iam
nie mógł zasnąć. Nie dość, że po raz któryś w ciągu roku
wylądował w szpitalu, to jeszcze wredna salowa odmówiła mu
dodatkowej poduszki. Wiedział, że to niezdrowo spać z wysoką
ułożoną głową, ale inaczej nie umiał. Pilota do łóżka też
nie dostał. Teraz więc mógł tylko przekręcać się z boku na
bok. Szpitala nawet w nocy nie spowijały całkowite ciemności,
gdy przekręcał się na prawą stronę, mógł dojrzeć w
słabej poświacie swojego sąsiada. A tego nie chciał, więc
uparcie ignorował ścierpniętą lewą rękę i wgapiał się w
żaluzje na całkowicie oszklonej wewnętrznej ścianie sali.
Masowanie ręki tylko rozsyłało ciarki po reszcie ciała,
więc w końcu musiał się obrócić. Drugi pacjent także
nie spał. Leżał płasko na plecach i miał otwarte oczy.
Jego białka wydawały się wręcz świecić na tle ciemnej
skóry. Liam nie lubił murzynów. Gdy miał dwanaście lat,
zaprzyjaźnił się z pewną mulatką. Chodzili razem nad rzekę. Gdy
ojciec się o tym dowiedział, za kark zaprowadził go do samochodu i
wywiózł do dzielnicy biedoty. Chwycił jego twarz w szorstką dłoń
i skierował na jednego z mężczyzn. Był wielki i czarny,
naprawdę czarny jak smoła. Białka jego wyłupiastych oczu były
żółte i przekrwione, nos płaski, a zęby wielkie aż wypychające
usta.
– Spójrz
na jego pysk – mówił Benjamin do syna i owiewał jego twarz
kwaśnym oddechem. – I na łapska. Z wierzchu czarne, a pod
spodem białe. Wiesz, co ma taką mordę i takie łapy? No, wiesz?!
W
oczach Liama zebrały się łzy, bo nie wiedział. Nie chciał, żeby
ojciec znów go sprał. Jak wtedy, gdy przyłapał go na zabawie
z Joshem i Tracy.
– Odpowiadaj,
jak do ciebie mówię! – warknął ojciec, miażdżąc jego
policzki w uścisku.
– Nie...
wiem... – rozpłakał się Liam.
– Jak
małpa, jak szympans! To zwierzęta. Nie są potomkami Adama i Ewy.
Bóg stworzył ich, żeby służyli jego prawowitym dzieciom. Wiesz
komu?!
Liam
tylko zaprzeczył głową, wciąż patrząc na mężczyznę,
krępowany przez ojca. Murzyn miał brudne, skłębione włosy.
Flanelowa koszula była potargana, a spodnie ubrudzone zaschniętymi
fekaliami.
– Tobie,
Liam! – Ojciec boleśnie wbij chłopcu palec na wysokości serca. –
Jesteś ich panem, a oni twoimi sługami. Nie kolegami, nie
przyjaciółmi. Mają wypełniać twoje rozkazy.
– Ale...
ale pastor Grant mówi, że wszyscy są dziećmi bożymi.
– Tak?!
– zakrzyknął ojciec, ściskając mu twarz jeszcze mocniej. – To
spójrz!
Benjamin
wyciągnął za głowę swojego łkającego syna z samochodu i
podszedł w stronę murzyna, siedzącego przed swoją zdezelowaną
przyczepą.
– Ty!
– Wskazał na niego i wyciągnął swój skórzany pas ze szlufek
spodni. – Podejdź tu i uderz mojego syna dwadzieścia razy.
Czarnoskóry
mężczyzna bez słowa podszedł i pas. Josh wyraźne czuł od niego
mdły smród starego potu i przetrawionego alkoholu. I chyba kwaśny
odór utlenionej krwi. Benjamin, wciąż trzymając Josha jedną ręką
za głowę, drugą obsunął mu spodnie. Chłopiec mógł jeszcze
zobaczyć, jak murzyn obnaża swoje wielkie, żółte zębiska, nim
padł pierwszy raz. A potem drugi, trzeci i kolejny... Mężczyzna
bił bez opamiętania, jakby chciał się wyżyć za wszystkie
cierpienia, jakich doznał od białych. Josh wierzgał w
stalowym uścisku ojca i krztusił się własnymi łzami. Co on
niby zrobił temu mężczyźnie?! Nawet go nie znał! Dlaczego?!
– Dość!
– Benjamin musiał powstrzymać mężczyznę, który popadł w
amok. – Miejmy nadzieję, że zapamiętasz tę lekcję do końca
życia, Liamie.
***
Nagły
dźwięk wyrwał Liama ze snu na jawie. Dotknął jednego z
policzków. Długo miał na nich opuchliznę tak jak na pośladkach.
Blizny na nich nigdy do końca nie zniknęły. I ojciec skruszył
mu jeden ząb.
– Pytałem,
czy nie może pan zasnąć. – Liam dopiero teraz uświadomił
sobie, że przed chwilą słyszał ten sam niski głos. Głos
należący do jego sąsiada. – Jeśli pana boli, mogą wezwać
pielęgniarkę.
– Nie...
nie trzeba – odparł niepewnie. – To tylko to łóżko...
– Za
twarde? – dopytywał mężczyzna. – Ja też wolę się lepiej
umościć.
– Nie,
że twarde. Po prostu lubię mieć wyżej głowę.
– Ach,
to może jednak wezwać pielęgniarkę? Dodatkowa poduszka chyba
mieści się w każdym ubezpieczeniu. – Zaśmiał się mężczyzna.
Och,
Boże... Liam był rozdarty pomiędzy szybkim spławieniem gościa, a
pociągnięciem rozmowy. I tak już nie zaśnie, a ich łóżka były
oddzielone o jakiś metr.
– To
nic nie da – odparł. – Podpadłem już salowej. Chyba nie jestem
w jej typie.
– Trochę
z pana szczypiorek jak na standardy Grubej Strzykawy. – Zaśmiał
się mężczyzna. – A w ogóle, to jestem Tom. Tom Goodman.
Podałbym panu rękę, ale nie wiem, czy nie skończy się to dla
nas obu kontaktem z podłogą. I jeszcze pewne rurki mogłyby zostać
wyszarpnięte z pewnych miejsc.
– Tego
drugiego szczególnie bym nie chciał – przyznał Liam. I nie
chciał go też dotykać. – Liam Hetfield.
– Tak
jak ten Hetfield od samochodów? – spytał Tom, nie podejrzewając,
że ma do czynienia z synem właściciela sieci salonów
samochodowych. Nie w sali o najniższym standardzie w publicznym
szpitalu.
– Tak
samo.
Mężczyzna
był teraz zwrócony w jego stronę, więc Liam mógł dojrzeć
zarysy jego twarzy. Była pociągła, z mocnym podbródkiem. Nos i
usta charakterystyczne dla czarnoskórych, ale nie przesadnie
wydatne. Mężczyzna miał kręcone czarne włosy przystrzyżone na
krótko. Liam w duchu ucieszył się, że Tom nie przypominał tak
bardzo murzyna z jego wspomnień. Że nie był tak... murzyński.
– To
może weź moją poduszkę? – zaproponował nagle mężczyzna,
schodząc z formalnego tonu. – Ja nawet w domu śpię na płasko,
więc nie jest mi potrzebna.
– Nie,
nie trzeba. Naprawdę! – Liam zaczął powoli panikować. Nie
wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie denerwując
mężczyzny. Boże, nie chciał go rozzłościć!
– Zarzekam
się, że w mojej owczarni nie ma miejsca dla wszy! – Zaśmiał się
mężczyzna. Był bardzo pogodny i niemal zawsze trzymały się go
żarty.
– Nawet
o to pana nie podejrzewałem. Oczywiście, ale... no, nie. Po prostu
nie.
Tom
przyjrzał się bliżej chłopakowi, bo nie mógł go raczej nazwać
mężczyzną. Pomyślał, że może jest nieśmiały, ale nie
zauważył na jego twarzy zmieszania, bardziej strach i coś jakby...
Obrzydzenie? Nozdrza mężczyzna się rozwarły. Powoli zaczynał
rozumieć i nie był najszczęśliwszy z wniosków, do których
doszedł. Do tego chłopak miał trochę azjatyckie rysy, a o ile
dobrze pamiętał, ten skurwiel Hetfield miał żonę Japonkę. W
imieniu swoich klientów wytoczył już wiele spraw przeciwko
Benjaminowi Hetfieldowi. Thomas Goodman był prawnikiem i zajmował
się głównie sprawami dyskryminacji na tle rasowym. Aż zaskoczyła
go fala frustracji, która nim nagle owładnęła. Niemal czuł żółć
podchodzącą mu do gardła. Hetfield Junior był najlepszym dowodem
na to, że wszystkie jego działania są po prostu płonne. Kurwa
jego mać!
– Więc
życzę panu szybkiego powrotu do zdrowia, żeby nie umarł pan z
braku snu. To by była prawdziwa tragedia dla pana ojca – syknął,
nim odwrócił się na drugi bok, by nie musieć patrzeć
na chłopaka. – I proszę pozdrowić ode mnie ojca. Albo nie i
tak pewnie niedługo znów się spotkamy.
Kompletnie
zszokowany Liam nie wydusił ani słowa. Mógł przewidzieć, że to
się tak skończy. Nie powinien dać się w ciągnąć w tę rozmowę.
***
Początkowo
Jack planował wyruszyć w podróż powrotną jeszcze w nocy, ale
rewelacje na temat Josha skłoniły go do zmiany planów. Rano, zanim
jeszcze Matt pojechał do Oklahomy, wsiadł w samochód i udał
się na pole przyczep. Zaparkował na poboczu i wypalił jednego
papierosa na uspokojenie, opierając się o drzwi. Jeśli Matt
mówił prawdę, to ten rudy wypłosz będzie miał naprawdę
paskudną pobudkę. Wiszący na sznurku obok damskiej bielizny
kombinezon wskazał Jackowi, do której z trzech przyczep powinien
się udać. Zastukał pięścią mało delikatnie, aż rozszczekał
się pies przywiązany łańcuchem do innej przyczepy.
– Zamknij
mordę, kundlu! – warknął w stronę psa. Miał naprawdę parszywy
humor.
Po
chwili drzwi zdezelowanej, niegdyś białej przyczepy otworzyły się
i ukazała się w nich ruda, piegowata postać w samej bieliźnie
także niegdyś białej.
– Och,
pan Hetfield. Nie spodziewałabym się, ale przyjmuję dopiero od
dziesiątej – powiedziała Tracy i posłała mu obleśny,
szczerbaty uśmiech.
Jack
wyciągnął dwudziestodolarowy banknot i wcisnął dziewczynie.
– Masz
i spieprzaj! Pół godziny mam cię tu nie widzieć.
– Spoko,
tylko kapciuszki wezmę – odpowiedziała Tracy bez dopytywania o
powód i odwróciła się, by wejść do przyczepy.
Jack
chwycił ją za ramię i brutalnie ściągnął w dół. Nie
przewróciła się tylko dlatego, że ją trzymał.
– No
rozumiem. Nie ma się, o co denerwować.
– Po
prostu spieprzaj! – warknął Jack.
Wyminął
ją i wszedł do przyczepy. Jego buty wydały charakterystyczny
odgłos. Podłoga się lepiła. W ciasnym pomieszczeniu panował
totalny rozgardiasz. Wszędzie porozrzucane były damskie ubrania. W
zlewie piętrzył się stos zaschniętych naczyń. Jack spojrzał na
leżące na suszarce szklanki. Nie napiłby się z nich. Dolne
łóżko było przykryte skołtunioną pościelą niepierwszej
świeżości. A na górnym siedział Josh. Widocznie przestraszony
wlepiał w Jacka swoje niebieskie ślepia.
– Zejdź
stamtąd i wyjdź na zewnątrz – rozkazał chłodno Jack. – Nie
chcę w tym syfie przebywać ani sekundy dłużej.
Poszedł
na tył przyczepy, gdzie mieszkańcy pozostałych dwóch nie będą
mogli ich dojrzeć. Odpalił kolejnego papierosa. Nie był pewien, co
dokładnie chce zrobić. Rozmyślania przerwało mu pojawienie
się Josha, który jedynie nałożył trampki. Dalej był tylko w
bokserkach, ale jak zauważył Jack, innych niż wczoraj i
czystych oraz w białym podkoszulku. Teraz piegowatą dłonią
próbował przygładzić skołtunione podczas snu włosy z dość
mizernym skutkiem. Było naprawdę wcześnie. Chłód nocy unosił
się jeszcze nad ziemią, pokrywając obnażone łydki chłopaka
gęsią skórką. Nie miał pojęcia, po co przyszedł Jack, ale
wyglądał na wkurzonego. Przecież wczoraj nie wydawał się zły po
tym, co się zdarzyło w aucie!
Jack
wypluł papierosa i przydeptał go butem. I tak tylko przygryzał
filtr. Miał to jakoś ładnie rozegrać. Pokazać, że go to wcale
nie obeszło, że chodzi tylko o to jebane HIV, że... Uderzył Josha
z całej siły w policzek otwartą dłonią, rozcinając mu przy tym
skórę sygnetem. Chłopak upadł na ziemię i wlepił w Jacka
przerażone spojrzenie. Krew z policzka zaczęła spływać mu
po podbródku i skapywać na podkoszulek, malując na nim
czerwone plamy. Chciał dotknąć piekącego miejsca dłonią, ale
powstrzymał go Jack. Chwycił go za nadgarstek i podciągnął
do pozycji stojącej.
– Kurwa,
Josh! – warknął. – Dotykałeś tą dłonią ziemi. Chcesz
dostać tężca?!
Wyciągnął
chusteczkę i przytknął mu do policzka.
– Byłoby
łatwiej, gdybyś się trochę stawiał – mruknął do usilnie
wgapiającego się w ziemię Josha. – Nie czułbym się jak ostatni
skurwiel. Powiedz mi tylko, dlaczego stara Hanson.
Josh
odskoczył od dłoni Jacka i panicznie rozejrzał się wokół. Nie
lubił wolnych przestrzeni. Chciał gdzieś się ukryć. Jack...
– Puszczę
cię do tej twojej nory, jak odpowiesz.
– Pani
Hanson przynosiła zupę – powiedział po chwili Josh. Skulił się
przy tym, więc długie włosy zasłaniały mu twarz. To trochę
pomagało.
– No
chyba żartujesz! – Usłyszał zdenerwowany głos Jacka. Bał się
na niego spojrzeć. – Pieprzyłeś ją za talerz pomidorowej?!
Smaczna chociaż była?!
Jack
z każdym wydukanym przez Josha słowem był coraz bardziej
wkurwiony. Już wiedział, że to nie zakończy się dobrze.
Dziś kogoś rozszarpie. Nie podjął jeszcze decyzji, czy to będzie
ten rudy szczur, czy ta stara kurwa.
– Nie
wiem. Nie jadłem jej.
– No
to, kto ją jadł?! Twoi szczurzy współbratymcy?
– Tracy...
Jack
wciągnął głęboko powietrze i powoli wypuścił. Lista przyszłych
ofiar się wydłużała.
– Czyli
ta ruda wywłoka sprzedała cię za miskę zupy? I co, dobrze jest
się zanurzyć w tej rozjechanej szparze?!
– Nie
wiem...
– Jak
to nie wiesz?! – krzyczał Jack.
Nie
obchodziło go już, czy ktoś to usłyszy. Odsunął się kilka
kroków od chłopaka profilaktycznie. Krew w nim buzowała. Był
wściekły, ale aż sam był zdziwiony, że ta wściekłość nie
była wymierzona w Josha. Gdyby stało tu jakiś drzewo, to by w nie
przywalił pięścią. Nie chciał, by Josh zastąpił mu pień.
Josh
poczuł się jeszcze gorzej, gdy mężczyzna się odsunął. Czuł
napływającą falę paniki. Trudno mu się oddychało przez
ściśnięte gardło. Chciał się ukryć w jakimś ciasnym, cichym
i przytulnym miejscu. Przyczepa nie była takim miejscem. W
pracy, gdy pan Hetfield znowu go zwyzywał, ukrywał się w
Cadillacu, w którym spotykał się z Jackiem. A teraz Jack był
wściekły na niego... Przetarł przedramieniem załzawione oczy i
popatrzył na Jacka zza kurtyny rudych włosów. Nagle rzucił się w
jego kierunku i przylgnął do niego.
– Jack...
Jack...
Zaskoczony
mężczyzna rozłożył ręce. Josh uczepił się go desperacko,
przyciskając twarz do jego piersi i obejmując rękoma w pasie.
To jakby wszystko z Jacka wypompowało. W końcu objął chłopaka
rękami i poczuł, jak jego ciało się rozluźnia.
– Bardzo
sprytna zagrywka, Josh. – Włożył palce we włosy na skroniach
chłopaka i zaczął masować. – Nie będę już krzyczał, tylko
powiedz do końca. Uprawiałeś z nią seks?
– Nie!
– zaprzeczył gorączkowo Josh. – Pani Hanson tylko...
– No
– ponaglił go Jack.
– Klękała
obok na łóżku i patrzyła... jak się dotykam.
– To
tyle? – zdziwił się Jack. – Nie chciała, żebyś jej włożył?
– Pani
Hanson powiedziała, że mężczyzna musi być jak dąb, a ja jestem
jak... wierzbowa witka.
Jack
zagapił się na czubek głowy Josha z konsternacją wymalowaną na
nieogolonej tego ranka twarzy. Przecież Josh miał w spodniach
prawdziwy... konar. Gdy po chwili załapał, roześmiał się głośno
i przycisnął chłopaka mocniej do siebie.
– Nie
chciał ci stanąć? – dopytał z rozbawieniem. – A ona tylko
patrzyła?
– Nie
tylko...
Jack
uniósł głowę Josha, by popatrzyć mu w oczy. Krew rozmazana przez
łzy tylko dopełniała obraz nędzy i rozpaczy, jakim była teraz
jego twarz.
– No
wal. Wyduś to i będzie po wszystkim. Co ta stara prukwa robiła?
– Wkła...
– Masturbowała
się, patrząc na twoją witkę? – Tym razem Jack szybciej załapał.
– Miała dildo czy wibrator? – Ta wiedza nie była mu potrzebna,
ale czuł jakąś perwersyjną potrzebę, usłyszenia szczegółów z
ust jego szczurka.
Jack
popatrzył na niego ze zniezrozumieniem w niebieskich ślepiach.
– No,
czy to coś brzęczało, czy nie?
Strach
ustąpił miejsca wstydowi. Zdrowy rumieniec wykwitł na policzkach
Josha. Zaprzeczył energicznie głową.
– Czyli
dildo – stwierdził Jack. Chciał jeszcze podręczyć chłopaka.
Oczywiście nadal był wkurwiony, ale nie na Josha. To tak, jakby
złościć się na psa za nasikanie na dywan, skoro nikt nie wyszedł
z nim na spacer.
– Było
silikonowe? – dopytał. Josh pokręcił głową.
– Plastikowe?
– Znów ten sam gest.
– No,
nie wiem... szklane? – I znów zaprzeczenie. – Hej, Josh. Nie
robisz mnie przypadkiem w konia? No to jakie?
– Drewniane
– padła bardzo cicha odpowiedź.
Jack
znów się roześmiał. Drewniane dildo. To zadupie było tak
opóźnione, że najlepsi przyjaciele tutejszych kobiet pamiętali
czasy pierwszych osadników. Odchylił głowę Josha i pocałował
go po zranionym policzku. Krew już zaschła. Wytarł go jeszcze
rękawem koszuli, którą pożyczył od Matta.
– Ale
wiesz, że cię zabiję, gdy się dowiem, że masz jeszcze z jakiś
innym mężczyzną sekretną bazę? – zapytał ostro.
– Ale
na złomowisku jest tylko jeden deVille z siedemdziesiątego
trzeciego – odparł Josh, nie rozumiejąc.
– I
ja już się postaram, żeby tak zostało – odparł Jack. – A
teraz idź do tej budy przywdziać gacie na tyłek. Pojedziemy na
wycieczkę. Trzeba czymś odkazić tę ranę.
Josh
z entuzjazmem pokiwał głową i pobiegł do przyczepy. Jack
wyciągnął kolejnego papierosa.
– Przestań
się ukrywać – rzucił, wiedząc, że Tracy przysłuchiwała się
całej rozmowie.
Dziewczyna
wyszła zza przyczepy i podeszłą do Jacka z bardzo dziarską miną.
Była pewna, że uda jej się coś ugrać po tych rewelacjach.
– No,
no... Kto by się spodziewał? – zapytała kpiarsko. – Pan
dziedzic okazał się sodomitą! Co by było, gdyby ojciec się
dowiedział...
Jack
popatrzył na nią z obrzydzeniem. Nędzny karaluch niewart jego
uwagi. Uderzył ją pięścią w szczękę, w ogóle się nie
hamując. Dziewczyna upadła na ziemię, wydając z siebie jeszcze
pisk. Chwyciła się za policzek i spojrzała na Jacka z furią i
przestrachem jednocześnie.
– Uderzyłeś
kobietę!
– Taka
z ciebie kobieta jak ze mnie dżentelmen – odparł Jack i podszedł
do dziewczyny.
Tracy
spróbowała odpełznąć, a później podnieść się na klęczki,
ale Jack przygniótł ją butem do ziemi.
– Słuchaj,
kurwo! – warknął. – Możesz sobie zarabiać dawaniem dupy, ale
Josha w to nie mieszaj. Jeśli dowiem się jeszcze
czegoś takiego jak dzisiaj, to cię zajebię. A mój ojciec mi tylko
przyklaśnie, bo akurat w tej kwestii się zgadzamy. Ty i wszyscy
tobie podobni jesteście tylko nic niewartym gównem, które
rozcieram pod podeszwą.
Przydusił
ją mocniej, aż usłyszał charczenie. Wziął w końcu nogę,
pozwalając dziewczynie zaczerpnąć haust powietrza. Tracy podniosła
się do siadu, dysząc gwałtownie. Popatrzyła na Jacka zeszklonymi
oczami już pozbawionymi wcześniej hardości. Jej policzek zaczynał
puchnąć. Za chwilę pojawi się też siniak.
– Kiedy
Josh wróci z pracy wieczorem, cała przyczepa ma lśnić – nakazał
Jack. – Umyj wszystko detergentami i kup nową pościel.
– Nie
mam pieniędzy. Dwadzieścia dolarów to za mało.
– To
idź zarób – odparł. – I nie myśl, że tego nie sprawdzę.
Będziesz lizać tę podłogę, jeśli nie uporasz się z
tym do wieczora. Rozumiesz?
– Rozumiem,
rozumiem – odparła Tracy już zupełnie bez rezonu w głosie.
Josh
czekał na niego nie przed wejściem do przyczepy, jak się tego
spodziewał, ale koło samochodu. Pewne usłyszał jego małą
konwersację z siostrą. Jack wpuścił go do auta i zajął miejsce
kierowcy. Teraz miał już klarowany plan tego, co zamierza jeszcze
zrobić przed wyjazdem. Popadł też w jakiś dziwny dla niego
radosny nastrój. Czy był to skutek niepotwierdzenia jego obaw, czy
może tego, że wreszcie bez konsekwencji mógł komuś przywalić?
Sam nie wiedział. Aż zagapił się w lusterko na swoją
uśmiechniętą twarz. Tak, miał znacznie lepszy nastrój niż po
przebudzeniu. Czemu by tego nie wykorzystać? Taka rzadka okazja...
– Josh
– zwrócił się do chłopaka, rozglądającego się po wnętrzu
Vipera. – Zaraz pojedziemy po coś do przemycia rany. Najpierw
powiedz mi, jak się poczułeś, gdy stara Hansonowa nazwała twojego
przyjaciela brzozową witką? Ubodło to twoją męskość?
Josh
zagapił się na Jacka. Myślał, że już skończyli ten temat. Nie
chciał znów tych obrazów przed oczami, gdy pani Hanson klękała
obok niego. Jej obwisłe piersi chybotały się nad wydętym
brzuchem. Josh aż się wzdrygnął.
– Zaciskałem
oczy i wyobrażałem sobie ciebie, ale to nie pomagało, bo wciąż
to słyszałem – odpowiedział jednak cicho.
– Rozumiem
– mruknął blondyn, specjalnie schodząc w niższe tony. – Wujek
Jack zaserwuje ci terapię. Odwróć się w moją stronę.
Nie
obchodziło go to, że stoją na poboczu drogi, którą pomimo
wczesnej godziny przejeżdżały samochody. Mieliby go zamknąć w
areszcie za sodomię? Przecież to jego ojciec fundował budowę
nowego komisariatu. Polizał prawą dłoń, a lewą rozpiął
chłopakowi dżinsowe spodenki. Wydobył penisa i przejechał parę
razy po całej długości obślinioną dłonią. Był naprawdę duży
i kształtny nawet tylko lekko pobudzony. Kciukiem potarł dziurkę
na szczycie. Była słodka tak jak drugi otworek chłopaka, który
teraz zapulsował na te doznania. Josh nie za bardzo wiedział,
co zrobić z dłońmi, ale w końcu jedną położył
na plecach Jacka, a drugą na jego głowie. To, co czuł,
było takie... wow! Tak inne od tego, co zwykle robili. Josh czuł,
że Jack nie oczekiwał niczego w zamian. Że robi to dla niego, a
nie dla siebie.
Jack
przemielił język w ustach. Powinien już przejść do rzeczy, ale
był trochę niepewny. To będzie jego największy. Zastanawiał
się, co zrobić z językiem. Może powinien go wystawić
na zewnątrz, by mieć więcej miejsca w ustach? Aż tak wielki
nie jest, skarcił się w myślach. To tylko zwykły penis, a
nie równanie Schrödingera. Nie ma, co się zastanawiać. Wziął
główkę do ust i pomasował językiem. Josh jęknął i
pociągnął go mocniej za włosy. Rozluźnił gardło
i po kawałeczku brał go dalej. Czuł, jak przesuwa mu się
po podniebieniu. Dał sobie chwilę na odpoczynek. Gardło mu
się buntowało, ale Josh tak słodko pojękiwał i ciągnął go za
włosy stanowczo za mocno. Rudzielcowi musiało się podobać. W
końcu wziął go do końca bardzo z tego zadowolony. W
głowie zakołatała mu myśl, że z dobrego ciągnięcia druta
powinni być dumni tylko elektrycy, ale zbył ją szybko.
– Mmm,
Jack... – zaskomlał Josh. Potrzebował jakiegoś dynamizmu,
jakiegoś ruchu.
Jack
domyślił się, o co chodzi. Wypuścił jego penisa, by przełknąć
ślinę. Chwycił nasadę dłonią, a ustami objął go do połowy.
Zaczął mu szybko obciągać, wspomagając się ręką. Po pewnym
czasie wyczuł, że Josh będzie dochodził, zanim ten mu to
oznajmił.
– Och,
Jack! – jęknął chłopak i skończył mu w ustach.
Mężczyzna
przykrył wargi dłonią, by zmusić się do przełknięcia. Jego
ściśnięte gardło wydało przy tym charakterystyczny dźwięk
dławienia. Nie lubił tego, ale w tych warunkach nie miał innego
wyjścia. Dwie koszule ubrudzone spermą w przeciągu doby, pomyślał
Jack. Jakby to o nim świadczyło? Josh oddychał chrapliwie
odchylony na siedzeniu pasażera. Było mu tak cudownie w ustach
Jacka. Tak gorąco.
– Kuracja
zakończyła się stuprocentowym sukcesem – zakomunikował Jack z
uśmiechem. – Chłop jak dąb. – Poklepał Josha zawadiacko po
ramieniu. Po chwili zreflektował się, że wczoraj tak samo
zrobił mu ojciec. Nie chciał być taki jak on.
– A
ty? – zapytał Josh i spojrzał wymownie na jego krocze.
Jack
coś tam czuł, ale sensacje żołądkowe skutecznie go chłodziły.
Następnym razem nie powinien odwalać takiej fuszerki.
– Niczym
się nie przejmuj – powiedział do chłopaka i pogładził go po
głowie. – Zapnij pas. Zajmiemy się twoją raną teraz.
***
Stary
Hanson w ostatnich latach swojego życia co niedzielę, po kościele
siadał na małym zydelku przy drewnianym płotku na swoim podwórku
i wręcz z nabożną czcią go malował. W parzyste niedziele na
biało, a w nieparzyste na zielono. Cierpliwie i dokładnie każdą
sztachetę, każde nawet najmniejsze zagłębienie. Widok ten tak się
wpasował w niedzielną rzeczywistość okolicy, że nikt z sąsiadów
nie zwracał uwagi na zgarbionego staruszka na małym, drewnianym
zydelku. Gdy pan Hanson malował płotek, jego małżonka w oddalonym
o kilkanaście kroków domu zabawiała się z młodym metysem. Każdy
z małej społeczności białych domków jednorodzinnych o tym
wiedział, ale nikt o tym nie mówił.
Jack
zajechał swoim Viperem na podjazd parterowego domu z zarośniętym
ogrodem i małym, zdezelowanym płotem. Nikt go już nie malował od
kilku ładnych lat. Nakazał zostać Joshowi w aucie, a sam
skierował się w stronę domu. Zastukał kilka razy w drzwi i
przycisnął dzwonek. Po chwili otworzył mu około
sześćdziesięcioletni koszmar Ameryki. Kobieta miała nienaturalną,
uzyskaną w solarium opaleniznę i tlenione, długie włosy jak u
nastolatki. Jej pomarszczona twarz była przesadnie ponaciągana
rękami chirurga plastycznego. A do tego wszystkiego miała na sobie
różowy dres.
– Co
za niespodzianka! – zawołała wdowa Hanson. – Młody Hetfield.
Ale wyrosłeś! Prawdziwy przystojniak się z ciebie zrobił. Taki...
hm, miastowy.
Jack
ruchem ręki przerwał szczebiotanie kobiety. Jego żołądek znów
się odezwał.
– Mój
kolega się skaleczył. Nie miałaby pani czegoś do odkażenia i
jakichś plastrów? – zapytał, nie chcąc przedłużać.
– Ależ
oczywiście, że mam, skarbeńku! Wejdź do środka. – Zaprosiła
go gestem i odsunęła się w drzwiach. – Mam apteczkę w sypialni.
Chodź ze mną. Wybierzesz, co potrzebujesz.
– Oczywiście.
Kobieta
przeprowadziła go przez kiczowaty salon do swojej sypialni, myśląc,
że schwytała go w swoją pułapkę.
– Zaraz
poszukam.
Przeszła
obok łóżka pełnego różowych poduch i pochyliła się swoim
zdaniem uwodzicielsko nad nocną szafką. Jack tylko się wzdrygnął
i popatrzył na stojącą obok niego komodę. Coś mu mówiło,
że w dolnej szufladzie znajdzie to, czego szukał. Otworzył ją
butem i rzeczywiście na dnie dojrzał wyrzeźbione w drewnie dildo.
Było lekko wygięte i miało rączkę jak wałek do ciasta.
Jack wyciągnął ostatnią chusteczkę i z obrzydzeniem podniósł
zabawkę. Gdy się wyprostował, napotkał wzrok starej Hanson.
– O,
jej! – zapiszczała kobieta. – Znalazłeś mojego małego
przyjaciela! Jak mi wstyd. Ale taki mężczyzna w pełni sił musi
rozumieć samotną kobietę...
– Zamknij
się, wywłoko! – warknął Jack. Dildo trzymał przez chusteczkę
w wyciągniętej ręce jak najdalej od siebie. – Jesteś
najobrzydliwszym, co w życiu widziałem.
– Ale
Jack...
– Zamknij
się, mówiłem! Chociaż nie dziwię ci się, że wybrałaś Josha
na swoją ofiarę. Taki ładny chłopiec z takim sprzętem. Ale nie
chciał współpracować, co?
– Skąd
wiesz...
Jack
jednym susem pokonał dzielącą ich przestrzeń i dopadł do Hanson.
– Wiem,
bo moja słodka dziura nie ma przede mną tajemnic. Podobno nie mógł
mu przy tobie stanąć. Powinienem ci zademonstrować,
jak właściwie zabawiać się z chujem? – zapytał i chwycił ją
z tyłu za włosy z zamiarem wbicia jej kawałka drewna w gardło.
– Nie!
Ja nie chciałam! – wyskomlała Hanson. – Ja tylko... Mój mąż
to dla mnie wyrzeźbił.
Jack
szarpnął włosy kobiety tak, że ta poleciała do tyłu. Napawała
go takim obrzydzeniem, że nie mógł tego zrobić. Hanson
upadła, uderzając przy tym głową w ścianę. Wyglądało na to,
że zemdlała. Jack rzucił drewniane dildo na podłogę,
przykrył chusteczką i podpalił. Podniósł jeszcze upuszczoną
przez kobietę apteczkę i wyszedł z domu.
Wypuścił
Josha z samochodu w takim miejscu, by nie zauważono z domu lub
salonu, że przyjechał. Chłopak pomachał mu na pożegnanie.
Słodko wyglądał z plastrem na policzku. Jack puścił mu oczko i
odjechał. To nie był wcale taki zły weekend.
Josh
pośpiesznie udał się do warsztatu obok salonu. Był już
mocno spóźniony. Ale nawet perspektywa bolesnej kary jakoś mu nie
przeszkadzała. Jack obiecał, że niedługo znów przyjedzie.
Chociaż ostatnio też tak powiedział, a pojawił się po trzech
miesiącach.
– Gdzieś
ty był, gówniarzu?! – ryknął mechanik z sumiastym wąsem i w
obowiązkowym kowbojskim kapeluszu na głowie. – Mamy taki
zapierdol od rana, a ty sobie robisz wakacje!
– Przepraszam.
Zaspałem – skłamał Josh.
– Dobra,
nieważne. Przebierz się i chodź mi pomóc.
– Nie
zabrałem kombinezonu – odparł Josh. – Wyprałem go i rano był
jeszcze mokry.
W
porę uchylił się przed uderzeniem ścierką, którą mechanik
nosił na ramieniu, więc tylko musnęła jego ramię. Czmychnął do
kanciapy, by nie musieć słuchać wyzwisk.
– Oto
proza mojego życia. Czy dostać mokrą szmatą po łbie, czy nosić
mokry kombinezon? – mruknął do siebie i zaczął szukać czegoś
do przebrania.
Hmm ciekawie sie zaczyna. Choć muszę powiedzieć że już mnie Josh irytuje :) no cóż. Nie lubię takich postaci bez charakteru i takich szczapowatych :) będę śledzić z uwagą dalsze losy. Liam jakiś taki nie wiem. Matt i Jack póki co najbardziej mnie porwali. Ej powiedz ze josh zostanie gdzieś daaaaaleko !;)
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz Me. :) Tak, Josh to taka ciepła buła xD Ale dlatego Jack go w wybrał - bo może go łatwo kontrolować i nie będzie mu sprawiał problemów. Na najbliższe rozdziały Josh zostanie daaaaaleko xD A później... cóż, może pod tą ciapowatością kryje się coś innego, może coś złego, może strasznego? Zobaczymy :)
UsuńBędę czekać na dalsze rozdziały :) opowiadanie dodane do moich zakładek wiec szybko sie mnie nie pozbędziesz. ;) bardzo dobrze piszesz i tworzysz klimat. Swietnie sie czyta. No prócz wątku o joshu :P
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńfantasrtczny rozdział, Josh to taka ciepła klucha, da się go łatwo kontrolować, ale liczę że jednak no okaze się jakoś taki bardziej rozumny niż sie wydaje... a Liam i te poglądy które ech....
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Dzięki za komentarz. Zachowanie Josha i Liama jest efektem środowiska, w którym dorastali. Tak starzy potrafią wypaczyć, jak sami są wypaczenia. Ale jeszcze jest dla tej dwójki ratunek :) Pozdrawiam!
UsuńHejeczka, hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, z Josh'a to taka ciepła klucha bardzo łatwo da się go kontrolować, no ale liczę że jednak no okaże się jakoś taki bardziej "rozumny" niż na początku się wydaje (cóż nie chcę jego krzywdy)... a Liam i te jego poglądy które ech... ale i nie ma co się dziwić za nadto, jak w takim środowisku się wychowuje... to znaczy rodzince...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka
Noo hejeczka. Wszędzie jesteś :D
UsuńNooo... klucha się jeszcze rozwinie. Dużo jeszcze zamąci ;)
Pozdrawiam!