Sprawdzała Leśny Ptak
iam
wszedł do swojego pokoju w internacie tyłem, całą swoją uwagę
skupiając na utrzymaniu dystansu między sobą, a Felixem, który
najwyraźniej bardzo się stęsknił. Uderzył go rozprostowaną
dłonią w spodnią część podbródka, gdy Felix nachylił się, by
go pocałować. Nie usłyszał jednak charakterystycznego dźwięku
uderzających o siebie zębów.
– Ugryzłem
się w język – poskarżył się baseballista, a jego głos
zniekształciła dłoń, którą zasłonił usta.
– Masz
za swoje – odparł Liam i korzystając z tego, że chłopak
wreszcie się od niego odlepił, wyciągnął klucze z zamka po
zewnętrznej stronie drzwi.
– No
ale, Liam, ja się tu stęskniłem.
Hetfield
westchnął, rzucił torbę w kąt, klucze na biurko i podszedł do
zasłoniętego białymi żaluzjami okna. Dopiero tutaj, w Oklahomie,
dotarło do niego z pełną mocą, co się stało i jakie będzie
to miało konsekwencje dla niego i całej rodziny. Odwrócił się i
usiadł ciężko po ścianą.
Felix,
który najwyraźniej wyczuł zmianę w jego nastroju, podszedł i
przykucnął obok. Jego duże, piwne oczy błyszczały, podobnie
jak falujące wokół twarzy i szyi włosy w kolorze miodowego brązu.
Chciał pogłaskać Liama po farbowanej czuprynie, ale ten odepchnął
jego dłoń.
– Aż
tak źle? – spytał Felix niezniechęcony tym gestem.
– Gorzej
– odparł Liam. – Najgorzej. Ojciec dowiedział się, że Jack
jest gejem.
– No
to rzeczywiście nie za ciekawie, ale głównie dla twojego brata
perwersa.
Liam
pokręcił głową. To nie zmieni wyłącznie życia Jacka, ale ich
wszystkich. Całej rodziny, chociaż to określenie na wyrost. Ojciec
zapewne, kiedy już wymaże dowody istnienia swojego pierworodnego
oraz jego osobę z powierzchni Ziemi, będzie chciał dalej odgrywać
swój teatrzyk przykładnej, amerykańskiej rodziny. Jednak już na
wieczność będzie nad nimi wisieć ten cień. Zostali zbrukani i
naznaczeni. Palce mieszkańców Amarillo już zawsze będą wskazywać
na nich.
– Przynajmniej
przez jakiś czas nie będę musiał jeździć na te weekendowe
obiady – stwierdził. – Jack sam sobie nagrabił, ale najbardziej
żal mi Matta.
– Środkowego
syna? Dlaczego?
– Bo
teraz to on zostanie dziedzicem. Wszystko spadnie na niego, a on się
do tego kompletnie nie nadaje. Jack to złamas, ale ma silny
charakter. Niby słuchał ojca, ale jak ten się tylko odwrócił,
pokazywał mu „fucka” i robił, co chciał. A Matt... ojciec go
stłamsi, rozbije na kawałki i ulepi od nowa według własnego
widzimisię. Zostanie Jackiem – wersja dwa zero, tylko że z
myślami samobójczymi.
Felix
przysiadł na podłodze i oparł podbródek o kolano Liama. Posłał
mu delikatny uśmiech. Hetfield nawet teraz traktował go chłodno i
z dystansem, mimo że jakiś czas temu zbliżyli się do siebie
tak, że już nie da się bardziej. Felix nie pozwolił się odgonić,
bo wiedział z własnego doświadczenia, że nie ma nic gorszego od
samotności, takiej prawdziwej, niewynikającej z braku innych ludzi,
ale braku zrozumienia z ich strony. Bo samotnym można być nawet w
Nowym Yorku albo Tokio.
– A
gdzie ty w tym wszystkim jesteś? – spytał.
– Ja
zostałem wyautowany, pomimo braku coming outu –
prychnął Liam. – Trochę się do tego przyczyniłeś, panie
baseballisto.
– No
sorry...
– Nie...
– Liam przyciągnął twarz Felixa do swojej, sam się pochylając.
Pocałował go z kurczowo zamkniętymi oczami, starając się
nie myśleć o tym, jak jest w tym słaby, a skupić na zatopieniu
w ustach drugiego chłopaka. – Jest dobrze. Jest źle, ale jest
dobrze. Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
– Rozumiem.
– Felix oblizał dolną wargę i uśmiechnął się szerzej na
reakcję Liama. – Boskie są te twoje kolczyki.
Teraz
to on wyciągnął szyję i przejechał językiem po dolnej wardze
Liama z trzema okrągłymi kolczykami. Ich chłód na tle rozpalonych
warg był wręcz elektryzujący. A potem zagłębił się
w jego ustach.
– Szkoda,
że to nie jest prawda, że nastolatkom zawsze się chce –
powiedział, przesuwając nosem po policzku chłopaka. Liam czuł
wyraźnie jego perfumy, znacznie cięższe niż zazwyczaj.
– Jak
zwykle o jednym – prychnął Hetfield. – Lepiej powiedz, jak
tobie minął weekend. Robiłeś, jak mówiłem?
– Byłem
grzeczny – odparł Felix i się wyszczerzył. – Chcesz zobaczyć?
Ściągnął
przez głowę podkoszulek, ukazując opalony tors i brzuch. Na
żebrach po prawej miał rozległego siniaka w blaknących już
kolorach tęczy. Blisko wystających kości miednicy zaś znacznie
mniejszy, ale wciąż fioletowy.
– Tego
nie miałeś wcześniej. – Liam wskazał na nowe stłuczenie. –
Mówiłem, żebyś się trzymał z daleko od Jamairo.
– No
i trzymałem, to tylko zbłąkana piłka. Ale patrz, jak napakowałem.
– Uniósł w górę ramiona i napiął mięśnie. – Zajebiście,
no nie?
Liam
przewrócił oczami w deprymującym wyrazie, ale nie mógł
powstrzymać uśmiechu. Oczywiście, że było zajebiście, ale nie
zamierzał mu tego powiedzieć. Raz, pewnie Felix pękłby z dumy.
I dwa, na usta cisnęło mu się znacznie więcej niż „zajebiście”
i nie wiedział, czy umiałby to powstrzymać.
– A
tak nie chciałeś pakować – wytknął mu za to.
– No
wiesz, Liam, bałem się, czy to nie zaburzy tej doskonałości.
Jednak doszedłem do wniosku, że coś takiego jak doskonałość
nie istnieje. To wieczna droga, aby osiągnąć to, co nieosiągalne.
Albo
boisz się Jamairo i chcesz się móc przed nim obronić, pomyślał
Liam.
– Hej,
skoro nie chcesz się seksić, to możemy coś razem porobić?
– Potrzebuję
odpocząć – odparł Hetfield głosem nieznoszącym sprzeciwu. –
Sam.
Bo
wyjściu chłopaka udał się do stołówki otwartej przez cały
dzień, ale za posiłki poza porami wydawania trzeba było zapłacić.
Gdy szedł holem niższego piętra, zauważył grupkę rozmawiających
przy ścianie chłopaków. Wszyscy byli czarni. Chociaż dyrektor
przy okazji każdego apelu nawijał jak katarynka o równości,
jedności i całym tym szmelcu, ludzie i tak wiedzieli swoje. Między
uczniami ustaliły się mniejsze bądź większe grupki zwykle
jednolite rasowo. Chociaż zawsze zdarzał się jakiś biały, który
wolałby być czarny i odwrotnie. Zwykle pozwalano im dołączyć do
watahy, ale znajdowali się gdzieś na jej ogonie, traktowani jak
śmieszna i niegroźna ciekawostka. Najdziwniejsze dla Liama było
to, że w tej szkole dla bogatych czarni uczniowie wyglądali
zupełnie jak ludzie z ulicznego gangu. Duża część nosiła złote
łańcuchy, ich ubrania wyszły spod rąk tych najbardziej
rozpoznawalnych projektantów, a ich fury były najbardziej
szpanerskie. Jakby krzyczeli całym sobą „Hej, jestem nadziany!”.
Tylko po co, skoro i tak każdy o tym wiedział? Logiczne
rozumowanie Liama natomiast przekraczało to, że wołali do siebie
per nigger (czarnuch), a oburzali się na wszelkie
przejawy dyskryminacji ze strony białych i Azjatów. Swoje kobiety
nazywali za to bitch (suka), a one uśmiechały się
na to zalotnie. Jeśli wymagasz szacunku, to najpierw powinieneś
szanować samego siebie, uważał Liam. Przecież jakby jakiś
przeciętny biały facet odezwałby się tak do swojej kobiety, to z
miejsca dostałby z liścia. Dodatkowo prawie wszyscy jak jeden mąż
byli duzi i rozrośnięci, jakby Bóg lub natura ich tak
zaprogramowała. I to najbardziej przerażało Liama. A największy z
nich wszystkich był Jamairo (Czy można mieć bardziej czarne
imię?), szkolny baseballista, który odkrył tajemnicę Felixa.
Na razie nie rozpowiedział tego nikomu, a to wcale nie wróżyło
niczego dobrego. Liam starał się niezauważalnie przełknąć
ślinę, gdy mijał grupkę uczniów, trzymając się przeciwległej
ściany korytarza. Już teraz miał ochotę uciec i schować się w
najciemniejszym kącie piwnicy. A co będzie, jak przyjdzie mu bronić
swojego... chłopaka?
***
Jack
czuł się całkowicie wymięty przez życie. Położył się na
łóżku Matta, tak jak stał, czyli w ślubnym garniturze.
Zasnął natychmiast, chociaż nie czuł się zmęczony. Jego mózg
po prostu postanowił się wyłączyć, nie radząc sobie z
nadmiarem informacji do przetworzenia. Obudziły go padające na
twarz promienie wschodzącego słońca. Wydał z siebie westchnięcie,
zanim wteszcie otworzył oczy. Czuł, jakby ktoś przywiązał mu do
powiek kowadła. I było jeszcze to ćmienie pod czaszką. Nagle
gwałtownie podniósł się i wstał z łóżka. Popatrzył jeszcze
krótko na śpiącego nadal Matta. Jego brat ubierał do snu
piżamę. Taką klasyczną, bawełnianą z pionowymi paskami. Jack
parsknąłby, gdyby było mu jeszcze do śmiechu. Przeglądnął całe
ascetycznie urządzone mieszkanie w kolorach bieli i granatu, ale nie
znalazł laptopa. Wrócił więc do sypialni i potrząsnął
brata za ramię.
– Gdzie
masz komputer? – spytał.
– Co?
– Rozespany Matt przetarł twarz dłonią. – W półce, w biurku.
– Chowasz
laptopa do szafki?
– Nie
lubię mieć zagraconego mieszkania.
Jack
aż sam się zdziwił, że nie przyszedł mu do głowy żaden
uszczypliwy komentarz. Podszedł do biurka i wyciągnął srebrnego
laptopa. Zalogował się na koncie dla gości. Gdyby nie czuł się
tak fatalnie, nie odpuściłby bratu i wyciągnął od niego
hasło, żeby przeglądnąć historię wyszukiwania. Ponaśmiewałby
się z niego, że nie ogląda porno. Lub odwrotnie, że je ogląda.
Jednak nie dzisiaj. Może kiedyś. Może nigdy. Wszedł na stronę
swojego banku i zablokował konta. Tylko tyle mógł teraz zrobić. W
niedziele placówki były zamknięte.
– Po
co to? – spytał Matt, stając za nim. Podał mu parujący kubek z
kawą. Granatowy, sam trzymał biały.
– Żeby
ojciec nie pozbawił mnie środków do życia.
– Przecież
to twoje prywatne konta, a nie firmowe. Nie powinien mieć do nich
dostępu – zauważył młodszy z braci.
Jack
odwrócił głowę, żeby popatrzeć na Matta. Gdy ujrzał na jego
twarzy pytający wyraz, tylko przymknął oczy i pokręcił głową.
Gdzie on się wychował? W Nibylandii? Nieświadomość życia
musiała być miłym uczuciem.
– A
na świecie nie powinno być wojen – odparł z przekąsem. –
Stary zna różnych wysoko postawionych, wliczając w to prezesów
banków. Jutro wyciągnę wszystko.
– Racja
– przyznał Matt i napił się kawy, żeby zasłonić się kubkiem.
Czuł się przy Jacku jak dziecko. – Pójdę zrobić
śniadanie, a ty się ogarnij. Weź, jakie chcesz ubranie.
***
Postanowili
pojechać do Austin tego samego dnia po południu. Jack powiedział,
że wie, jak odnaleźć faceta, który obsługiwał ten feralny
komputer, jednak będzie to możliwe dopiero w nocy. Matt
zaproponował, że pojedzie sam, bo atmosfera na przedmieściach na
pewno nadal była gorąca.
– I
co mi zrobią? – prychnął Jack. – Poszczują widłami?
– Albo
na nie nabiją – odparł jego brat. – W tym kraju z jakiegoś
powodu nastolatkowie wchodzą do swoich szkół z bronią ojca i
masakrują swoich kolegów. To nie są żarty, Jack. Co jak zasadzą
się na ciebie grupą?
– A
co ty zrobisz sam? Będziesz umiał przywalić tamtemu gościowi,
żeby zaczął gadać? Nie sądzę.
– Może
będzie się, to dało jakoś inaczej...
– Proszę
cię – prychnął Jack. – Sam przed chwilą mówiłeś o widłach.
Jechali
więc razem, nie odzywając się do siebie. Nie mieli zresztą, o
czym rozmawiać. Jack patrzył się za okno jakimś
nieodgadnionym, niepasującym do niego spojrzeniem. Jedynym dowodem
na to, że jeszcze nie zamienił się w kamień, było mruganie
oczami co jakiś czas.
– Wiesz...
– zaczął niepewnie Matt, nie wiedząc jak podejść do tematu. –
Pomyślałem o Joshu.
– Tak?
– mruknął Jack bez zainteresowania. – To mamy podobny gust.
– Dobrze
wiesz, że nie o to mi chodziło! – żachnął się jego brat i
pokraśniał na twarzy. – Pomyślałem, że skoro ty się
zmyłeś, to on może oberwać albo już oberwał rykoszetem. Oni cię
tam naprawdę chcieli zlinczować.
Jack
westchnął i przymknął na chwilę oczy. Nie potrzebował jeszcze
jednego problemu. Najwyraźniej wszystko na tym świecie ma swoje
konsekwencje, które będą się za tobą wlec i kopną cię z
rozpędu w dupę w najmniej odpowiednim momencie, pomyślał.
Pieprzona karma.
– Nikt
nie wiedział oprócz ciebie – rzucił w końcu, sam w to nie
wierząc.
Wiedział,
że zabawiając się z chłopakiem niemal pod nosem ojca, po prostu
igrał z ogniem. Teraz dochodził do wniosku, że podświadomie
chciał zostać nakryty i się od tego wszystkiego uwolnić.
Paradoksalnie, teraz kiedy już to się stało, ale nie na jego
zasadach, czuł się jeszcze bardziej w potrzasku niż kiedykolwiek
przedtem.
– Zostawiłem
go jakiś czas temu.
– To
nic nie zmienia – odparł Matt. – Jeśli ja cię widziałem, to
prawdopodobnie ktoś ze składowiska także. I teraz pierwsze,
co zrobił, to pobiegł do naszego ojca z wesołą nowiną. I wielce
prawdopodobne jest to, że ojciec w zastępstwie ciebie skierował
swój gniew na tego biednego chłopaka.
– I
co to ma niby ze mną wspólnego? – zapytał Jack i wzruszył
ramionami.
Matt
aż zagapił się na brata, odlepiając na moment wzrok od jezdni.
Wiedział, że Jack jest zdegenerowany i brak mu zasad moralnych,
odkąd dziesięć lat temu dał się publicznie przelecieć Sancie
Boy'owi, ale nie sądził też, żeby był tak po prostu zły.
– Josh
to nie żaden bezimienny chłopak z klubu, którego mogłeś zaliczyć
za śmietnikiem – odparł twardo, gdy znów zaczął patrzeć
prosto na drogę. – I dobrze o tym wiedziałeś. Wprowadziłeś go
w ten świat i musisz wziąć za to odpowiedzialność. To twój
obowiązek moralny. Choć pewnie powinienem ci podać słownik, żebyś
zrozumiał to określenie.
Jack
wreszcie odlepił się od szyby i szarpnął w stronę brata, na ile
pozwalał mu pas bezpieczeństwa. W jego oczach po raz pierwszy od
rana pojawiły się ogniki życia.
– Jaka
odpowiedzialność?! – warknął. – Przeleciałem go, oklepałem
i kopnąłem na pożegnanie w dupę. I tak kończy się nasza tęczowa
historia.
– Boże,
Jack... pobiłeś go? – jęknął Matt z niedowierzaniem, a na jego
jasnym czole pojawiła się pozioma zmarszczka. – Po prostu idź
tam i sprawdź, czy nic mu nie jest.
Samochód
zatrzymał się na poboczu, a zdezorientowany Jack wyjrzał przez
okno. Stali niedaleko pola przyczep.
– Nie
wysiądę z tego samochodu i tam nie pójdę – oznajmił. – To za
każdym razem kończy się tak samo.
– Czyli
jak? – spytał Matt.
– Tak,
że obijam komuś mordę – warknął Jack. – Chcesz, to idź sam.
Matt
bez słowa dopiął swój pas i wyszedł z samochodu, uważając na
przejeżdżające obok samochody. Jack śledził go wzrokiem, gdy
szedł w stronę zdezelowanej, zszarzałej przyczepy. Jego brat
zapukał i odsunął się parę kroków. Po chwili w drzwiach
pojawiła się Tracy. Rozmowa szybko przemieniła się w kłótnię,
którą Matt najwyraźniej przegrywał, bo coraz bardziej cofał się
pod naporem dziewczyny. Nawet z głupią dziwką nie umie sobie
poradzić, pomyślał Jack. Parę razy wciągnął głęboko
powietrze, trzymając zamknięte oczy, aby się uspokoić. Uniósł
na wysokość twarzy dłonie z kciukami i środkowymi palcami
tworzącymi koła.
– Zen,
kurwa.
Wysiadł
z samochodu, głośno trzaskając przy tym drzwiami. Sam nie był do
końca pewien, dlaczego teraz jego poranny marazm przemienił się w
trawiące go uczucie wściekłości. Gdy zbliżył się do przyczep,
pies na łańcuchu zaczął ujadać na jego widok. Niespodziewanie
Jack podszedł do niego i kopnął w bok, nie zważając na
wyszczerzone kły. Wychudzony pies wydał z siebie przepełniony
bólem skowyt i się przewrócił. Jack pochylił się nad nim i
zdjął z szyi za ciasną obrożę.
– A
teraz spieprzaj – powiedział do psa, który zaraz uniósł się i
lekko kulejąc, udał w stronę lasu za przyczepami.
Matt
i dziewczyna w milczeniu przyglądali się całej scenie. Dla Tracy
czas jakby zwolnił, każdy kolejny krok Jacka, gdy się do nich
zbliżał, wydawał się przedłużać w nieskończoność. Myślała,
że go pokonała, że ma go w garści. Nie mogła być bardziej
naiwna.
– Gdzie
Josh? – wycedził Jack. Gdy nie mówił, zaciskał zęby tak
bardzo, że odkształcały mu się policzki.
Tracy
weszła tyłem na schodek wyżej. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie
bała. Własnoręcznie spuściła Jacka ze smyczy. Mężczyzna nie
miał już niczego do stracenia, bo odebrała mu wszystko. Gdyby
teraz zagroziła mu, że umieści filmik w internecie, pewnie tylko
by się roześmiał i ją stłukł znacznie bardziej niż
kiedykolwiek. Albo by ją zabił. Nie miał więcej potrzeby się
krygować. Przygryzła dolną wargę do krwi, kurczowo zaciskając
oczy.
– Od...
odszedł – wydusiła ze wciąż spuszczoną głową.
– Kłamiesz,
suko! – warknął Jack. – Nie zostawiłby cię.
Wyminął
Matta, który jakby skamieniał i podszedł do dziewczyny. Chwycił
jej drobny podbródek w dwa palce i uniósł do góry.
– Gdzie
on jest? – powtórzył, patrząc w jej rozszerzone ze strachu oczy.
– Powiedział,
że miałeś rację. Że chcę go tylko wykorzystać... i odszedł.
Nie ma go dwa miesiące.
Jack
wyprostował się. Tracy ze spuszczoną głową patrzyła, jak jego
grdyka się unosi, gdy przełykał ślinę. Żyła na szyi była
tak wyraźna, że niemal dostrzegała, jak pulsuje. Mięśnie na jego
policzkach znów zadrgały.
– I
nie masz od niego żadnych informacji? – wtrącił się
nieoczekiwanie Matt, czym najprawdopodobniej uratował symetrię
twarzy Tracy. – Dokąd pojechał?
Jack
wypuścił przez nos powietrze niczym byk i zrobił parę kroków w
tył.
– Przysyła
pieniądze na konto matki – odparła Tracy, uznając, że
powiedzenie wszystkiego, to jej jedyna szansa. – Mam tylko
kartę bankomatową do niego i co tydzień przychodzi nowa kasa. Dużo
kasy. Muszą być od niego. Bo niby od kogo? I tyle, nawet nie
zadzwonił.
– I
skąd niby ma te pieniądze twoim zdaniem? – dopytał Matt.
– No...
pewnie daje du... – zaczęła, ale zaraz spojrzała na Jacka. –
Znaczy... nie sądzę, bo on nie chciał... Albo dealuje. No bo
co innego?
Matt
westchnął przygnieciony beznadziejnością i rozpaczą, które
wyzierały z każdego zakątka tego miejsca i z każdego słowa tej
dziewczyny. Obejrzał się na brata. Jego stężała twarz wyglądała
przerażająco.
– Idziemy
– powiedział jedynie Jack i ruszył do samochodu.
Zdezorientowany
Matt podążył za nim. Tracy opadła na schodek, czując przeogromną
ulgę. Jak wtedy, gdy udaje się odskoczyć przed pędzącym
prosto na ciebie samochodem. Szare smugi rozmazanej kredki i tuszu
naznaczył jej policzki, gdy się rozpłakała. Chciała zobaczyć
Josha.
Jack
przedzierał się bez słowa przez martwą, wysuszoną trawę.
Chłodny, zimowy wiatr targał jego rozpuszczonymi włosami. Wszystko
było nie tak. Uderzył butem w oponę, ale jakoś bez werwy. Jego
poranny marazm przemienił się we wściekłość, by teraz
przerodzić się w rozpacz. Kucnął, osłonięty autem do ulicy i
zasłonił oczy. Matt stał nad nim, nie widząc, co powiedzieć.
Zachowanie jego brata było nad wyraz dziwne i niepasujące do tego
zimnego skurwiela. Zupełnie jakby...
– O
cholera... – Matt zrobił parę korków w tył. – Jack... Czy ty
go kochasz?
Jego
brat nie zareagował w żaden sposób, równie zszokowany tym
odkryciem. Miłość była głupotą. Mrzonką rozpowszechnianą
przez amerykański przemysł rozrywkowy i zatruwającą umysł
kolejnych milionów. Była słabością. A Jack nie mógł sobie
pozwolić na słabość, a już na pewno nie teraz.
– Ale
to dobrze, Jack... – dodał Matt po chwili. – Nikt nie powinien
być sam, tak już działają ludzie. Wiem z doświadczenia.
– Ja
właśnie zostałem sam – stwierdził cierpko Jack.
– Ale
mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nikt nie może po prostu zniknąć bez
śladu, nie w erze wszechobecnej informatyzacji i ciągłej
inwigilacji – zapalił się jego brat.
– Już
się tak nie podniecaj – parsknął Jack i podniósł się z kucek.
– Ale masz rację... Jeśli ma konto, to możemy sprawdzić
przelewy przez internet. Musimy mieć tylko numer klienta banku
i dane matki Josha. Idź tam i je od niej wyciągnij, na pewno
ma gdzieś spisane. Ja nie pójdę, bo nie ręczę za
siebie.
– No
dobra.
– Tylko
tym razem wykaż więcej asertywności i nie cykorz przed nastoletnią
kurwą z IQ gibona – zakpił Jack.
Zdążył
wypalić jednego papierosa i zacząć drugiego, nim Matt wyszedł z
białą teczką ze zdezelowanej przyczepy.
– Długo
ci zajęło.
– Stawiała
się, ale uległa, gdy zagroziłem, że ty przyjdziesz. –
Uśmiechnął się Matt.
– Ma
się tę renomę. Daj kluczyki.
Jack
roztarł jeszcze pod butem niedokończonego papierosa i wsiadł do
samochodu, tym razem od strony kierowcy. Zaczynało już zmierzchać,
więc nocne życie miasta zaczęło budzić się ze snu.
– I
co teraz chcesz zrobić? Odszukać go?
– Później
– odparł Jack. – Najpierw zamierzam odnaleźć winnych mojej
życiowej katastrofy, zetrzeć ich w pył, a potem odzyskać, co mi
się należy.
– Konkretnie
sprecyzowane cele to podstawa – zakpił Matt. – Więc gdzie teraz
jedziemy?
– Och,
spodoba ci się. Do klubu gejowskiego.
– Super.
***
Fasada
budynku, pod którym się znaleźli, nie sugerowała, że w środku
znajduje się bar dla gejów. Neonowe, czerwone, kobiece usta
znikały i pojawiały się co chwilę na tle różowego
podświetlenia. Tak, znacznie bardziej wyglądało to na zwykły klub
ze striptizem. Wytatuowany nawet na twarzy bramkarz przepuścił
Jacka wraz z bratem bez kolejki. Najwyraźniej najstarszy z braci
Hetfieldów był tu ważnym gościem. Wnętrze klubu okazało się
równie kiczowate. Długi bar rozświetlały różnokolorowe kafelki
oczywiście układające się w tęczową flagę. Wysoki sufit
przyozdobiono długimi sznurami lampek. Nie wyglądało to lepiej od
szkolnych ozdób na sali gimnastycznej na czas studniówki. Z powodu
wczesnej pory nie było jeszcze tłoczno, ale Matt mógł się
przyjrzeć przekrojowi gejowskiego światka Amarillo. Przy stolikach
i na parkiecie bawili się zupełnie przeciętnie wyglądający
mężczyźni, którzy nie wzbudziliby żadnej sensacji na ulicy.
Niektórzy mieli nawet kowbojskie kapelusze. Inni natomiast... Matt
zastanawiał się, skąd biorą odwagę, żeby tak prezentować się
społeczeństwu. Najbardziej adekwatne określenie,
jakie przychodziło mu do głowy to „gładcy”. Tak, byli
gładcy, mimo że niektórzy nosili wypielęgnowany zarost.
Jack
udał się prosto do baru, za którym ponownie stał młody chłopak
z zawadiackim, fioletowym lokiem na czole. Gdy tylko dojrzał
mężczyznę, skrzywił się i ostentacyjnie oddalił na drugi
kraniec lady.
– Złoty
chłopcze, wracaj tutaj. Mamy do pogadania – zawołał na niego
Jack i popukał w palcem w blat, o który opiarł się łokciem.
– I
co? Znowu zamierzasz mnie wyzywać od ciot? Jeszcze czego –
prychnął barman.
– To
nie było wyzywanie, tylko nazywanie rzeczy po imieniu. Powinieneś
wziąć to na swoją chudą klatę, jak prawdziwy mężczyzna, a nie
boczyć się jak, no właśnie, ciota.
– Wal
się!
– No
skoro nie chcesz po dobroci – mruknął Jack i przeskoczył jednym
susem przez bar, czym od razu zwrócił na siebie uwagę
wszystkich obecnych.
Zaskoczony
chłopak odsunął się jak najdalej, wpadając przy tym plecami na
ścianę obstawioną alkoholem. Butelki zadźwięczały ostrzegawczo,
gdy je potrącił.
– Czego
ty chcesz?! Wezwę ochronę! – zagroził.
Jack
zbliżył się do niego z bardzo niebezpiecznym uśmiechem na
niegolonej tego ranka twarzy. Nawet w tej sytuacji chłopak nie mógł
powstrzymać nachodzącej go konkluzji, że mężczyzna nawet w tym
niebezpiecznym wydaniu był bardzo przystojny. Może nawet bardziej
niż zazwyczaj.
– Myślisz,
że przybędą tu, zanim zdążę ci przywalić? – spytał Jack. –
Żartuję, nic ci nie zrobię. Chcę tylko paru odpowiedzi. Okej?
– Okej
– odparł niepewnie chłopak.
– Jest
tu dzisiaj Paul?
– Paul?
– Ta,
zawsze trzyma się z takim blondynem z głupimi okularami na pół
twarzy.
– A,
ten Paul. Ma dzisiaj wolne – stwierdził barman – ale Mike jest.
Kelneruje w VIP–owskim.
Jack
uśmiechnął się i poklepał chłopaka po głowie, niszcząc mu
misterną fryzurę.
– I
po krzyku – powiedział do niego i niespodziewanie pocałował w
upudrowany policzek.
Z
powrotem przeskoczył przez bar, pozostawiając oniemiałego barmana
samemu sobie.
– To
w ogóle nie było konieczne, Jack – skarcił go Matt. –
Niepotrzebnie mu groziłeś.
– Może
– zbył go starzy brat i starł z ust ślady kosmetyku. – Idę
teraz do pokoju dla VIP–ów, a ty tu zostań, bo na pewno nie
chcesz zobaczyć tego, co się dzieje w środku. I nie daj
przyciągnąć swojej twarzy, ani dupy do żadnego chuja.
Obszedł
bar i wszedł do następnego pomieszczenia odgrodzonego od głównej
sali przesłoną z migoczących w świetle paciorków. Wrócił
po paru minutach i skinął na brata. Przebili się przez tłum
pląsających po parkiecie mężczyzn. W niektórych przypadkach
wyglądało to bardziej na seks, czasami grupowy, niż na
taniec. Matt aż odetchnął z ulgą, gdy wreszcie znaleźli się
na zewnątrz. Kompletnie nie odnajdywał się w takich
miejscach.
– Dowiedziałeś
się czegoś? – spytał, gdy siedzieli już w samochodzie.
– Tylko
tyle, jak nazywał się facet obsługujący komputer. Jedźmy już do
motelu. Spróbujemy go namierzyć przez neta i może dowiemy się
czegoś o Joshu.
– Dobrze,
jestem już zmęczony – odparł Matt. Przygryzł na moment dolną
wargę. Chciał o czymś porozmawiać z Jackiem, ale nie
wiedział, jak podejść do tematu. – Wiesz... dawno nie spędziłem
z tobą tyle czasu... i trudno było czegoś nie zauważyć...
– No
wyciśnij to z siebie – zniecierpliwił się jego brat.
– Jack,
masz problemy z agresją. I cóż... miałeś już kuratora i jak
teraz zrobisz „coś”, a aktualna sytuacja ku temu sprzyja, to
raczej nie będą pobłażliwie na to patrzeć. Pójdziesz do
więzienia. Szczególnie że...
– Szczególnie
że nie mam już protekcji starego – zakończył za niego Jack i
uśmiechnął się krzywo. – Nie martw się, braciszku. Rozjechane
dupy ciot z pierdla to nie mój target.
– Boże,
czy ty mógłbyś być choć raz poważny? – skarcił go Matt. –
Tu chodzi o twoją przyszłość.
Odpowiedział
mu gardłowy śmiech Jacka.
– Ja
nie mam przyszłości.
Beta ze mnie od siedmiu boleści, ale miło że bierzesz moje czepialstwo pod uwagę ;) Co do rozdziału – widzę, że akcja zmierza ku ostatecznej katastrofie, a ten rozdział jest jej zapowiedzią. Strasznie podoba mi się Jack, który otrząsa się z marazmu i bierze sprawy w swoje ręce. Zaangażowanie Matta też interesujące. To taka dobra dusza, momentami naiwna, ale w uroczy sposób. Jestem bardzo ciekawa konfrontacji Jacka z Santą, bo liczę, że do niej dojdzie. Nie każ długo czekać!
OdpowiedzUsuńDooobra... Ja wiem.. Naprawdę... *baaardzo zawstydzona* Ale umknęła mi zupełnie akcja z Liamem i Felixem... W którym rozdziale ustalili stosunki między sobą ?!
OdpowiedzUsuńPzdr
He, he nie masz się czego wstydzić, bo nie było opisane, "jak ustalali stosunki" (świetne określenie). Po tym jak Jack zostawił Josha był przeskok w czasie o 2 miesiące do ślubu jego starego. I to było wtedy. Jeszcze zamierzam do tego wrócić.
UsuńPozdrowienia.
Ha! Czyli nie jest ze mną aż tak źle i nie potrzebuje diagnostyki w kierunku zaawansowanej sklerozy, tudzież ponownej nauki czytania :D
UsuńDzięki :P
Pzdr
Ciekawie, bardzo ciekawie, myślę, że zdołam zostać tutaj na dłużej :) Weny życzę!
OdpowiedzUsuńJeny, ja chcę już kolejny rozdział! Matt i Jack są przeuroczy, a reakcja Jacka na wieści o Joshu po prostu mnie kupiła. Uwielbiam ich, aż nie mogę się doczekać, co się stanie, jak Jack wreszcie spotka się z Joshem.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, nieźle się Matt i Jack dogadują zważywszy na fakt, że jeszcze kilka rozdziałów temu Jack nie pałał miłością do brata. Jak widać wszystko może się zmienić. :D
Życzę weny i czekam na następny rozdział z niecierpliwością!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuń"Więc gdzie teraz jedziemy?
– Och, spodoba ci się. Do klubu gejowskiego.
– Super." - Jack za niedługo to chyba i Matt będzie grał w twojej drużynie... deprawujesz go..., no proszę Jack zakochany... ooo ale się wnerwił... i jaki problem z agresją? on używana skutecznego języka w celu wyciągnięcia informacji ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Ja też pozdrawiam! Jestem pod wrażeniem dynamiki tego komentarza! :D
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, - "Więc gdzie teraz jedziemy?
– Och, spodoba ci się. Do klubu gejowskiego.
– Super." - Jack, za niedługo to chyba i Matt będzie grał w twojej drużynie... deprawujesz go...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka