poniedziałek, 28 listopada 2016

ROZDZIAŁ 15 - Bezużyteczny karp i samotny kojot

Wreszcie wymęczyłam, chociaż to krótki rozdział (taki musi być). Trochę to też wina deprechy, jaka mnie w weekend dopadła. Dzieciak nowych sąsiadów mówi do mnie "Dzień dobry, pani". No niby fajnie, że kulturalny, ale to "pani" dźwięczy mi w uszach. A dziekan na rozdaniu dyplomów nawijał coś o odpowiedzialności i dorosłości. Ech, i jeszcze ten siwy włos...

Nie usuwam postu niżej, bo zniknęłyby wasze komentarze, a to by było niekulturalne z mojej strony.

osh oficjalnie zajął pokój Saszy, więc ten wraz z częścią swoich rzeczy przeniósł się do Santy Boy'a. Wszystko przebiegło nadzwyczaj naturalnie. Ustalili już nawet, kto śpi po której stronie łóżka. Po prostu Santa zajął lewą połowę, nie dając Saszy wyboru. Leżał teraz na boku w pełni ubrany i rozwiązywał krzyżówkę. Krzyżówkę z „New York Timesa” i szło mu to bardzo sprawnie. Jak sam kiedyś stwierdził, nie skończył żadnej szkoły i całe nastoletnie życie klepał biedę po wychudłym tyłku, ale przecież wyrobienie karty do biblioteki nic nie kosztuje. Sasza położył się na swojej połowie i korzystając z okazji, że mężczyzna był odwrócony tyłem, bezwstydnie gapił się na jego ciało, zaczynając od szerokich ramion, a kończąc na całkiem zgrabnym tyłku. Santa naprawdę wziął sobie do swojego sczerniałego serca jego słowa o abstynencji po ostatnim filetowaniu i nie próbował się do niego dobierać. To z jednej strony cieszyło Saszę. Przez takie gesty czuł, że mężczyzna go szanuje. Aż mu się przypomniała ta piosenka Arethy Franklin... Kochanie, mam wszystko, czego potrzebujesz. Proszę tylko, żebyś okazał mi trochę szacunku, kiedy wracasz do domu.* Miał szczerą nadzieję, że był wszystkim, czego potrzebuje Santa Boy, bo dla niego właśnie tak było.

Wracając do bardziej prozaicznych rzeczy, rozmyślał. Może przesadził z tymi dwoma tygodniami. Nie minęły nawet dwie pełne doby, a jemu już brakowało szorstkich łap Santy Boy'a na swoim chuderlawym ciele. Chociaż nie brał już od jakiegoś czasu, dopiero teraz czuł, jakby się w pełni obudził. Odkrywał wszystko na nowo. Z zaskoczeniem i radością przyjmował bodźce, które zewsząd dochodziły do jego ciała. Nie miał pojęcia, że deszcz jest tak mokry, a wiatr tak suchy. I że seks jest taki dobry dla ciała i duszy. Dochodził do wniosku, że od początku był gejem, tylko nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Gdy ćpał, wszystko inne zostało zepchnięte gdzieś tam na bok włącznie z jego libido. Teraz przebudziło się na nowo i domagało się zaspokojenia za te wszystkie lata. Spojrzał jeszcze raz na Santę i westchnął dość teatralnie. Gdyby pierwszy się złamał, oznaczałoby to jego przegraną w grze, którą prowadzili. Santa obejrzał się przez ramię, dość długo zawieszając na nim wzrok, co dało Saszy nadzieję, ale zaraz wrócił do krzyżówki.
– Sprawdź na telefonie, jak nazywał się klub baseballowy Busha. Kojarzy mi się Texas Rangers, ale nie jestem pewien – rzucił.
– Nie mam pakietu – odparł Sasza.
– Jesteś bezużyteczny – mruknął muzyk, nie odrywając się od krzyżówki.
Sasza skrzywił się na te słowa. Bezużyteczny. Nic nie mógł na to poradzić, że był przewrażliwiony. Santa Boy odrzucił krzyżówkę na podłogę, bo nie miał przy łóżku żadnego mebla i ponownie odchylił się w stronę Saszy.
– Zarosłeś po bokach – stwierdził po chwili przyglądania się. – Nie zamierzasz zgolić?
Sasza przejechał dłonią po boku głowy mile połechtany, że mężczyzna zwraca uwagę na takie szczegóły.
– Pomyślałem, że zapuszczę – odparł.
– I zetniesz irokeza?
– No. Jeszcze są krótkie i nie wiem, co dokładnie chcę zrobić.
– Cokolwiek byś nie zrobił i tak będziesz wyglądał jak karp – odparł Santa, pijąc do dość wyłupiastych oczu chłopaka.
Karp. Bezużyteczny karp. Sasza poderwał się z zamiarem opuszczenia pokoju. Czuł, że zaczyna się rumienić, bo Santa Boy podążał za nim wzrokiem z krzywym, protekcjonalnym uśmiechem na twarzy.
– I gidze leziesz? – spytał muzyk, gdy chłopak wyminął już łóżko i znalazł się przy drzwiach.
– Do wanny. Tam, gdzie wszystkie bezużyteczne karpie oczekują na stanie się użytecznymi.
– Że co? – parsknął Santa.
– W Europie je się karpie na święta – odmruknął Sasza, czując się głupio z tym, że musi się tłumaczyć.
– Kurde, wiem o tym – sapnął muzyk. Wstał z łóżka i przyciągnął chłopaka, sadzając go na swoim kolanie. – I co się tak pieklisz? To tylko żarty. Mnie nie przeszkadza, że nazywasz mnie stetryczałym dziadkiem.
– Ale ty wiesz, że ja tylko tak żartuję.
– No i to działa w dwie strony – odparł Santa Boy i oparł podbródek o ramię chłopaka. – No nie?
Sasza przekręcił się w jego stronę i pogłaskał zewnętrzną stroną dłoni po niedogolonym policzku. Santa Boy uśmiechnął się, mrużąc przy tym swoje piwne oczy.
– I co byś teraz chciał? – spytał po chwili ciszy.
– Wiem co – odparł Sasza i pchnął Santę w ramię, aby ten położył się na plecach.
Sam usiadł mu na biodrach i przesunął dłońmi po okrytym czarną koszulą torsie mężczyzny.
– Jaki pewny siebie. Zmieniłeś się. – Santa Boy uśmiechnął się i założył ręce za głowę. – Proszę bardzo. Cały twój.
– Ty też się zmieniłeś – stwierdził chłopak.
Santa Boy uniósł jedną brew w geście powątpiewania i przesunął dotąd leżące luźno na łóżku dłonie na tyłek chłopaka. Ścisnął lekko jego chude pośladki.
– Jesteś pewien? – spytał.
– Tylko wiesz... bez finału.
– Uwielbiam to, że nie masz nic przeciwko pieprzeniu się w miejscach publicznych, ale wstydzisz się o tym mówić. – Zaśmiał się Santa. – To jest po prostu... W życiu chyba nie użyłem tego słowa, ale po prostu urocze.
– To, co proponujesz? – spytał Sasza, postanawiając skomentować uwagę muzyka milczeniem. Choć gdzieś w środku zrobiło mu się przyjemnie. Już lepiej być uroczym niż bezużytecznym karpiem.
– Możemy kontynuować naszą wędrówkę po japońskich technikach prawie–seksu – zaproponował mężczyzna.
Włożył dłoń po podkoszulek chłopaka i przejechał dłonią po dobrze wyczuwalnym kręgosłupie. Sasza popatrzył na niego, nie rozumiejąc. Był też trochę zaskoczony tym, że Santa nawiązał do ich ostatnich łóżkowych ekscesów. Chyba naprawdę się zmienił.
– A, chcesz mi dojść na twarz – stwierdził po chwili odkrywczo.
– Możemy sobie nawzajem. Nie stać mnie na te drogie kremy przeciwzmarszczkowe, więc muszę korzystać z alternatywnych metod.
Sasza rozśmiał się i nachylił, aby go pocałować. Santa Boy przejechał językiem po jego ozdobionej trzema kolczykami dolnej wardze. Chwycił jeden zębami i lekko pociągnął.
– Dawaj ten czwarty.
Sasza opadł bardziej na Santę, nie martwiąc się, że może go przygnieść, w końcu był znacznie lżejszy. Wpił się w jego usta, wkładając mu język z okrągłym kolczykiem. Nigdy by się do tego głośno nie przyznał, ale zrobił go sobie, żeby dać mężczyźnie większą przyjemność. Santa zamruczał aprobująco i zassał się na jego języku. Po chwili odciągnął jego głowę od siebie za czarnego irokeza i zszedł z pocałunkami niżej – na podbródek i szyję. Jednocześnie chwycił brzeg jego podkoszulka i podciągnął w górę. Sasza uniósł się trochę i podniósł ręce, dając się rozebrać. Jego klatka piersiowa podobnie jak reszta ciała była dość ubogo owłosiona. Miał drobne, brązowe sutki, które znajdowały się tam tylko po to, aby Santa Boy miał się czym bawić.
– Zrobiłbyś sobie koczyki, gdybym cię baaardzo ładnie poprosił? – spytał muzyk i pociągnął za jedną z brodawek, na co Sasza zasyczał.
– Sama prośba to trochę za mało – prychnął chłopak. – Też musiałbyś sobie coś zrobić. Może nowy tatuaż...
Jego wzrok podążył w dół, w stronę bioder mężczyzny, które teraz obejmował swoimi szczupłymi udami.
– Nie ma mowy, żebym sobie zrobił tatuaż na fiucie. – Zaśmiał się Santa Boy. – Ostatecznie mógłbym sobie wytatuować coś w pobliżu. Może... „Sasza mym ukochanym domem. Każdy powrót dziewiczą wyprawą”. Co sądzisz?
– Nie masz takiego długiego – parsknął Sasza.
– Powiedziałem „w pobliżu”.
Santa Boy zjechał dłońmi niżej na płaski, ale słabo umięśniony brzuch Saszy. Chłopak koło pępka miał duży pieprzyk, jedyny rzucający się w oczy na jego ciele.
– Jest strasznie seksowny – stwierdził Santa, czym zaskoczył młodszego mężczyznę.
Chwycił go za ramiona i przewalił na bok, uwalniając się spod niego. Pochylił się nad jego ciałem, nie zwracając uwagi na pokryte lakierem włosy, które opadły mu na czoło. Pocałował Saszę w miejsce z pieprzykiem koło pępka z głośnym mlaśnięciem. Chłopak wyprężył się pod nim, przymykając oczy. Na ślepo wyszukał dłonią ramię muzyka i zacisnął palce na jego koszuli.
– Tak... Dalej.
Santa Boy zamruczał aprobująco i wsadził język w zagłębienie pępka. Musi kiedyś koniecznie wypić z niego jakieś drogie, stare whisky, pomyślał. Oczywiście, kiedy już się dorobią sensownej kasy. Uniósł na chwilę głowę, zostawiając w pępku chłopaka własną ślinę. Obsunął mu dresowe spodnie wraz z bielizną. Sasza wciągnął głębiej powietrze, gdy jego pobudzony penis otoczyło chłodniejsze powietrze i wizję tego, co miało się za chwilę wydarzyć. Santa Boy musiał mieć dziś bardzo dobry humor.
Ledwie gorące usta rockmana zdążyły objąć główkę penisa Saszy, gdy usłyszeli trzask pękającego szkła. Chłopak odciągnął głowę Santy Boy'a i wysunął się spod niego. Naciągnął na tyłek spodnie i pobiegł do salonu, skąd dobiegł ich hałas. Na jego środku zobaczył stojącego wśród odłamków szkła Josha. Krew z jego rozciętej dłoni kapała na podłogę. Wydawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w telewizor, w którym leciały jakieś lokalne wiadomości.
– Josh? Co się stało? – spytał ostrożnie Sasza, stojąc w progu pokoju.
Dopiero gdy powtórnie wypowiedział jego imię, chłopak obrócił głowę w jego stronę. Oczy miał rozszerzone, a twarz nienaturalnie ściągniętą.
– Josh? – powtórzył jeszcze raz Sasza i zrobił ostrożny krok do przodu, uważając na szkło. – Musimy to opatrzyć.
Gdy chwycił chłopaka delikatnie za ramię, Josh odskoczył, jakby dopiero teraz go ujrzał. Na szczęście miał na stopach kapcie.
– Jack – wymamrotał słabo.
Nagle rzucił się do drzwi, próbując wyminąć w progu Saszę. Ten chwycił go już bardziej stanowczo za ramiona, nie pozwalając wyjść.
– Ja muszę iść! Jack!
– Hej, co jest?! – spytał Sasza szarpiącego się chłopaka. – Na pewno nigdzie nie pójdziesz w taki stanie!
– Co tu się dzieje? – spytał Santa Boy, który stanął za nimi w przedpokoju. – Ej, łap go!
Josh nagle zwiotczał w uścisku Saszy i gdyby nie pomoc Santy, osunąłby się na podłogę.
– Zemdlał – stwierdził rockman, po podstawieniu dłoni pod nos chłopaka. – Daj go. Zaniosę go do łóżka. Co mu się stało poza ponowną utratą krwi?
– Nie wiem – odparł Sasza, operując z mężczyzną tak, żeby ten mógł unieść bezwładne ciało Josha. – Chyba zobaczył coś w telewizji. Jakieś lokalne wiadomości leciały.
– Ja go opatrzę, a ty idź sprawdź na kompie, co zobaczył – zadecydował Santa Boy.
Zaniósł Josha do sypialni Saszy. Położył go ostrożnie na łóżku, nie przejmując się, że zakrwawi pościel i poszedł do łazienki po wodę i coś do opatrzenia rany. Na szczęście w ranie znalazł tylko jeden kawałek szkła ze stłuczonej szklanki. Przemył chłopakowi dłoń i zabandażował. Gdy skończył, usiadł na skraju łóżka i popatrzył na bledszą niż zwykle twarz chłopaka gęsto upstrzoną piegami. Rude włosy miał zaplecione w gruby warkocz, z którym Sasza męczył się jakieś półgodziny tego ranka. Santa Boy zaśmiał się chrapliwie pod nosem z samego siebie. Znowu zabrał z ulicy jakiegoś pokiereszowanego przez życie chłopaczka. I chociaż za pierwszym razem zrobił to dla siebie, to teraz, aż dziwnie było mu się do tego przyznać przed samym sobą, zrobił to dla Saszy. Ciekawe jak zareagowaliby na to członkowie High Death, którzy byli świadkami tego, jak sam jeszcze te dziesięć lat temu wciągał koks z ciał chłopaczków takich jak Josh. Nigdy, nawet w najbardziej odjechanych, narkotycznych snach nie wyobrażał sobie, że kiedyś założy gejowską rodzinkę. I że będzie czuł się z tym całkiem dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Pogłaskał chłopaka po głowie i już miał wychodzić, ale w kieszeni zapikała mu komórka. Wyciągnął jeden ze starszych modeli, z których dało się jedynie dzwonić i wymieniać wiadomości tekstowe. Nienawidził tego współczesnego badziewia, którym nawet nie można kotleta, nie mówiąc o wbijaniu gwoździ. Z dziwieniem przeczytał, że napisał do niego Sasza.
– Nie mógł tu ruszyć dupy? – mruknął i odczytał wiadomość. – O ja pieprzę, Jack Hetfield...
***
Dzień wcześniej
Pokruszone szkło akwarium chrzęściło mu pod podeszwami, gdy wchodził w głąb mieszkania. Rajskie, bajecznie tęczowe rybki dogorywały na podłodze, drgając w konwulsjach. Niektóre pchane beznadziejną wolą życia machały bezładnie płetwami i wyginały tułowia, instynktownie wyczuwając wodę w łazience. Jack popatrzył pod nogi, wprost w okrągłe, bezmyślne rybie oczy i na ich otwierające się co chwilę pyski. Podniósł głowę, w której nie kłębiły się teraz żadne myśli, by skrzyżować wzrok z Benjaminem Hetfieldem. Świńskie, przekrwione oczka mężczyzny wydawały się jeszcze mniejsze, ponieważ przysłaniały je nabrzmiałe fałdy czerwonej i spoconej skóry. Jack dopiero teraz zauważył, że ojciec siedział na czarnej, skórzanej kanapie w białej, nakrapianej koszuli szpitalnej. W zgięciu lewej ręki miał zakrwawiony wenflon.
– Uciekłeś z psychiatryka? – spytał, choć w pierwszym momencie głos uwiązł mu w gardle. Ojciec miał pistolet. Palec cały czas trzymał na spuście. – Zapomnieli cię związać?
– Jak zwykle nie tracisz rezonu, Jack – odparł Benjamin lekko zapijaczonym głosem. – Zawsze to w tobie ceniłem.
Jack czuł pot ściekający po plecach, który lepił mu koszulę do ciała. Szybko rozejrzał się po salonie. Był całkowicie odsłonięty jak kojot na prerii. Pewnie przeżyłby, gdyby padł teraz kolanami na odłamki szkła i kajał się przed ojcem, ale co to by było za życie.
– To coś nowego – odparł za to. – Czego to się człowiek dowiaduje na... podłodze śmierci.
Z głębi gardła Benjamina uwolnił się nieartykułowany gulgot, który przyprawił Jacka o dreszcze. Mężczyzna spróbował unieść prawie opróżnioną butelkę whisky do ust, ale wyślizgnęła się ona spomiędzy palców i potoczyła po podłodze.
– To ty mnie zmusiłeś, Jack, żebym tu przyszedł. Gdybyś tylko robił to, co ci powiedziałem, wszystko byłoby, jak ma być. Jesteś taki sam jak twoja matka.
– Więc teraz zrobisz ze mną to samo, co z nią? – spytał gorzko Jack i przesunął się odrobinę w bok, w stronę okna.
Wyglądało na to, że ojciec nie zauważył tego ruchu. Wyskoczenie z okna mogłoby być jedyną szansą, pomyślał Jack. Mieszkał na trzecim piętrze, więc mógł przeżyć upadek i nie skończyć z przerwanym rdzeniem kręgowym.
– Wiem, że zawsze mnie o to oskarżałeś, ale nie zabiłem jej – oznajmił Benjamin z pochyloną głową. Co chwilę próbował ją poderwać, ale znów opadała. – Chociaż nie chciała być, jaka powinna. Nie chciała być dobrą żoną.
– I co takiego robiła? Puszczała się? Nie lubiła po bożemu? – Jack podjudzał ojca, by dać sobie więcej czasu. Znów wykonał niewielki krok w bok.
Benjamin Hetfield przejechał chłodną, stalową lufą rewolweru po przeciętym głębokimi zmarszczkami czole. Uśmiechnął się, a jego zamglone spojrzenie rozbłysło na moment.
– Zawsze wstawała ze wschodem słońca i szła na tyły domu. Tańczyła boso na łące w nocnej, białej koszuli. Na głowę zakładała wianek. Niekiedy wylatywały z niego motyle, gdy tak biegła wśród traw. Niekiedy skaleczyła się w stopę. Nigdy nie zważała na szepty, na skierowane w jej stronę palce.
Jack zagapił się na ojca. Dotąd o matce słyszał jedynie od opiekunki, która powtarzała, że to była dobra kobieta, cokolwiek miało to znaczyć. Benjamin Hetfield nigdy nie wspominał pierwszej żony, w domu nie można było też znaleźć żadnych śladów po niej, nawet zdjęć. Jack był przekonany, że nic nie znaczyła dla ojca.
– I dlatego musiała zginąć? Bo nie pasowała? – zapytał z gniewem. – I dlatego przygruchałeś sobie japońską panią domu, którą rodzina i społeczeństwo uczyniło bezwiedną, usłużną żoną? I zrobiłeś z nią swoich doskonałych synów z tym samym genem poddaństwa? Bo matka była wybrakowana?! Bo ja jestem wybrakowany?!
Wykrzyczał ostatnie zdania, nie zważając już na to, że ojciec ma w ręce broń. Ostatkiem sił powstrzymał się przed rzuceniem się na niego. Pod butem poczuł rozgniatane ciało rybki, gdy zrobił gwałtowny krok w przód. Całe życie czuł się jak konieczny, acz niemile widziany odpad. Benjamin uniósł na syna zamglony wzrok. Przyglądał mu się dłuższą chwilę. Wyciągnął do niego rękę, która opadła, niepotrzymana przez nikogo.
– Byłeś idealny, Jack. Idealny. Obserwowałem, jak każdego dnia łańcuch, na którym cię trzymałem, staje się coraz słabszy. Jak pękają ogniwa. Już niemal czułem twoje zęby na moim gardle. Takiego syna chciałem. – Benjamin uniósł dłoń z pistoletem na wysokość serca. – Ale ty też musiałeś się okazać wybrakowany.
Gdy napiął kciukiem kurek, co spowodowało obrócenie się bębna z charakterystycznym zgrzytem, Jackowi zatrzymało się serce. Stał pośrodku salonu, w kałuży wody, zupełnie odsłonięty. Prosto na niego padało światło sufitowej lampy wiszącej nad jego głową, a iskrzące się drobiny pyłu i kurzu tańczył wokół. Rozszerzonymi źrenicami śledził ruchy ojca, który powoli uniósł odbezpieczony pistolet i przymierzył lufę do swojej głowy.
– Co ty wyprawiasz?! – zapytał Jack przez ściśnięte gardło.
Nie myśląc wcale, rzucił się od przodu, gdy tylko ujrzał drobny ruch palca Benjamina na puście. Zastygł z lufą w dłoni, gdy od ścian odbił się głośny huk wystrzału. Przejechał palcami wzdłuż nagrzanego metalu i dotknął swojej koszuli. Nie czuł bólu, a jedynie dziwną pustkę w ciele i umyśle. Była tylko smolista czerń. Żadnego świetlistego tunelu. Żadnej retrospekcji. Zresztą i tak nie miał nic, czego mógłby żałować, ani nic, z czego mógłby być dumny. Osunął się na parkiet. Krew zaczęła płynąć kanalikami pomiędzy drewnianymi deskami aż do kałuży wody z rozbitego akwarium. Benjamin upadł na kolana i dopadł do syna.
– Jack! Jack! – wołał, klepiąc go po policzku. – Boże, Jack, nie rób mi tego! Elizabeth nigdy mi nie wybaczy! Nie spotkamy się w Królestwie Niebieskim!
Odszukał drżącą dłonią pistolet, który upadł na podłogę. Lufę przytknął sobie do głowy. Odbezpieczył i nacisnął spust, jednak nic się nie stało. Gdy strzelił po raz drugi, strzaskane kości, krew i fragmenty mózgu rozbryznęły się w powietrzu, a ciało Benjamina opadło tuż przy jego pierworodnym synu.
***
Obecnie
Santa Boy schował telefon i jeszcze raz obejrzał się na Josha, nim wyszedł z pokoju. W przedpokoju zamknął drzwi wejściowe na zamek, a wiszące zwykle na haku klucze włożył do kieszeni. Sasza siedział na łóżku w sypialni z laptopem na udach. Z głośnika wydobywał się bezuczuciowy głos speakerki, która mówiła o strasznej, rodzinnej tragedii na obrzeżach Amarillo. Gdy Santa wszedł do pokoju, chłopak skierował na niego przejęte spojrzenie.
– A ojciec? – spytał rockman i usiadł obok Saszy.
Ściągnął mu komputer z kolan, zamknął i położył na ziemi. Przyciągnął Saszę i przycisnął jego głowę do swojej piersi.
– Strzał w głowę z bliskiej odległości – odparł chłopak, wtulając się bardziej w mężczyznę, który głaskał go po włosach.
– Wydajesz się tym bardzo przejęty – zauważył Santa. – Przecież nie przepadałeś za Jackiem Hetfieldem.
– No ale – jęknął Sasza. – Jakim prawem jeden człowiek może decydować o życiu drugiego? Jakie ma do tego prawo? Kto mu je dał? I dlaczego ten świat jest tak niesprawiedliwy? Ani Josh, ani Jack, ani ja, a nawet ty, nikt z nas nie zasłużył na to, co otrzymał od losu.
– Czyli kopa w dupę z glana z rozpędu? – parsknął Santa Boy. – Może to życie, to pokuta lub nagroda za nasze poprzednie życia. A może kara za to, czego jeszcze nie uczyniliśmy. W końcu, kto jak kto, ale Bóg powinien umieć zaginać czasoprzestrzeń.
– Jak ty coś powiesz – mruknął Sasza i uśmiechnął się słabo.
– A może nie trzeba doszukiwać się w tym czegoś więcej. Może tego sensu po prostu nie ma. Rodzimy się, by żyć. I żyjemy, by umrzeć**. Nic mniej, nic więcej.
– Może... ale jest łatwiej, kiedy wierzysz, że to ma jakiś sens. I że wszystkie niesprawiedliwości zostaną kiedyś wyrównane. Tak po prostu mniej boli.
– Prawda – odparł Santa Boy.
Pocałował Saszę koło oka i wstał z łóżka, ciągnąc go ze sobą.
– Zaraz pewnie się obudzi. Nie powinien być sam.

* „Respect” Arethy Franklin. Tłumaczenie własne.
** Zalatuje Grubsonem, ale to nie było zamierzone.


11 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. A dlaczego nie? Akcja musi być. No i wszędzie te happy endy. Trzeba być trochę oryginalnym ;)
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Strasznie mi smutno... Z drugiej strony były duże szanse, że to jak żył i postępował Jack, może źle się skończyć. Jedno zdarzenie i poszło jak efekt domina - nie udało się tego ciągu zdarzeń zatrzymać. Biedny Josh-mam nadzieję, że w dalszych rozdziałach, wynagrodzisz mu te traumy.
    Mati

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jack już został ukarany za swoje czyny, ale czy Josh zostanie nagrodzony za swoje cierpienia? Byłoby miło, gdyby na świecie była taka sprawiedliwość. Ale to chyba tylko w bajkach, co nie? :P
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Nie odbieram tego jako kary dla Jacka, taki był efekt pewnego ciągu zdarzeń. Ten pierwszy "kamyczek w lawinie" to pomysł Santa Boya na zdobycie kasy. Wszyscy wokół zostali w jakiś sposób poszkodowani, a u niego prawdziwa sielanka. Co do sprawiedliwości, zgadzam się, że często jej nie ma. Czasem mówi się, że człowiek znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. Nieważne czy jest się tym "dobrym", czy "złym" - zwyczajnie akurat dziś wybrałeś tak,a nie inaczej,ale skutków nie znasz z góry...a szkoda :(
      Mati

      Usuń
  3. a ja myślę, że Jack żyje tylko lubisz się znęcać i trzymać nas w niepewności
    aaa i przy okazji nieźle napięcie budujesz... :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja bym nie była tego taka pewna. A może? A może nie :P Nie pozostaje nic innego, jak czekać na odpowiedź.
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Hejeczka,
    wspaniale, co ale jak to... no Jack musi żyć tak to nie może się skończyć, no cóż nie żal mi Benjamina ale to będzie skandal...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No heejeczka :)
      Co mogę powiedzieć... Gdyby Jack umarł, to skończyłoby się opowiadanie xD
      Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Hejeczka,
    wspaniale, co? Jack musi żyć... trochę żal mi Benjamina ale to będzie skandal...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żal Benjamina?! Tego się nie spodziewałam! Chciałam, żeby wyszedł na jak największego skurw...

      Usuń