niedziela, 26 lutego 2023

Jack i Josh - BONUS - Część IV

Heja... :) Bardzo dziękuję za udział w ankiecie. Wszyscy na tak ;) Ja też. Wrzucam IV i przedostatnią część. Pozdrawiam wszystkich i bardzo dziękuję Wam za wytrwałość, szczególnie tym wciąż komentującym. 

Bolało go ucho. Stary dziad na polowaniu pomylił go pewnie z dzikiem. To często zdarzało się myśliwym. Postrzeliłem nastolatka, który szedł przez las? Pomyliłem go z dzikiem. To bizon pod ochroną? Myślałem, że to dzik. Dobrze, że tylko go musnęło i dziad nie odstrzelił mu głowy z wiatrówki. Potem Jack sprał tego lamera, który zabrał jego chłopaka na zajebiście romantyczną, leśną wycieczkę, żeby zaliczyć tego rudego idiotę. Było to bardzo, bardzo głupie, bo są bardzo, bardzo poszukiwany przez bardzo wielu, bardzo złych ludzi, ale nie mógł się powstrzymać. Bo był zazdrosny, zły i znudzony. Ukryli się w tym kanadyjskim miasteczku na krańcu Ameryki i najwyraźniej zrobili to bardzo dobrze. Tak dobrze, że mogli wyluzować, nie oglądać się ciągle za siebie. Może po prostu się odzwyczaił się od tego, że nikt im nie zagraża, nie goni i nie śledzi. A może był jak Saul Goodman i nie mógł żyć bez dreszczyku emocji, jaki daje igranie z wymiarem sprawiedliwości. Najwyraźniej nie był w tym sam. Obaj z Joshem byli zepsuci. Nie nadawali się do życia w społeczeństwie.

Wrócił do ich zakładu mechanicznego po jakąś fajną brykę, jak obiecał. Na parkingu, czyli tak naprawdę kawałku gołego pola bez asfaltu czy bruku, gdzie trzymali samochody na sprzedaż w całości lub wymianę części, ktoś na niego czekał oparty o bok jeepa. Jack skrzywił się. Facet miał najwyraźniej ochotę pogadać, nawrzucać mu, a może nawet walnąć mu z pięści w żołądek. Przynajmniej nie było glin. Poznał go od razu głownie dzięki tej zmasakrowanej gębie. Wszedł na posesję i stanął przed typem, Mikiem, czy jakoś tak.

– Czyli nie zjadły cię wilki – rzucił.

Patrzył na niego bez wyrzutów sumienia. Nie żałował. Zachował się głupio, jak dzieciak, ale nie żałował. Może był nienormalny, ale cieszył się, że ta monotonia każdego dnia wreszcie się skończyła. Przepraszać na pewno nie zamierzał.

Mike wskazał ręką na torbę i plecak leżące obok niego. Miał w nich swoje aparaty i resztę sprzętu. Jego przystojną twarz szpeciły opatrunek i opuchlizna.

– Umiem sobie poradzić. Straciłem tylko dumę – odparł. Ręce trzymał założone na klatce piersiowej.

– Chcesz czegoś?

– Samochód jeszcze nie jest zrobiony, jak się domyślam? – zakpił. – Wyjeżdżam. Czy czegoś chcę? Nie pogardziłbym przeprosinami. Na to i rekompensatę nie mam co liczyć, prawda? Więc ja poproszę cię o jedno. Nie zniszcz tego dzieciaka.

– Pierdol się – parsknął Jack. Znalazł się wielki pedał wybawiciel, pomyślał. – Wróć po auto za kilka tygodni. Będzie gotowe, jak je zrobię.

Mike pokiwał głową. Jack skrzywił się na ten gest. Nienawidził, gdy ktoś patrzył na niego z góry. Fotograf zarzucił plecak na ramię i podniósł torbę.

– Wiesz, Luke naprawdę mi się spodobał. Ale ja tylko byłem pionkiem w waszej grze, co nie? Chciał wzbudzić w tobie zazdrość. Chciał, żebyś znów się nim zainteresował. I chyba mu się udało, co nie? – Mike posłał mu cierpki uśmiech.

– Spierdalaj.

– Zastanawiałem się, czy zadzwonić na gliny. Jesteś psychopatą, ale inteligentnym, więc pewnie o tym wiesz.

Jack był już na skraju cierpliwości.

– To czemu tego nie zrobiłeś?

Mike wzruszył ramieniem, na którym nie miał plecaka. To była jedyna odpowiedź. Zabrał swoje rzeczy i odszedł. Jack został sam wśród gratów w różnym stopniu rozkładów. Lincoln. Miał znaleźć Lincolna. Nim zaczął to robić, sam oparł się o bok samochodu i sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę papierosów i zapalniczkę. Wypalił jednego. Zgniótł peta pod butem i sięgnął do swojego opatrzonego ucha. Nie pozostało mu nic innego, jak wybuchnąć śmiechem. To już nieważne, uznał, skończyło się, jak wypalony do filtra papieros. Jutro zapomni imienia tego gościa, Joshowi pewnie zajmie to dłużej, ale on mu pomoże. Znalazł Lincolna Town Car z lat dziewięćdziesiątych. Nie był za ładny, ale miał klasę. Jedno niekoniecznie musiało łączyć się z drugim. On na przykład był całkiem przystojny, a kawał był z niego gnoja. Kluczyki były schowane w przednim nadkolu.

Pojechał prosto nad jezioro, tak jak się umówili. Zaparkował koło samochodu babki, który sobie pożyczył. Josha w nim nie było. Jezioro było tak naprawdę sztucznym zbiornikiem zaporowym otoczonym wałem. Z jednej strony była mała plaża, a po przeciwnej tama. Nikt nie dbał o ten teren, więc trawa była tu wysoka, a na łagodnych dziś falował kołysała się chyba setka różnorakich kaczek. Uwagę Jacka zwróciła tabliczką, na której ostrzegano przed karmieniem ptaków chlebem. Ponoć im to szkodziło. Miał to głęboko w dupie. Zwrócił na nią uwagę tylko dlatego, że ktoś namalował na niej czerwonym flamastrem krzywego chuja. Jack uniósł sugestywnie brwi, a potem ściągnął z włosów okulary przeciwsłoneczne i nałożył je na nos. Musiał znaleźć tego rudego idiotę.

Oczywiście, że czekał na plaży. Brakowało tylko zachodu słońca, a wyszłaby scena wykrojona z romansidła. Stał do niego tyłem, wrzucał coś do wody. Rude włosy lśniły w słabym słońcu. Jack uśmiechnął się do siebie. Josh uwielbiał zwierzęta. Podszedł do niego cicho, piasek to ułatwiał. Denerwowało go jedynie, że wsypuje mu się do butów.

– Wiesz, że nie powinno się karmić kaczek chlebem? – spytał, gdy stanął za jego plecami.

Josh drgnął zaskoczony. Nie odwrócił się jednak.

– Wiem, dlatego rzucam im ziarno.

Oczywiście, że wiesz, pomyślał Jack. I że cię to obchodzi. Byli jak niebo i ziemia. Zbliżył się do niego jeszcze bardziej i oparł policzek o bok jego głowy. Nadal był od niego sporo wyższy. Josh trochę urósł od czasu, gdy w brudnym, niebieskim kombinezonie, jako nastolatek zaczynał pracę w warsztacie Hetfieldów, ale od NBA się nie nadawał. Przez tą rudę, gęstą pokręconą czuprynę przypominał trochę Hobbita. Włosy na stopach jednak mu nie rosły. Chwycił go za dłoń, by przesypać do swojej nasiona. Zaczął je rzucać zamiast niego do wody. Kaczki machając śmiesznie łapkami podpływały do nich z takim wigorem, jakby głodowały od tygodni. Josh uśmiechał się, patrząc, jak się sprzeczają.

– Co za nuda – sapnął Jack.

Masował go po ramieniu. Josh uśmiechnął się na ten komentarz. Był taki typowy dla Jacka, w prześmiewczym charakterze.

– To co chcesz robić? – spytał.

– Mmm. Polowanie zostawmy sobie na później. Przyjechałem Lincolnem.

– Jak bezpośrednio – prychnął.

– Sam powiedziałeś, że chcesz się pieprzyć w amerykańskim aucie.

Josh pokiwał głową, przyznając Jackowi rację. Tak było. Dalej chciał.

– Wiesz, nie lubię zimna – powiedział.

Jacka zbiła z tropu na zmiana tematu. A przed chwilą było tak dobrze, pomyślał. Wiedział, że to coś więcej. Zaczyna się jakiś poważny temat.

– Wolisz upał? – spytał. – Taki jak w Teksasie. Jak w Rio de Janeiro?

– Właśnie.

– W Teksasie w tym upale żyłeś na pięciu metrach kwadratowych przyczepy z siostrą, która tobą gardziła. Pracowałeś za marne grosze u największego w promieniu tysiąc mail chuja na świecie, bity ścierą po głowie przez roboli z mózgami wielkości pistacji. I pieprzony przez ciula, który bał się przyznać, że jest pedałem i że cię kocha, więc robił ci te wszystkie świństwa, upokarzał cię… Tam było ci lepiej?

Josh zagryzł dolną wargę. Była sucha i wciąż mu pękała. Poczuł krew. Skóra na jego dłoniach przypominała zmarszczony pergamin. To suche powietrze tutaj doprowadzało go do szału. Ciągle wiało i było strasznie zimno, nawet latem.

– Tak – odparł. – Tam przynajmniej się nie nudziłem. I czułem, że ci zależy. Że będziesz o mnie walczył, nie dlatego, że mnie kochasz, tylko z czystej zaborczości i poczucia dumy. Nienawidzisz, kiedy coś jest ci odbierane. Czujesz, jakby ktoś dał ci w twarz.

– Teraz zrobiłem dokładnie to samo – zauważył Jack.

Josh mówił dzisiaj bardzo dużo, bardzo składnie i bardzo pewnie.

– I to było ekscytujące.

– Wiesz, że to niedobrze? – spytał. – Jesteśmy chorzy, zdegenerowani. Obaj, bo mnie też się podobało. Jakoś szczególnie nie żałuję tego ucha. – Zażartował. – Taa, ja też się nudziłem, ale uznałem, że tak jest dobrze.  

Przypomniał sobie siebie, gdy był nastolatkiem, a potem studentem. Prowadzał się z najlepszymi laskami. Obnosił się z nimi jak z drogimi zegarkami na imprezach. Zapraszał je do domu. Gdy nie było starych, pieprzył się z nimi na ladzie w kuchni. Raz chyba nawet przyłapał go Matt. Nie chciał pieprzyć lasek. Nie chciał studiować. I nawet nie chciał być mechanikiem, chociaż uwielbiał samochody. Nienawidził usługiwać innym i nienawidził monotonii, a każdy samochód zbudowany jest według tego samego schematu, zmieniają się tylko szczegóły. Ukrywali się tutaj, a to było tak strasznie nudno. Bycie zwyczajnym było tak strasznie nudne. Rozumiał Josha. Rozumiał go bardzo dobrze.

Boże, ten piasek w butach zaczynał go już wkurwiać.

– Chodź już – zarządził się, puszczając Josha. Zaczął kierować się ku drodze. – Wszystkie te kaczki wyglądają tak samo.

Josh popatrzył na jezioro. Dwa kaczory uparcie płynęły za samicą, a ta udawała, że ich ignoruje. Chciała tego bardziej wytrwałego w amorach. Chodziło o wybranie silniejszych genów, ale całe te starania wydawały się jej bardzo podobać. Jemu też by się spodobały. Jack jednak był już na skraju małej plaży.

– Nie prawda – powiedział. – Nie słuchajcie go. Jesteście piękne.

Pomimo zimna Jack na trawniku ściągnął buty, żeby wysypać z nich piasek. Jego mina wskazywała na irytację. Często taką miał. Josh przyglądał mu się z uniesioną brwią. Znał go na tyle, by móc stwierdzić, że pomimo tej głębokiej zmarszczki między brwiami Jack jest w dobrym humorze. Zastanawiał się dłuższą chwilę, przebierając palcami w kieszenie, jednak chwycił go za nadgarstek. Jack spojrzał na niego zdziwiony. Ubrał już z powrotem buty i chciał sięgnąć po papierosa, ale zrezygnował. Ściągnął pokrytą piegami drobną dłoń Josha ze swojego nadgarstka i splótł ich dłonie razem. Trzymali się za ręce. Żaden nie skomentował tego w żaden sposób na głos. On nie był typem takiego faceta, a Josh pewnie w środku gotował się, kipiał z podniecenia jak nastolatka, ale nie chciał popsuć atmosfery.

Szli chodnikiem ciągnącym się wzdłuż plaży. Budki z piciem, lodami i fast-foodami były zamknięte o tej porze roku. Był tu nawet plac zabaw. Josh czasami tu przychodził, gdy nie mógł już dłużej wytrzymać w ich zakładzie. Niedługo po tym, jak tu przybyli, coś się zmieniło między nimi. Zrobiło się znacznie ciszej. Josh przypomniał sobie określenie, które musiało paść na lekcji matematyki albo fizyki, dotąd nigdy mu się nie przydało. Plateau. Osiągnęli plateau jak małżeństwo po kilkudziesięciu latach, w których każdy dzień był taki sam, ale u nich to było coś więcej. Nie chodziło tylko o uczucie, barak tej ekscytacji towarzyszącej zakochaniu, nowej miłości, wszystkich tych niespodzianek. Było coś więcej. Nie należeli do zwyczajnych ludzi. Dotąd mieli zupełnie inne problemy, niż zaplanowanie posiłku na cały tydzień tak, żeby nie przepłacić w dyskoncie. Podobno, gdy żołnierze wracają do domu, mają problem z odnalezieniem się w społeczeństwie. Kończy się wojna i człowiek nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Nagle nie potrafi się zdefiniować. Staje się nikim. Niektórzy popadali w skrajność i chwytali za broń, choć nic im nie zagrażało. Niekiedy kończyło się to tragicznie. Josh spojrzał na zabandażowane ucho Jacka. No właśnie.

Potrząsnął głową. Jego ruda czupryna zafalowała. Nie chciał teraz o tym myśleć. Doszli już do Lincolna. Obok stało auto, którym przyjechał Josh. Amerykańskie dzieło motoryzacji trudno było nazwać wybitnym. Wielu oczywiście by się nie zgodziło. Klasyk. To było dobre słowa.

– Co teraz? – spytał Jack. – Siadamy na masce, trzymamy się za ręce i czekamy na gwiazdy, żeby wypowiedzieć życzenia?

Josh parsknął. Lubił te sarkazmy Jacka. Szczególnie te, które nie były wycelowane w niego, i zwykle bardzo celnie trafiały. Pokręcił głową i pociągnął go za sobą do samochodu. Czuł to ciepło rozlewające się po całym ciele, a kumulujące w podbrzuszu, ale poprosił Jacka, żeby odjechali w jakieś bardziej bezstronne miejsce. Gdy już takie znaleźli i zaparkowali, mogli przejść do działania. Wspomnienia o najpiękniejszym samochodzie na świecie, deVille, same przychodziły Joshowi do głowy. W pracy jak popychadło mechaników u Hetfielda zawsze nosił ten śmieszny, niebieski kombinezon z masą guzików. Musiał od razu rozebrać się do naga. Zawsze czuł straszne zażenowanie, gdy zielone oczy Jacka pilnowały każdego jego ruchu w ciasnym samochodzie. Palce nie chciały współpracować.

– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – spytał.

Jack uniósł brwi, zaskoczony pytaniem. Josh już był cały czerwony. Przez naturę swojej jasnej, piegowatej skóry, gdy się złościł, ale też gdy opanowywały go skoro inna emocje, radość, czy podniecenie, od razu cały robił się różowy, nie tylko na twarzy.

– No… – zaczął, sięgając przy tym do jego włosów. – Przez jakiś czas przychodziłeś do Liama się bawić, gdy byliście szczeniakami.

– Nie to.

– A, mówisz o tym, gdy sprałem tego Latynosa… Ja pierdolę, nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło. Po prostu nie mogłem mu na to pozwolić. Tak czułem. Spojrzałem na niego i wiedziałem, co siedzi w jego łbie. Jak mu tam było?

– Juan – przypomniał Josh. Na wspomnienie pojawiały się u niego ciarki obrzydzenia.

– No właśnie. – Jack nagle się uśmiechnął. Taka zadziorna mina bardzo mu pasowała. – A potem zacząłeś mnie prześladować!

– Co? Wcale, że nie – zaprzeczył. – No może trochę…

– Może trochę? – podpuszczał go Jack. – Przyjąłeś się do roboty u mojego starego i wyczekiwałeś, aż przyjadę niczym pies na kość. No, to złe porównanie, bo wszystko musiałem ci wytłumaczyć łapotologicznie. O żadnej kości w mordzie nie było na początku mowy.

– Że niby co musiałeś mi tłumaczyć?

– Seks. Chciałeś czegoś, tylko nie miałeś pojęcia czego. Potem się okazało, że w tej swojej budzie nie miałeś nawet Internetu i w życiu nie widziałeś pornola. Pamiętam twoją minę, jak ci powiedziałem, że faceci wsadzają w dupę.

– No, to dość nienaturalne.

– Hetero też tak robią. Twoja siostra pewnie się tak zabawiała ze swoimi fagasami. Jakbyś się urodził na innej planecie. Serio, byłem w szoku.

– Drażniło cię to? – spytał Josh. Nigdy nie rozmawiali o tym w ten sposób.

– Nie. Było to intrygujące w jakiś sposób. Czyniło cię to innym, niż całą resztę. A to, że chciałeś akurat mnie, mnie też czyniło wyjątkowym.

Josh podziękował za to wyznanie pocałunkiem. No tak, pomyślał, Jack musiał go też nauczyć, jak się całować. Zawsze z niego drwił, ale pod tym kryło się coś więcej. Cudownie było o tym usłyszeć.

Na szerokich ustach Jacka pojawił się uśmiech. Josh wwiercał się w niego tym jasnym spojrzeniem, jak kiedyś. Jego pełne usta były lekko rozchylone. To on miał niebieskie oczy, mimo że był klasycznym, piegowatym rudzielcem, a Jack zielone, chociaż on zaś był rasowym blondynem. Jakby się zmienili, zawsze go to śmieszyło. Chyba nigdy nie powiedział tego Joshowi. Wielu rzeczy mu nie powiedział. Sięgnął do jego pyzatej twarzy i przejechał po ciepłej skórze, obsianej piegami pod jego okiem.

– Rozbierz się. Całkiem. Uwolnij tego potwora.

Josh kiwnął głową. Zapomniał o tym, że powinien się zaśmiać. Obniżył swój fotel, na ile się dało. Zaczął od butów. Rzucił je za siebie. Potem góra i spodnie z bielizną. Jack go obserwował, a przez to przychodziło zażenowanie. Pociągnął nosem, gdy był już nagi. Nie wiedział, jak powinien usiąść.

Jack przyglądał mu się z zachwytem. Josh miał tendencję do nabierania ciała. Nie robił się brzydki, tylko tak przyjemnie miękki i zaokrąglony. Pasowało to do niego. Przypominał cherubina z obrazów. Robiły mu się drobne fałdki przy pachach, gdy trzymał ręce wzdłuż ciała i na brzuchu. Miał też świetny, okrągły tyłek. Ten wielki penis zaburzał tą harmonijną kompozycję. Jack sięgnął do niego. Był już pobudzony. Główka wyłaniała się spod skórki. Josh wpatrywał się w jego twarz z zagryzioną dolną wargą. Czuł, że gotuje się tam na dole, każde najdelikatniejsze muśnięcie pobudza najgłębiej schowane w ciele nerwy, ale wpatrywał się w jego twarz. Panowała tu taka ciasnota, szybko zrobiło się gorąco, pewnie za chwilę zrobi się parnie. Wnętrze samochodu pachniało charakterystycznie, po prostu starością. Nie czuł sentymentu do niego. Po prostu atmosfera była jak wtedy, jak w Teksasie. Bardzo tego chciał, bardzo tego wyczekiwał, chociaż nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Będzie przecież czuł wstyd, zażenowanie, a Jack będzie uśmiechał się kpiąco. Nawet się nie rozbierze.

– To teraz twój – powiedział.

Jack przestał go dotykać i schował ręce za siebie. Wzruszył ramionami, oblizując przy tym usta. Josh zaśmiał się. To, co robili było głupi i cudowne jednocześnie. Wreszcie się bawili, razem. Odkąd się tu znaleźli, wszystko stało się mechaniczne. Każda rozmowa, każdy posiłek, każdy seks. Wyciągnął Jackowi koszulę ze spodni. Odpiął mu klamrę od paska. Była ciepła chociaż zrobiona metalu. Przejechał palcami po grubym dżinsie. Jack był podniecony. Dobrze. Powinien dobierać mu się do spodni, a wszystko robił powoli. Chciał, żeby oboje się tym cieszyli. Wreszcie guzik i zamek. Jack mu pomógł, unosząc się, żeby mógł mu lekko sunąć spodnie, a potem bieliznę. Jack nie miał wielu włosów. Był rasowym blondynem. Jak każdy na tym świecie był trochę asymetryczny. Żadna laska nie ma dokładnie takich samych cycków, a żaden facet takich samych jajek. A fiut w spodniach zawsze leży lepiej po jednej stronie niż po drugiej. Ten Jacka świetnie też leżał w jego dłoni całej obsypanej piegami.

– Co, kosmito? – spytał Jack. Ruchy na członku komentowała pomrukiwaniami pełnymi zadowolenia. – Co chcesz robić?

– Mm… A rozepniesz koszulę?

– Po co? Fiuta mam na dole, w twojej piegowatej dłoni.

Bo ja jestem gejem, a ty masz sześciopak. Chce się pogapić, podotykać, a potem mi wsadzisz i będę szczęśliwy, pomyślał Josh. Oczywiście nie był by wstanie powiedzieć tego na głos. Jack był jednak dzisiaj łaskawy. Sam rozpiął swoją koszulę. Na szyi miał naszyjnik, złoty łańcuszek. Kiedy tu przyjechali, zatrudnił się do wycinki w lesie. Zawsze był dobrze umięśniony, ale teraz stał się bardziej kanciasty, jeszcze bardziej męski. Był boski, tak jak wtedy, w Teksasie, w deVille. Wredny, sarkastyczny, zbyt pewny siebie, ale w środku zupełnie inny, choć nie chciał tego pokazać. I piękny, strasznie piękny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz