile tym połechtany
w jakiś sposób.
– Hm?
Dlaczego? Przecież cię zaprosiłem na nagrania. Trochę to się
przeciąga, ale startujemy lada dzień. – Santa wyciągnął z
kieszeni wizytówkę i przesunął ją po blacie w stronę Matta. –
Nagrywamy w Austin. Blisko uniwerku.
– To
bardzo miłe – odparł Matt. – Ale teraz, cóż, wiele się
zmieni. Nie sądzę, żebym miał czas na przyjemności. Muszę zając
się rodziną, szkołą i firmą.
Był
skonfundowany. Nie wiedział, co począć z tym, że ktoś poświęca
mu tyle uwagi. Czuł się osaczony przez mężczyznę i jego pewny
siebie krzywy uśmieszek.
– Myślę,
że właśnie teraz potrzeba ci trochę oderwania od świata z grupką
społecznych wykolejeńców. Popatrz na tych ludzi wokoło. – Santa
Boy omiótł dłonią wnętrze kawiarni. – Wszyscy są smutni. Już
w szkole ich tego uczono. Że mają być smutni. Robić coś, co każe
im ktoś inny. Bo twoi poprzednicy też robili i ktoś po tobie też
będzie to robił. Więc będziesz człowiekiem robiącym to, co
należy i umrzesz smutny. I kiedy władzę nad twoim martwym,
zimnym ciałem obejmie anarchia i entropia, w ostatnim przebłysku
świadomości pojmiesz, że twoje bycie smutnym nie miało żadnego
sensu. Bo teraz jesteś tu, trzy metry pod ziemią i wpieprzają się
robaki. To jak, przyjdziesz?
Rozmowy
w kawiarni i ogólny rumor przycichły nagle. Zachrypnięty, gardłowy
głos Santy Boy'a z natury był bardzo donośny, a on nawet nie
starał się mówić ciszej. Wszyscy smutni ludzie zebrani wokół
okrągłych stolików, z nosami zwieszonymi nad filiżankami kwaśnej
kawy, słyszeli jego słowa wyraźnie.
– Tak...
może masz rację – przyznał niepewnie Matt. – Ale nie rozumiem,
jaki ty masz w tym cel.
Santa
Boy odchylił się na krześle zadowolony. Łatwo poszło.
– Cóż,
potrzebuję kogoś do oceny, czy to, co nagramy, jest dobre. Kogoś,
kto rozumie, o co chodzi, ale jednocześnie wyda obiektywną
opinię. Myślę, że jesteś taką osobą.
Matt
popatrzył ukradkiem na towarzysza mężczyzny. Ten starał się
zachować kamienną twarz, ale niezbyt mu to wychodziło.
– Nie
wiem, czy jestem do tego odpowiedni. Nie znamy się. Twój
towarzysz... – Matt zawahał się. – Przepraszam, nie
wiem, jak masz na imię. Chyba lepiej sprawdzi się w tej roli.
– Sasza
– burknął chłopak. – Mam na imię Sasza.
– On?
– Santa Boy przejechał dłonią po irokezie swojego kochanka. –
On pała do mnie tak wielką miłością, że gładko łyknie,
cokolwiek ze mnie wyjdzie.
Sasza
zakrył dłońmi twarz, łypiąc na Santę spomiędzy palców.
– Musiałeś,
co? – syknął. – Nie mogłeś sobie odpuścić.
Santa
w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko, mrużąc przy tym swoje
piwne, głęboko osadzone oczy. Drobne zmarszczki, które powstały
wokół nich, tylko dodały wyrazu jego pociągłej twarzy. Nie
patrzył jednak na Saszę, ale na Matta, który zsunął się lekko
na krześle. Chłopak miał wrażenie, że mimowolnie jest
uczestnikiem jakieś gry i na pewno nie on rozdaje tu karty. Ani nie
Sasza. Z widoczną na pierwszy rzut oka ulgą sięgnął do
kieszeni w spodniach po telefon, gdy poczuł na udzie wibracje.
– Matka
– stwierdził po pobieżnym spojrzeniu na ekran. – Muszę się
już zbierać.
– Jasne
– odparł Santa Boy i popukał palcem w wizytówkę leżącą na
stoliku przy Macie. – Nie zapomnij.
Matt
wstał od stolika. Pomasował się jeszcze po podgolonym karku. Kątem
oka popatrzył na Saszę, który starał się zapaść pod
ziemię. Nie miał odwagi spojrzeć na Santę Boy'a.
– Do
widzenia – rzucił jeszcze i skierował się ku wyjściu kawiarni.
Czuł
na plecach odprowadzające go spojrzenie ciemnych oczów. Znów
zamrowił go kark. Nie miał złudzeń, że to przez szorstką
metkę białej koszuli. Gdy zapinał marynarkę, sprawdził,
czy mały, prostokątny kartonik jest na swoim miejscu w
wewnętrznej kieszeni. To jakieś szaleństwo, pomyślał.
– Mam
przeczucie, że jeszcze nikt w życiu go nie przeruchał. – Zaśmiał
się Santa, gdy Matt wyszedł już z kawiarni.
– Skończ
już.
Przy
stoliku pojawił się Josh z kubkiem w jednej dłoni i garścią
drobniaków w drugiej.
– Spóźniłeś
się, już poszedł. My też powinniśmy się zbierać.
– Okej.
– Josh odstawił kubek na stolik wraz z resztą. – To ja jeszcze
skoczę do łazienki.
Santa
Boy spojrzał na kilkadziesiąt centów leżące na blacie okrytym
pomarańczowym obrusem. Śmieszny chłopak. Podniósł się z
krzesła, co nie uszło uwadze klientów kawiarni. Kiwnął na Saszę,
który także wstał. Opuścili szpital i przeszli na parking,
kierując się ku czerwonemu Ferrari Fat Moose'a.
– Przydałoby
się je już oddać – stwierdził Santa, gdy stanęli przy
samochodzie.
Naraz
poczuł, jak Sasza obejmuje go w pasie rękoma, a głowę przytula do
jego pleców okrytych czarną, skórzaną kurtką. Santa splótł ich
palce na swoim brzuchu.
– Hm?
Co jest?
– Nic.
– Myślisz,
że go rwałem? – spytał Santa, masując dłonie chłopaka.
– Nie.
Totalnie nie – odmruknął Sasza. – Ale jemu to nie zrobiło
żadnej różnicy.
Muzyk
zaśmiał się gardłowo. Wyplątał się z objęcia, nie puszczając
dłoni Saszy i oparł o maskę samochodu. Przyciągnął do siebie
chłopaka. Znów do przylgnęli do siebie, tym razem obróceni
ku sobie twarzami.
– Dzieciak
ma wszystkie moje płyty. Jak ty byś się zachował, gdybyś spotkał
Wattie Buchana?
– Zapewne
jak debil – przyznał Sasza. – Ale nie chciałbym, żeby mnie
przeleciał. W ogóle ohyda.
Santa
zaśmiał się krótko. Odchylił głowę Saszy do góry za irokeza i
przypatrzył się jego szarym oczom. Zobaczył w nich coś nowego, co
dane mu było ujrzeć już kilkakrotnie ostatnimi razy. Jakiś rodzaj
zadziornego błysku. Rozkazującego i proszącego zarazem.
Potrzebującego. Podobało mu się to. Odpowiedział mu krzywym
uśmiechem. Sasza oblizał się powoli po dolnej wardze z trzema
kolczykami. Objął Santę Boy'a z kark, przyciągając go do swojego
poziomu. Przejechał językiem po jego stożkowych kolczykach poniżej
lewego kącika ust, by zaraz wtulić nos w jego szorstki, niedogolony
policzek. Mężczyzna zjechał dłonią z jego głowy na szyję, by
włożyć mu zimne palce pod kołnierz kurtki. Sasza napiął się na
to uczucie i wcisnął się bardziej pomiędzy jego uda. Przymknął
oczy, gdy poczuł, jak Santa drugą, równie zimną dłoń wkłada mu
pod kurtkę na plecach i przeciska palce pod paskiem.
– Yhm
– sapnął i uniósł się bardziej na palcach.
Santa
Boy chwycił go mocniej za kark i w końcu wpił się w jego wargi.
Sasza przesunął dłonie na jego pierś i zacisnął je na materiale
kurtki. Żarliwie oddawał pocałunek. Sapnął nosowo, gdy poczuł
język mężczyzny przejeżdżający po jego podniebieniu. Mocniej
docisnął swoje krocze do ciała kochanka, który dwoma palcami
ugniatał jego rowek. Był spragniony mężczyzny.
– Ostatnio
masz straszną chcicę, co? – spytał Santa, gdy oderwali się od
siebie.
– Tak
– odparł Sasza szczerze, nawet nie próbując zaprzeczać. Wcisnął
się bardziej w mężczyznę, szukając swojego miejsca pomiędzy
jego nogami. – Regularnie budzę się sztywny.
– To
akurat chyba nic dziwnego. – Santa Boy wsunął dłoń pomiędzy
ich ciała, aby ścisnąć przez spodnie penisa chłopaka i
stymulować go z obu stron.
– Nie
dla mnie – sapnął Sasza. Wtulił policzek w pierś mężczyzny i
przymknął oczy. – Miałem taki czas... Jak brałem i później
też. Myślałem, że, jak to ująłeś, jestem nieruchalny. A teraz,
Boże, mam jeszcze te sny.
Santa
Boy zachichotał szczerze rozbawiony. Sasza był niekiedy taki
pocieszny. Chciał zobaczyć sztywniejącego penisa chłopaka i
wsunąć głębiej palce, które miał teraz pomiędzy jego
szczupłymi pośladkami, ale postanowił przystopować z
ekshibicjonistycznymi akcjami. A Ferrari pomimo swoich
niepodważalnych zalet miało też ograniczenia, szczególnie gdy
jest się facetem z metrem dziewięćdziesiąt wzrostu. Wziął więc
dłoń z krocza chłopaka, aby nie postawić go w sytuacji
bez wyjścia.
– I
kto jest w tych snach? – spytał szczerze zaciekawiony. – Hugh
Jackman, Chris Cornell, Marlon Brando?
– Dlaczego
zakładasz, że lubuję się w staruchach? – prychnął Sasza.
Odsunął się trochę od mężczyzny, aby się uspokoić. – I
Marlon Brando? Serio?
– No
co? Młody był całkiem, całkiem.
– Może
i tak – przyznał Sasza – ale za ten gwałt na aktorce z
„Tramwaju zwanego pożądaniem” spada na mojej liście do samych
otchłani piekła.
– W
sumie racja – zgodził się Santa.
– A
nie zapytasz, czy ty jesteś w tych snach?
– Nie
będę sobie strzępić języka, by pytać o oczywistość –
prychnął Santa Boy.
Sasza
przewrócił oczami i poprawił swoją kurtkę, bo zaczęło
doskwierać mu zimno. Oparł się bokiem o Santę Boy'a, który objął
go ramieniem i przycisnął policzek do jego głowy. Byłoby
cudownie, gdyby mogli być na tym świecie tylko we dwoje, pomyślał
Sasza. I z Joshem.
– Gdzie
on jest? – spytał, przypominając sobie o chłopaku. – Powinien
już wrócić z ubikacji.
Santa
Boy wzruszył ramionami.
– Pewnie
uciekł – stwierdził po prostu.
– Uciekł?
– Sasza rozejrzał się po parkingu, ale nigdzie nie zobaczył
chłopaka. – Ale po co?
– Żeby
zrobić coś głupiego. – Widząc minę Saszy, dodał: – Wróci,
jak dostanie po dupie.
To
wcale nie uspokoiło Saszy, a wywołało wręcz przeciwny efekt.
Odsunął się od Santy Boy'a i zaczął krążyć w miejscu.
– Trzeba
go znaleźć, zanim rzeczywiście zrobi coś głupiego!
Muzyk
westchnął i splótł ręce na piersi.
– I
co? Zamkniesz go w klatce? – spytał z powątpiewaniem w głosie. –
Tylko go tym podjudzisz. Jak będzie chciał, to wróci. Póki co,
jedźmy już do Austin.
Sasza
rozglądnął się jeszcze bezradnie po parkingu. Spróbował
zadzwonić do Josha, ale ten miał wyłączony telefon. Oczywiście.
***
Gdy
wrócili do domu, był już wieczór. Santa Boy zniknął w kuchni, a
Sasza udał się do jego sypialni. W małym pokoju na ścianie
naprzeciwko łóżka wisiały oprawione w ramki pamiątkowe winyle
High Death. To on co jakiś czas ścierał z nich kurz. Santa Boy
zdawał się w ogóle nie przykładać wagi do takich rzeczy.
Zresztą, zawsze mówił, że jak już się przekręci, to wszystko,
co zrobił za życia, przestanie mieć jakiejkolwiek znaczenie.
Dlatego nigdy nie stał się uczestnikiem amerykańskiego wyścigu
szczurów, ale inni pamiętali. To, kim był, miało dla nich większe
znaczenie niż to, jaki był Santa Boy. Sasza zawsze czuł się
wyróżniony tym, że jako jednemu z nielicznych mężczyzna,
choć może nadal nie w pełni, pozwolił poznać prawdziwego siebie.
Poznać Marshalla Biela. Kochał go i może naiwnie, ale czuł, że
ma do tego większe prawo niż ktokolwiek inny. W pewnym
momencie przestał widzieć postać, a zaczął człowieka.
I to napawało go strachem. Bo co jeśli mężczyzna nie
szukał u swoich kochanków oddania, a uwielbienia, które tak
łatwo można było wyłapać w spojrzeniu obu braci Hetfieldów?
Sasza nie umiał już tak na niego patrzeć.
Znowu
myślał o jakiś bezsensownych pierdołach. Pewnie miała na to
wpływ sytuacja z Joshem. Nic nie umiał poradzić na to, że się
martwił. Może pochopnie. Oby. Przyszedł do sypialni Santy Boy'a po
swoje rzeczy. Skoro chłopak zniknął, nie było powodu do tego, aby
tu dłużej rezydował. Miał przecież swój pokój. Spod poduszki
wyciągnął spodnie dresowe i rozciągnięty podkoszulek, w których
sypiał. Ubrania, które upchał do jednej z szuflad czarnej komody,
zabierze jutro. Wrócił do swojego pokoju, trochę mniejszego niż
sypialnia Santy i umeblowanego niepasującymi do siebie,
przypadkowymi meblami. Na krześle pod ścianą zobaczył równo
złożony w kostkę dres, w którym spał Josh. Chłopak był
strasznie porządnicki jak na kogoś mieszkającego w przyczepie.
Sasza
usiadł na brzegu łóżka i zaczął bębnić palcami w uda. Zaraz
poderwał się i poszedł znów do pokoju Santy, by po chwili wrócić
z laptopem. Postanowił wreszcie przeczytać, co wykryło
dziennikarskie dochodzenie w sprawie Hetfieldów. Minęło dopiero
parę dni, policyjne śledztwo wciąż było w toku, więc nie
spodziewał się szczegółów. Wszedł na najpopularniejszy lokalny
portal informacyjny i wpisał odpowiednie hasło w polu wyszukiwania.
Znalazł kilka notek, w których co drugie zdanie
zaczynało się od „prawdopodobnie”.
Jednak
znajdowały się tam też informacje pewne, potwierdzone przez
naocznych świadków. Kilkuset świadków. Sasza gwałtownie
zatrzasnął klapę i odsunął do siebie laptopa. To wszystko jego
wina. Zabił Benjamina Hetfielda. Posłał ukochanego Josha do
szpitala, z którego może już nigdy nie wyjść. A wszystko to
zrobił z jakieś głupiej zazdrości o jedną dupę spośród
tysięcy, które Santa Boy kiedykolwiek obrabiał. Jeden spośród
tysięcy. Nic nieznaczący. Mieszczący się w błędzie
statystycznym. Poczuł, że robi mu się niedobrze. Parę razy
wciągnął głośno powietrze przez nos zakryty dłońmi, ale
niewiele to dało. Zabił kogoś. Był mordercą.
Santa
Boy włożył pizzę do piekarnika. Nie lubił używać mikrofalówki,
która zabijała smak potraw. Po chwili zastanowienia postanowił
zrobić sałatkę. Sam mógł jeść cokolwiek i nie zwracał na to
większej uwagi, ale Sasza był na dobrej drodze, aby przestać
wyglądać jak więzień z łagru. Oprócz mięsa musiał też jeść
jakieś jarzyny. Tak podpowiadała ta cała piramida żywieniowa,
czy inne chujostwo. Gdy umieścił już pokrojone warzywa w
misce i polał sosem, sprawdził pizzę. Była ciepła, więc
wyciągnął ją z piekarnika i przełożył na duży talerz. Zawołał
Saszę, ale ten nie przyszedł, ani nic nie odkrzyknął. Zły,
że jego wysiłek nie został doceniony, ze ścierką wciśnięta za
pasek spodni niczym fartuszek przeszedł do swojej sypialni, ale nie
zastał tam chłopaka. Światło w łazience było zgaszone.
– Po
co tam polazł? – mruknął i przeszedł przez salon do mniejszej z
sypialń.
Zastał
nam Saszę siedzącego na skraju łóżka z łokciami wspartymi o
szczupłe uda. Twarz trzymał schowaną w dłoniach.
– Co?
– spytał zaskoczony.
Sasza
bez słowa wskazał komputer, który leżał po drugiej stronie
łóżka. Muzyk usiadł na materacu i otworzył laptopa. Przez
chwilę czytał w milczeniu, krzywiąc usta i lekko kiwając głową.
– Cóż.
Nie powiem, żeby mnie to nie zaskoczyło – przyznał, gdy już
odłożył komputer. – Jednak nie rozumiem, o co robisz takie
aj–waj.
Sasza,
który w napięciu obserwował kątem oka mężczyznę, gdy ten
czytał, potrząsnął nerwowo głową.
– Zabiłem
go – jęknął.
– Nie
ty go postrzeliłeś i nie ty napchałeś jego ojcu do głowy tych
bzdur. Nie ma w tym w ogóle twojej winy – odparł stanowczym
głosem Santa. – Słyszysz? Żadnej.
– Nieprawda.
To ja zrobiłem to Joshowi. Zabrałem mu szczęście.
Santa
Boy prychnął i przysunął się do Saszy. Złapał go za nadgarstki
i odsunął jego dłonie od twarzy.
– Jakie
szczęście? – spytał. – Gdyby ten dziad nadal żył, Jack
Hetfield dalej byłby na jego smyczy. Robiłby to, co wypada synowi
białego, zamożnego magnata z katolickiej rodziny z tradycjami.
A ruchanie chłopców z przyczepy się do tego nie zalicza. Więc
jeśli Jack Hetfield przeżyje, to dopiero teraz mają jakieś tam
szanse, ale się nie czarujmy. Nasza dwójka wyczerpała już limit
baśniowych historii na tę dekadę.
Na
twarzy Saszy pojawił się słaby uśmiech. Wciąż trzymany za
nadgarstki zbliżył się do mężczyzny i oparł się o jego
tors.
– Próbujesz
mi powiedzieć, że nie zrobiłem nic złego?
– O
nie – zaprzeczył Santa. – Spierdoliłeś na całego. Dobrze, że
nie było widać mojej twarzy.
– No.
– Chociaż...
– Santa pomasował się po podbródku w udawanym geście
zastanowienia. – Promocja płyty oparta na skandalu, to mogłoby
się udać.
– Nie
zrobiłbyś tego. To byłoby poniżej twojego poziomu.
Santa
Boy uśmiechnął się i pogłaskał Saszę po głowie. Więc miał
jakiś poziom. A to nowość. Położył się na plecach, ciągnąc
za sobą chłopaka, który przytulił się do jego boku.
– Pizza
już pewnie wystygła – stwierdził, przypominając sobie o
kolacji.
– Przepraszam.
– Skąd
mi się dostał taki dobry chłopiec?
– To
dar od losu – odparł chłopak i się uśmiechnął. – Powinieneś
być wdzięczny.
Santa
przytulił mocniej chłopaka do siebie.
– Jestem
– odparł, patrząc na sufit. – Każdego dnia.
***
Szeryf
uniósł głowę znad plastikowego pudełka, w którym miał obiad
zrobiony przez żonę. Dopiero teraz miał czas go zjeść i, jak
miał w zwyczaju od kilku tygodni, dzisiaj też robił to
w samotności, w swoim biurze. Lekarz zalecił mu zmianę diety.
Gotowany indyk i marchewka na pewno miały swoje zalety
zdrowotne, ale mniej śmiesznym byłoby już publiczne zjedzenie
donata z lukrem. Dlatego, zanim pozwolił wejść osobie pukającej
do drzwi, schował pudełko do szuflady biurka.
Do
biura wszedł jeden z młodszych policjantów. W ręce trzymał kilka
zadrukowanych kartek.
– Ja
w sprawie Hetfielda – oznajmił. – Chodzi o komputer znaleziony w
pokoju Mike'a Garetta.
– A
tak. Macie to... nagranie?
Policjant
podrapał się za uchem. Był najmłodszy stażem, dlatego zawsze
wysyłali go ze złymi wieściami.
– Właśnie...
Informatyk niczego nie znalazł. Ten dzieciak to był jakiś
mózgowiec. Wiedział, co robić. Na wszystkich innych
znalezionych u niego w domu nośnikach także nie było filmu. Goście
weselni nie potrafią też podać żadnych znaczących szczegółów.
Nawet nie było widać twarzy drugiego mężczyzny. Wszystko działo
się na tle czarnego samochodu, jednak zbliżenie było na tyle duże,
że nie było widać jakiś charakterystycznych elementów, które
wskazałyby model. Cóż... nikt nie zwrócił też na niego uwagi w
tej sytuacji.
Szeryf
westchnął i przemielił w ustach resztki indyka.
– Powiedz
mi, Dennis, dlaczego my się w ogóle tym zajmujemy? Ojciec
postrzelił syna, a potem zabił siebie. Wszystko jest jasne. A
osobie, która to nakręciła, czy rozesłała, nawet trudno postawić
jakieś zarzuty. Nie namówiła bezpośrednio Benjamina Hetfielda do
popełnienia zbrodni.
– Tak,
ale ludzie będą niezadowoleni, jeśli nie wyjaśniliśmy wszystkich
wątków.
– Jacy
ludzie? Mieszkańcy Amarillo? Czy sądzisz, że naprawdę interesuje
ich to, komu nadstawiał się Jack Hetfield? – Szeryf sięgnął do
półki w biurku. Wyciągnął z niej białą teczkę, którą rzucił
na blat. – Maile. Głównie od kobiet i organizacji. – Otworzył
teczkę i zaczął przekartkowywać strony. – Jakieś loga. Różowe,
tęczowe, a nawet chrześcijańskie. O co tu, do jasnej cholery,
chodzi?!
– Ludzie
się przejmują, bo ojciec chciał zabić syna za bycie gejem... –
spróbował Dennis.
– Bycie
gejem?! – powtórzył szeryf, wstając zza biurka. – Chyba za
zhańbienie rodziny!
– Nie,
żebym nie rozumiał pańskiego podejścia, szeryfie... Ale niech pan
nie mówi tego prasie.
Szeryf
odetchnął ciężko i chwycił swój kapelusz, wiszący na wieszaku.
– Coś
jeszcze? – spytał spokojniej. – Mów szybko, bo muszę się
przewietrzyć.
– Tak...
z listu pożegnalnego wynika, że Mike Garett zrobił to dla jakiejś
kobiety, z którą utrzymywał stosunki intymne. Jednak ani
rodzice, ani uczniowie z jego szkoły nie potrafią wskazać, kto to.
Zmarły był raczej samotnikiem.
– A
przyjaciele?
– Nie
miał przyjaciół.
Szeryf
otworzył drzwi i przepuścił w nich policjanta. Miał je właśnie
zamknąć, ale zastygł z kluczem w połowie drogi do zamka.
– Nie
czujesz czasem, że to coś głębszego? – spytał. – Ten spalony
Cadillac też był czarny.
– Tak
jak i połowa samochodów w Ameryce.
– Tak,
ale wyobraź sobie, że nie było aktu sprzedaży. Jack Hetfield
utrzymywał, że mu się zawieruszył, a teraz już nie pamięta
danych osobowych tej osoby. Natomiast mechanik zeznał, iż Hetfield
i ten mężczyzna wyglądali na zaznajomionych. Na pewno też nie był
z okolic. Nie drążyłem, bo nikomu nic się nie stało, a
straty poniósł jedynie Hetfield. Pomyślałem, że to może
coś osobistego i zapewne przeczucie mnie nie myliło. Hetfieldowie
też chcieli jak najszybszego zakończenia. Sprawdź to jeszcze
raz.
– Tak,
szeryfie.
***
Josh
Young przeszedł przez wyjeżdżone przez setki opon pole na
przedmieściach Amarillo. Kiedyś było tu tak wiele przyczep, że
mógł się bawić w chowanego z Tracy pomiędzy nimi. Teraz zostali
tu już tylko oni i weteran wojny w Iraku, który zamiast łydki miał
protezę z włókna węglowego. To nią zawsze kopał kundla
przywiązanego łańcuchem, nie obawiając się jego kłów. Ciekawe
co się stało z tym psem? – zastanawiał się Josh, gdy mijał
przyczepę. Wszedł do siebie, bo drzwi jak zwykle były
otwarte. W środku zastał siostrę myjącą naczynia. Rzadki widok.
We wnętrzu było nieprzyjemnie chłodno, mimo włączonego
grzejnika elektrycznego, a ona i tak miała na sobie tylko kuse
spodenki i szarą bluzę w różowe gwiazdki.
– Josh?
– spytała, gdy go zauważyła, a talerz wypadł jej z rąk do
zlewu. – Josh!
Rzuciła
się bratu na szyję, ale ten odsunął ją od siebie. Może w domu
Santy Boy'a panował bałagan, ale nie było to nic, czego nie dałoby
się zniwelować w kwadrans głównie przez odłożenie przedmiotów
na ich miejsce. Natomiast w przyczepie było po prostu brudno. Po
całym dniu pracy w warsztacie starczało mu siły jedynie na
ogarnięcie swojej przestrzeni osobistej. Zresztą i tak wszystkie
jego wysiłki były zaprzepaszczane przez siostrę. Przez kilka
ostatnich dni przekonał się, że można żyć inaczej, dlatego to
miejsce zaczęło go jeszcze bardziej odrzucać.
– Gdzieś
ty w ogóle był, co?! Zostawiłeś mnie!
– Byłem,
gdzie byłem – odparł Josh. – Przecież wysyłałem ci
pieniądze. Dwa miesiące byłaś sama, a syf tutaj jak nigdy.
Tracy
spojrzała na brata zdziwiona. Nigdy wcześniej się tak do niej nie
odezwał.
– Bo
nie miałam głowy do sprzątania! Tak nagle zniknąłeś! –
odparła oskarżycielskim tonem. – I Jack Hetfield tu znowu był.
Gdyby nie jego brat, pewnie by znowu mi przyjebał!
Josh
przygryzł dolną wargę na wzmiance o Jacku. Już pewnie nie
wpuszczą go do szpitala.
– A
pamiętasz, jak przyszedł tu kiedyś i kazał ci posprzątać? –
spytał. – Może tydzień było czysto, a potem znowu to samo.
– I
co?! – Tracy pchnęła brata w pierś. – Tak za nim tęsknisz?
Najlepszy fiut w mieście, co? To powiadomię cię, że Jacka
Hetfielda już nie ma. Zdycha w szpitalu i oby zdechł szybko!
Syknęła
i chwyciła się za policzek, gdy została uderzona przez brata
otwartą dłonią na tyle mocno, że głowa lekko odskoczyła jej w
bok. Spojrzała na niego zdezorientowana. To nie był Josh, którego
znała. Którym mogła manipulować.
– Już
ci mówiłem kiedyś, żebyś nie wyrażała się o nim źle. Masz
strasznie krótką pamięć.
Wyminął
siostrę i położył się na jej krzywo, ale jednak zaścielonym
łóżku. Musiał pomyśleć.
– To
moje miejsce – burknęła Tracy z pretensją, ale bez przekonania.
– I... i nawet jak ten pedał przeżyje, to sam się powiesi!
Wszyscy widzieli, jak ssał komuś fiuta!
– A
może to ty za tym stoisz, co? – spytał Josh, patrząc jej prosto
w oczy wzrokiem, w którym nie było niepewności, czy
wahania. Było w nim za to coś, czego Tracy nie umiała określić i
co napawało ją trwogą.
Cofnęła
się instynktownie do tyłu, wpadając na szafkę. Może w brzuchu
matki byli przez jakiś czas bliźniaczo podobnymi embrionami, ale
potem każde zaczęło rozwijać się na swój sposób. Tracy nigdy,
poniewierając bratem, nie zastanawiała się nad tym, że Josh jest
od niej większy i silniejszy. Aż dotąd.
– A
widzisz tutaj fiuta? – spytała, po czym zsunęła z bioder
spodnie, odsłaniając swoje wygolone łono.
Josh
zamknął oczy i odwrócił głowę.
– Jesteś
obrzydliwa.
Ech a tak troche optymizmu na święta by się przydało...
OdpowiedzUsuńSmutny ten rozdział, chociaż dość ważny. No i popieram Safirę, przydałoby się coś weselszego. :D Ale nie narzekam; podobało mi się, głównie przez to, że było sporo naprawdę zgrabnych opisów. :) Pomimo niezbyt optymistycznej treści, czytało się więc przyjemnie. No a Santa i Sasza przekochani (nic nowego :D).
OdpowiedzUsuńCały czas mam jednak gdzieś tam z tyłu głowy Jacka w stanie śpiączki. Trochę boję się, że postanowisz go uśmiercić. Nie wiem, jakbym to przeżyła. Ale pomimo mojego wielkiego uwielbienia do Jacka, nie mam jakiegoś wielkiego żalu do Saszy. Chyba wciąż nie potrafię do końca zdecydować, której parze kibicuję mocniej. ;)
Tak na zakończenie - wesołych świąt, Mo! Wora weny, cierpliwości i pomysłów. :) Postępów w pisaniu, zadowolenia ze swoich tekstów, no i oczywiście jak najwięcej spokoju w życiu, bo bez tego ani rusz.
PS. Kiedy dodatek o Joshu i Jacku? :D
Jeśli o chodzi o bonus, to miałam zacząć pisać dzisiaj, ale mi się przypomniało, że nie przeczytałam jeszcze "Akademika", także ten. Aż mi się przypomniały moje czasy w takim przybytku. I tak, był tam prysznic na 4 pokoje osłonięty jedynie kotarą. Niezapomniane chwile :) Więc, jakiś tydzień, może dwa.
UsuńChciałam zrobić tak, żeby żadnego z bohaterów nie dało się zakwalifikować jednoznacznie jako złego (oprócz Benjamina) i z Saszą pomimo jego występku poszło łatwo, co sama potwierdzasz, bo jest taki milutki i tak beznadziejnie zakochany. Dziwię się za to, że Jack nie zebrał niepochlebnych opinii. W końcu wiele dobrego to on nie narobił, a wręcz przeciwnie. Dziwi mnie jego fenomen tak w ogóle.
Dziękuję za życzenia i oczywiście także je przesyłam - wszystkiego naj, naj i oczywiście tej Weny przez duże "W" jak najwięcej :)
Pozdrawiam!
O tak, stare akademiki i te ich łazienki. <3 Chociaż ostatnio dowiedziałam się, że akademik, w którym dzieje się akcja tego opowiadania, został odremontowany. Nie wiem jak to wygląda teraz, ale może kotary w prysznicach, rozpadające się szafki i krzywe ściany poszły w zapomnienie. ;D
UsuńJack jest dość specyficzną postacią. To ten zły typ, którego lubi się mimo wszystko. Moim zdaniem wielki plus dla Ciebie, ciężko jest stworzyć nieprzyjemną postać, którą czytelnicy i tak uwielbiają. :)
Świetny rozdział. Dylematy Saszy na temat Santy bardzo ciekawe, choć myślę, że Santa zdążył się już nacieszyć uwielbieniem fanów i jest już na tyle dojrzały, że raczej szuka oddania niż zachwytów. W ogóle podoba mi się bardzo, że poruszasz różne życiowe kwestie w TB, które najczęściej przemycasz w dygresjach Santy, albo rozmyślaniach Jacka, przez co nie brzmią pretensjonalnie, ale dają do myślenia i sprawiają, że cała historia ma głębszy wymiar. Czasem może tylko przy Liamie te dygresję brzmią bardziej jak odautorskie poglądy, ale nie narzucasz się z nimi zbyt mocno, więc przymykam oko. W każdym razie, cenię sobie filozoficzną warstwę opowiadania.
OdpowiedzUsuńCo do akcji – interesująca sytuacja w szpitalu. Matt wciągnięty w dziwną grę, napięcie na linii Sasza i Matt tez fajne, Snta, który rozdaje karty jak zwykle wygrywa i ugrywa, co chce. Saszka chyba się obwinia za całe zło świata (jest w tym uroczy do bólu), ale dobrze, że Santa ma trzeźwy umysł i przemawia mu do rozsądku. A Josh i Tracy... Przyznam, że strasznie smutno się o nich czyta. Zawsze jest mi ich strasznie żal, bo oboje są w chujowiej sytuacji, ale nie potrafią się dogadać, tylko próbują się wykorzystywać i żywią wobec siebie wrogość. Smutne to, ale i prawdziwe.
I cieszę się, że nie siliłaś się na żadne wymuszone milusie scenki z okazji świąt, tylko prowadzisz fabułę zgodnie z własnym planem, choć może przyjemniej byłoby poczytać o początkach znajomości Jacka i Josha w ten czas, no ale Ty tu rządzisz ;)
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńkochana zagłosowałam w tej ankiecie na "tak", choć z czytaniem jestem do tyłu no cóż to choć kawałek przeczytałam i podobało też dał mi odpowiedź że będą razem, więc chętnie dalej przeczytam...
wspaniale, taki no smutny rozdział, ale też i wiele informacji zawierający, Josh już nie taką ofiarą losu jak widać... a Sasza zakochany beznadziejnie...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Dzięki za głos. Zanim zdążę coś wyskrobać, to może być tak, że już nie będziesz do tyłu :D Poje tempo nie jest zabójcze.
UsuńJosh jeszcze wielu zaskoczy. Jacka na pewno ;)
Miłego czytania i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, jak tak może? och biedny Zez nawet nie wie co się działo... no broń swego terytorium...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka