Nie usuwam postu niżej, bo zniknęłyby wasze komentarze, a to by było niekulturalne z mojej strony.
osh
oficjalnie zajął pokój Saszy, więc ten wraz z częścią swoich
rzeczy przeniósł się do Santy Boy'a. Wszystko przebiegło
nadzwyczaj naturalnie. Ustalili już nawet, kto śpi
po której stronie łóżka. Po prostu Santa zajął lewą
połowę, nie dając Saszy wyboru. Leżał teraz na boku w pełni
ubrany i rozwiązywał krzyżówkę. Krzyżówkę z „New York
Timesa” i szło mu to bardzo sprawnie. Jak sam kiedyś
stwierdził, nie skończył żadnej szkoły i całe nastoletnie życie
klepał biedę po wychudłym tyłku, ale przecież wyrobienie karty
do biblioteki nic nie kosztuje. Sasza położył się na swojej
połowie i korzystając z okazji, że mężczyzna był odwrócony
tyłem, bezwstydnie gapił się na jego ciało, zaczynając od
szerokich ramion, a kończąc na całkiem zgrabnym tyłku. Santa
naprawdę wziął sobie do swojego sczerniałego serca jego słowa
o abstynencji po ostatnim filetowaniu i nie próbował się do
niego dobierać. To z jednej strony cieszyło Saszę. Przez takie
gesty czuł, że mężczyzna go szanuje. Aż mu się przypomniała
ta piosenka Arethy Franklin... Kochanie, mam wszystko,
czego potrzebujesz. Proszę tylko, żebyś okazał mi trochę
szacunku, kiedy wracasz do domu.* Miał szczerą nadzieję, że
był wszystkim, czego potrzebuje Santa Boy, bo dla niego właśnie
tak było.
Wracając
do bardziej prozaicznych rzeczy, rozmyślał. Może przesadził z
tymi dwoma tygodniami. Nie minęły nawet dwie pełne doby, a jemu
już brakowało szorstkich łap Santy Boy'a na swoim chuderlawym
ciele. Chociaż nie brał już od jakiegoś czasu, dopiero teraz
czuł, jakby się w pełni obudził. Odkrywał wszystko na nowo. Z
zaskoczeniem i radością przyjmował bodźce, które zewsząd
dochodziły do jego ciała. Nie miał pojęcia, że deszcz jest tak
mokry, a wiatr tak suchy. I że seks jest taki dobry dla ciała
i duszy. Dochodził do wniosku, że od początku był gejem, tylko
nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Gdy ćpał, wszystko
inne zostało zepchnięte gdzieś tam na bok włącznie z jego
libido. Teraz przebudziło się na nowo i domagało się zaspokojenia
za te wszystkie lata. Spojrzał jeszcze raz na Santę i westchnął
dość teatralnie. Gdyby pierwszy się złamał, oznaczałoby to
jego przegraną w grze, którą prowadzili. Santa obejrzał się
przez ramię, dość długo zawieszając na nim wzrok, co dało Saszy
nadzieję, ale zaraz wrócił do krzyżówki.
– Sprawdź
na telefonie, jak nazywał się klub baseballowy Busha. Kojarzy mi
się Texas Rangers, ale nie jestem pewien – rzucił.
– Nie
mam pakietu – odparł Sasza.
– Jesteś
bezużyteczny – mruknął muzyk, nie odrywając się od krzyżówki.
Sasza
skrzywił się na te słowa. Bezużyteczny. Nic
nie mógł na to poradzić, że był przewrażliwiony. Santa Boy
odrzucił krzyżówkę na podłogę, bo nie miał przy łóżku
żadnego mebla i ponownie odchylił się w stronę Saszy.
– Zarosłeś
po bokach – stwierdził po chwili przyglądania się. – Nie
zamierzasz zgolić?
Sasza
przejechał dłonią po boku głowy mile połechtany, że mężczyzna
zwraca uwagę na takie szczegóły.
– Pomyślałem,
że zapuszczę – odparł.
– I
zetniesz irokeza?
– No.
Jeszcze są krótkie i nie wiem, co dokładnie chcę zrobić.
– Cokolwiek
byś nie zrobił i tak będziesz wyglądał jak karp – odparł
Santa, pijąc do dość wyłupiastych oczu chłopaka.
Karp.
Bezużyteczny karp. Sasza poderwał się z zamiarem opuszczenia
pokoju. Czuł, że zaczyna się rumienić, bo Santa Boy podążał za
nim wzrokiem z krzywym, protekcjonalnym uśmiechem na twarzy.
– I
gidze leziesz? – spytał muzyk, gdy chłopak wyminął już łóżko
i znalazł się przy drzwiach.
– Do
wanny. Tam, gdzie wszystkie bezużyteczne karpie oczekują na stanie
się użytecznymi.
– Że
co? – parsknął Santa.
– W
Europie je się karpie na święta – odmruknął Sasza, czując się
głupio z tym, że musi się tłumaczyć.
– Kurde,
wiem o tym – sapnął muzyk. Wstał z łóżka i przyciągnął
chłopaka, sadzając go na swoim kolanie. – I co się tak
pieklisz? To tylko żarty. Mnie nie przeszkadza, że nazywasz mnie
stetryczałym dziadkiem.
– Ale
ty wiesz, że ja tylko tak żartuję.
– No
i to działa w dwie strony – odparł Santa Boy i oparł podbródek
o ramię chłopaka. – No nie?
Sasza
przekręcił się w jego stronę i pogłaskał zewnętrzną stroną
dłoni po niedogolonym policzku. Santa Boy uśmiechnął się, mrużąc
przy tym swoje piwne oczy.
– I
co byś teraz chciał? – spytał po chwili ciszy.
– Wiem
co – odparł Sasza i pchnął Santę w ramię, aby ten położył
się na plecach.
Sam
usiadł mu na biodrach i przesunął dłońmi po okrytym czarną
koszulą torsie mężczyzny.
– Jaki
pewny siebie. Zmieniłeś się. – Santa Boy uśmiechnął się i
założył ręce za głowę. – Proszę bardzo. Cały twój.
– Ty
też się zmieniłeś – stwierdził chłopak.
Santa
Boy uniósł jedną brew w geście powątpiewania i przesunął dotąd
leżące luźno na łóżku dłonie na tyłek chłopaka. Ścisnął
lekko jego chude pośladki.
– Jesteś
pewien? – spytał.
– Tylko
wiesz... bez finału.
– Uwielbiam
to, że nie masz nic przeciwko pieprzeniu się w miejscach
publicznych, ale wstydzisz się o tym mówić. – Zaśmiał się
Santa. – To jest po prostu... W życiu chyba nie użyłem tego
słowa, ale po prostu urocze.
– To,
co proponujesz? – spytał Sasza, postanawiając skomentować uwagę
muzyka milczeniem. Choć gdzieś w środku zrobiło mu się
przyjemnie. Już lepiej być uroczym niż bezużytecznym karpiem.
– Możemy
kontynuować naszą wędrówkę po japońskich technikach
prawie–seksu – zaproponował mężczyzna.
Włożył
dłoń po podkoszulek chłopaka i przejechał dłonią po dobrze
wyczuwalnym kręgosłupie. Sasza popatrzył na niego, nie rozumiejąc.
Był też trochę zaskoczony tym, że Santa nawiązał
do ich ostatnich łóżkowych ekscesów. Chyba naprawdę
się zmienił.
– A,
chcesz mi dojść na twarz – stwierdził po chwili odkrywczo.
– Możemy
sobie nawzajem. Nie stać mnie na te drogie kremy
przeciwzmarszczkowe, więc muszę korzystać z alternatywnych
metod.
Sasza
rozśmiał się i nachylił, aby go pocałować. Santa Boy przejechał
językiem po jego ozdobionej trzema kolczykami dolnej
wardze. Chwycił jeden zębami i lekko pociągnął.
– Dawaj
ten czwarty.
Sasza
opadł bardziej na Santę, nie martwiąc się, że może go
przygnieść, w końcu był znacznie lżejszy. Wpił się w jego
usta, wkładając mu język z okrągłym kolczykiem. Nigdy by się do
tego głośno nie przyznał, ale zrobił go sobie, żeby dać
mężczyźnie większą przyjemność. Santa zamruczał
aprobująco i zassał się na jego języku. Po chwili odciągnął
jego głowę od siebie za czarnego irokeza i zszedł z
pocałunkami niżej – na podbródek i szyję. Jednocześnie chwycił
brzeg jego podkoszulka i podciągnął w górę. Sasza uniósł się
trochę i podniósł ręce, dając się rozebrać. Jego klatka
piersiowa podobnie jak reszta ciała była dość ubogo owłosiona.
Miał drobne, brązowe sutki, które znajdowały się tam tylko po
to, aby Santa Boy miał się czym bawić.
– Zrobiłbyś
sobie koczyki, gdybym cię baaardzo ładnie poprosił? – spytał
muzyk i pociągnął za jedną z brodawek, na co Sasza zasyczał.
– Sama
prośba to trochę za mało – prychnął chłopak. – Też
musiałbyś sobie coś zrobić. Może nowy tatuaż...
Jego
wzrok podążył w dół, w stronę bioder mężczyzny, które teraz
obejmował swoimi szczupłymi udami.
– Nie
ma mowy, żebym sobie zrobił tatuaż na fiucie. – Zaśmiał się
Santa Boy. – Ostatecznie mógłbym sobie wytatuować coś w
pobliżu. Może... „Sasza mym ukochanym domem. Każdy powrót
dziewiczą wyprawą”. Co sądzisz?
– Nie
masz takiego długiego – parsknął Sasza.
– Powiedziałem
„w pobliżu”.
Santa
Boy zjechał dłońmi niżej na płaski, ale słabo umięśniony
brzuch Saszy. Chłopak koło pępka miał duży pieprzyk, jedyny
rzucający się w oczy na jego ciele.
– Jest
strasznie seksowny – stwierdził Santa, czym zaskoczył młodszego
mężczyznę.
Chwycił
go za ramiona i przewalił na bok, uwalniając się spod niego.
Pochylił się nad jego ciałem, nie zwracając uwagi na pokryte
lakierem włosy, które opadły mu na czoło. Pocałował Saszę w
miejsce z pieprzykiem koło pępka z głośnym mlaśnięciem. Chłopak
wyprężył się pod nim, przymykając oczy. Na ślepo wyszukał
dłonią ramię muzyka i zacisnął palce na jego koszuli.
– Tak...
Dalej.
Santa
Boy zamruczał aprobująco i wsadził język w zagłębienie pępka.
Musi kiedyś koniecznie wypić z niego jakieś drogie, stare whisky,
pomyślał. Oczywiście, kiedy już się dorobią sensownej kasy.
Uniósł na chwilę głowę, zostawiając w pępku chłopaka własną
ślinę. Obsunął mu dresowe spodnie wraz z bielizną. Sasza
wciągnął głębiej powietrze, gdy jego pobudzony penis otoczyło
chłodniejsze powietrze i wizję tego, co miało się za chwilę
wydarzyć. Santa Boy musiał mieć dziś bardzo dobry humor.
Ledwie
gorące usta rockmana zdążyły objąć główkę penisa Saszy, gdy
usłyszeli trzask pękającego szkła. Chłopak odciągnął głowę
Santy Boy'a i wysunął się spod niego. Naciągnął na tyłek
spodnie i pobiegł do salonu, skąd dobiegł ich hałas. Na jego
środku zobaczył stojącego wśród odłamków szkła Josha. Krew z
jego rozciętej dłoni kapała na podłogę. Wydawał się w ogóle
nie zwracać na to uwagi i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w
telewizor, w którym leciały jakieś lokalne wiadomości.
– Josh?
Co się stało? – spytał ostrożnie Sasza, stojąc w progu pokoju.
Dopiero
gdy powtórnie wypowiedział jego imię, chłopak obrócił głowę w
jego stronę. Oczy miał rozszerzone, a twarz nienaturalnie
ściągniętą.
– Josh?
– powtórzył jeszcze raz Sasza i zrobił ostrożny krok do przodu,
uważając na szkło. – Musimy to opatrzyć.
Gdy
chwycił chłopaka delikatnie za ramię, Josh odskoczył, jakby
dopiero teraz go ujrzał. Na szczęście miał na stopach
kapcie.
– Jack
– wymamrotał słabo.
Nagle
rzucił się do drzwi, próbując wyminąć w progu Saszę. Ten
chwycił go już bardziej stanowczo za ramiona, nie pozwalając
wyjść.
– Ja
muszę iść! Jack!
– Hej,
co jest?! – spytał Sasza szarpiącego się chłopaka. – Na pewno
nigdzie nie pójdziesz w taki stanie!
– Co
tu się dzieje? – spytał Santa Boy, który stanął za nimi w
przedpokoju. – Ej, łap go!
Josh
nagle zwiotczał w uścisku Saszy i gdyby nie pomoc Santy, osunąłby
się na podłogę.
– Zemdlał
– stwierdził rockman, po podstawieniu dłoni pod nos chłopaka. –
Daj go. Zaniosę go do łóżka. Co mu się stało poza ponowną
utratą krwi?
– Nie
wiem – odparł Sasza, operując z mężczyzną tak, żeby ten mógł
unieść bezwładne ciało Josha. – Chyba zobaczył coś w
telewizji. Jakieś lokalne wiadomości leciały.
– Ja
go opatrzę, a ty idź sprawdź na kompie, co zobaczył –
zadecydował Santa Boy.
Zaniósł
Josha do sypialni Saszy. Położył go ostrożnie na łóżku, nie
przejmując się, że zakrwawi pościel i poszedł do łazienki po
wodę i coś do opatrzenia rany. Na szczęście w ranie znalazł
tylko jeden kawałek szkła ze stłuczonej szklanki. Przemył
chłopakowi dłoń i zabandażował. Gdy skończył, usiadł na
skraju łóżka i popatrzył na bledszą niż zwykle twarz chłopaka
gęsto upstrzoną piegami. Rude włosy miał zaplecione w gruby
warkocz, z którym Sasza męczył się jakieś półgodziny tego
ranka. Santa Boy zaśmiał się chrapliwie pod nosem z samego siebie.
Znowu zabrał z ulicy jakiegoś pokiereszowanego przez życie
chłopaczka. I chociaż za pierwszym razem zrobił to dla
siebie, to teraz, aż dziwnie było mu się do tego przyznać przed
samym sobą, zrobił to dla Saszy. Ciekawe jak
zareagowaliby na to członkowie High Death, którzy byli świadkami
tego, jak sam jeszcze te dziesięć lat temu wciągał koks z ciał
chłopaczków takich jak Josh. Nigdy, nawet w najbardziej
odjechanych, narkotycznych snach nie wyobrażał sobie, że kiedyś
założy gejowską rodzinkę. I że będzie czuł się z tym całkiem
dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Pogłaskał chłopaka po
głowie i już miał wychodzić, ale w kieszeni zapikała mu komórka.
Wyciągnął jeden ze starszych modeli, z których dało się
jedynie dzwonić i wymieniać wiadomości tekstowe. Nienawidził tego
współczesnego badziewia, którym nawet nie można kotleta, nie
mówiąc o wbijaniu gwoździ. Z dziwieniem przeczytał, że
napisał do niego Sasza.
– Nie
mógł tu ruszyć dupy? – mruknął i odczytał wiadomość. – O
ja pieprzę, Jack Hetfield...
***
Dzień
wcześniej
Pokruszone
szkło akwarium chrzęściło mu pod podeszwami, gdy wchodził w głąb
mieszkania. Rajskie, bajecznie tęczowe rybki dogorywały na
podłodze, drgając w konwulsjach. Niektóre pchane beznadziejną
wolą życia machały bezładnie płetwami i wyginały tułowia,
instynktownie wyczuwając wodę w łazience. Jack popatrzył pod
nogi, wprost w okrągłe, bezmyślne rybie oczy i na ich
otwierające się co chwilę pyski. Podniósł głowę, w której nie
kłębiły się teraz żadne myśli, by skrzyżować wzrok z
Benjaminem Hetfieldem. Świńskie, przekrwione oczka mężczyzny
wydawały się jeszcze mniejsze, ponieważ przysłaniały je
nabrzmiałe fałdy czerwonej i spoconej skóry. Jack dopiero teraz
zauważył, że ojciec siedział na czarnej, skórzanej kanapie w
białej, nakrapianej koszuli szpitalnej. W zgięciu lewej ręki miał
zakrwawiony wenflon.
– Uciekłeś
z psychiatryka? – spytał, choć w pierwszym momencie głos uwiązł
mu w gardle. Ojciec miał pistolet. Palec cały czas trzymał na
spuście. – Zapomnieli cię związać?
– Jak
zwykle nie tracisz rezonu, Jack – odparł Benjamin lekko
zapijaczonym głosem. – Zawsze to w tobie ceniłem.
Jack
czuł pot ściekający po plecach, który lepił mu koszulę do
ciała. Szybko rozejrzał się po salonie. Był całkowicie
odsłonięty jak kojot na prerii. Pewnie przeżyłby, gdyby padł
teraz kolanami na odłamki szkła i kajał się przed ojcem, ale
co to by było za życie.
– To
coś nowego – odparł za to. – Czego to się człowiek dowiaduje
na... podłodze śmierci.
Z
głębi gardła Benjamina uwolnił się nieartykułowany gulgot,
który przyprawił Jacka o dreszcze. Mężczyzna spróbował
unieść prawie opróżnioną butelkę whisky do ust, ale wyślizgnęła
się ona spomiędzy palców i potoczyła po podłodze.
– To
ty mnie zmusiłeś, Jack, żebym tu przyszedł. Gdybyś tylko robił
to, co ci powiedziałem, wszystko byłoby, jak ma być. Jesteś taki
sam jak twoja matka.
– Więc
teraz zrobisz ze mną to samo, co z nią? – spytał gorzko Jack i
przesunął się odrobinę w bok, w stronę okna.
Wyglądało
na to, że ojciec nie zauważył tego ruchu. Wyskoczenie z okna
mogłoby być jedyną szansą, pomyślał Jack. Mieszkał na trzecim
piętrze, więc mógł przeżyć upadek i nie skończyć z przerwanym
rdzeniem kręgowym.
– Wiem,
że zawsze mnie o to oskarżałeś, ale nie zabiłem jej – oznajmił
Benjamin z pochyloną głową. Co chwilę próbował ją poderwać,
ale znów opadała. – Chociaż nie chciała być, jaka powinna.
Nie chciała być dobrą żoną.
– I
co takiego robiła? Puszczała się? Nie lubiła po bożemu? – Jack
podjudzał ojca, by dać sobie więcej czasu. Znów wykonał
niewielki krok w bok.
Benjamin
Hetfield przejechał chłodną, stalową lufą rewolweru po
przeciętym głębokimi zmarszczkami czole. Uśmiechnął się, a
jego zamglone spojrzenie rozbłysło na moment.
– Zawsze
wstawała ze wschodem słońca i szła na tyły domu. Tańczyła boso
na łące w nocnej, białej koszuli. Na głowę zakładała wianek.
Niekiedy wylatywały z niego motyle, gdy tak biegła wśród traw.
Niekiedy skaleczyła się w stopę. Nigdy nie zważała na szepty, na
skierowane w jej stronę palce.
Jack
zagapił się na ojca. Dotąd o matce słyszał jedynie od opiekunki,
która powtarzała, że to była dobra kobieta, cokolwiek
miało to znaczyć. Benjamin Hetfield nigdy nie wspominał pierwszej
żony, w domu nie można było też znaleźć żadnych śladów po
niej, nawet zdjęć. Jack był przekonany, że nic nie znaczyła dla
ojca.
– I
dlatego musiała zginąć? Bo nie pasowała? – zapytał z gniewem.
– I dlatego przygruchałeś sobie japońską panią domu, którą
rodzina i społeczeństwo uczyniło bezwiedną, usłużną żoną?
I zrobiłeś z nią swoich doskonałych synów z tym samym genem
poddaństwa? Bo matka była wybrakowana?! Bo ja jestem wybrakowany?!
Wykrzyczał
ostatnie zdania, nie zważając już na to, że ojciec ma w ręce
broń. Ostatkiem sił powstrzymał się przed rzuceniem się na
niego. Pod butem poczuł rozgniatane ciało rybki, gdy zrobił
gwałtowny krok w przód. Całe życie czuł się jak konieczny, acz
niemile widziany odpad. Benjamin uniósł na syna zamglony wzrok.
Przyglądał mu się dłuższą chwilę. Wyciągnął do niego rękę,
która opadła, niepotrzymana przez nikogo.
– Byłeś
idealny, Jack. Idealny. Obserwowałem, jak każdego dnia łańcuch,
na którym cię trzymałem, staje się coraz słabszy. Jak pękają
ogniwa. Już niemal czułem twoje zęby na moim gardle. Takiego syna
chciałem. – Benjamin uniósł dłoń z pistoletem na wysokość
serca. – Ale ty też musiałeś się okazać wybrakowany.
Gdy
napiął kciukiem kurek, co spowodowało obrócenie się bębna z
charakterystycznym zgrzytem, Jackowi zatrzymało się serce. Stał
pośrodku salonu, w kałuży wody, zupełnie odsłonięty. Prosto na
niego padało światło sufitowej lampy wiszącej nad jego głową, a
iskrzące się drobiny pyłu i kurzu tańczył wokół. Rozszerzonymi
źrenicami śledził ruchy ojca, który powoli uniósł odbezpieczony
pistolet i przymierzył lufę do swojej głowy.
– Co
ty wyprawiasz?! – zapytał Jack przez ściśnięte gardło.
Nie
myśląc wcale, rzucił się od przodu, gdy tylko ujrzał drobny ruch
palca Benjamina na puście. Zastygł z lufą w dłoni, gdy od ścian
odbił się głośny huk wystrzału. Przejechał palcami wzdłuż
nagrzanego metalu i dotknął swojej koszuli. Nie czuł bólu, a
jedynie dziwną pustkę w ciele i umyśle. Była tylko smolista
czerń. Żadnego świetlistego tunelu. Żadnej retrospekcji. Zresztą
i tak nie miał nic, czego mógłby żałować, ani nic, z czego
mógłby być dumny. Osunął się na parkiet. Krew zaczęła płynąć
kanalikami pomiędzy drewnianymi deskami aż do kałuży wody z
rozbitego akwarium. Benjamin upadł na kolana i dopadł do syna.
– Jack!
Jack! – wołał, klepiąc go po policzku. – Boże, Jack, nie rób
mi tego! Elizabeth nigdy mi nie wybaczy! Nie spotkamy się w
Królestwie Niebieskim!
Odszukał
drżącą dłonią pistolet, który upadł na podłogę. Lufę
przytknął sobie do głowy. Odbezpieczył i nacisnął spust, jednak
nic się nie stało. Gdy strzelił po raz drugi, strzaskane kości,
krew i fragmenty mózgu rozbryznęły się w powietrzu, a ciało
Benjamina opadło tuż przy jego pierworodnym synu.
***
Obecnie
Santa
Boy schował telefon i jeszcze raz obejrzał się na Josha, nim
wyszedł z pokoju. W przedpokoju zamknął drzwi wejściowe na
zamek, a wiszące zwykle na haku klucze włożył do kieszeni.
Sasza siedział na łóżku w sypialni z laptopem na udach. Z
głośnika wydobywał się bezuczuciowy głos speakerki, która
mówiła o strasznej, rodzinnej tragedii na obrzeżach Amarillo. Gdy
Santa wszedł do pokoju, chłopak skierował na niego przejęte
spojrzenie.
– A
ojciec? – spytał rockman i usiadł obok Saszy.
Ściągnął
mu komputer z kolan, zamknął i położył na ziemi. Przyciągnął
Saszę i przycisnął jego głowę do swojej piersi.
– Strzał
w głowę z bliskiej odległości – odparł chłopak, wtulając się
bardziej w mężczyznę, który głaskał go po włosach.
– Wydajesz
się tym bardzo przejęty – zauważył Santa. – Przecież nie
przepadałeś za Jackiem Hetfieldem.
– No
ale – jęknął Sasza. – Jakim prawem jeden człowiek może
decydować o życiu drugiego? Jakie ma do tego prawo? Kto mu je dał?
I dlaczego ten świat jest tak niesprawiedliwy? Ani Josh, ani Jack,
ani ja, a nawet ty, nikt z nas nie zasłużył na to, co otrzymał od
losu.
– Czyli
kopa w dupę z glana z rozpędu? – parsknął Santa Boy. – Może
to życie, to pokuta lub nagroda za nasze poprzednie życia. A
może kara za to, czego jeszcze nie uczyniliśmy. W końcu, kto jak
kto, ale Bóg powinien umieć zaginać czasoprzestrzeń.
– Jak
ty coś powiesz – mruknął Sasza i uśmiechnął się słabo.
– A
może nie trzeba doszukiwać się w tym czegoś więcej. Może tego
sensu po prostu nie ma. Rodzimy się, by żyć. I żyjemy, by
umrzeć**. Nic mniej, nic więcej.
– Może...
ale jest łatwiej, kiedy wierzysz, że to ma jakiś sens. I że
wszystkie niesprawiedliwości zostaną kiedyś wyrównane. Tak po
prostu mniej boli.
– Prawda
– odparł Santa Boy.
Pocałował
Saszę koło oka i wstał z łóżka, ciągnąc go ze sobą.
– Zaraz
pewnie się obudzi. Nie powinien być sam.
*
„Respect” Arethy Franklin. Tłumaczenie własne.
**
Zalatuje Grubsonem, ale to nie było zamierzone.
No ale że tak???
OdpowiedzUsuńA dlaczego nie? Akcja musi być. No i wszędzie te happy endy. Trzeba być trochę oryginalnym ;)
UsuńPozdrawiam
Strasznie mi smutno... Z drugiej strony były duże szanse, że to jak żył i postępował Jack, może źle się skończyć. Jedno zdarzenie i poszło jak efekt domina - nie udało się tego ciągu zdarzeń zatrzymać. Biedny Josh-mam nadzieję, że w dalszych rozdziałach, wynagrodzisz mu te traumy.
OdpowiedzUsuńMati
Jack już został ukarany za swoje czyny, ale czy Josh zostanie nagrodzony za swoje cierpienia? Byłoby miło, gdyby na świecie była taka sprawiedliwość. Ale to chyba tylko w bajkach, co nie? :P
UsuńPozdrawiam
Nie odbieram tego jako kary dla Jacka, taki był efekt pewnego ciągu zdarzeń. Ten pierwszy "kamyczek w lawinie" to pomysł Santa Boya na zdobycie kasy. Wszyscy wokół zostali w jakiś sposób poszkodowani, a u niego prawdziwa sielanka. Co do sprawiedliwości, zgadzam się, że często jej nie ma. Czasem mówi się, że człowiek znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. Nieważne czy jest się tym "dobrym", czy "złym" - zwyczajnie akurat dziś wybrałeś tak,a nie inaczej,ale skutków nie znasz z góry...a szkoda :(
UsuńMati
a ja myślę, że Jack żyje tylko lubisz się znęcać i trzymać nas w niepewności
OdpowiedzUsuńaaa i przy okazji nieźle napięcie budujesz... :P
No ja bym nie była tego taka pewna. A może? A może nie :P Nie pozostaje nic innego, jak czekać na odpowiedź.
UsuńPozdrawiam
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, co ale jak to... no Jack musi żyć tak to nie może się skończyć, no cóż nie żal mi Benjamina ale to będzie skandal...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
No heejeczka :)
UsuńCo mogę powiedzieć... Gdyby Jack umarł, to skończyłoby się opowiadanie xD
Pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, co? Jack musi żyć... trochę żal mi Benjamina ale to będzie skandal...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Żal Benjamina?! Tego się nie spodziewałam! Chciałam, żeby wyszedł na jak największego skurw...
Usuń