Bolało go ucho. Stary dziad na polowaniu pomylił go pewnie z dzikiem. To często zdarzało się myśliwym. Postrzeliłem nastolatka, który szedł przez las? Pomyliłem go z dzikiem. To bizon pod ochroną? Myślałem, że to dzik. Dobrze, że tylko go musnęło i dziad nie odstrzelił mu głowy z wiatrówki. Potem Jack sprał tego lamera, który zabrał jego chłopaka na zajebiście romantyczną, leśną wycieczkę, żeby zaliczyć tego rudego idiotę. Było to bardzo, bardzo głupie, bo są bardzo, bardzo poszukiwany przez bardzo wielu, bardzo złych ludzi, ale nie mógł się powstrzymać. Bo był zazdrosny, zły i znudzony. Ukryli się w tym kanadyjskim miasteczku na krańcu Ameryki i najwyraźniej zrobili to bardzo dobrze. Tak dobrze, że mogli wyluzować, nie oglądać się ciągle za siebie. Może po prostu się odzwyczaił się od tego, że nikt im nie zagraża, nie goni i nie śledzi. A może był jak Saul Goodman i nie mógł żyć bez dreszczyku emocji, jaki daje igranie z wymiarem sprawiedliwości. Najwyraźniej nie był w tym sam. Obaj z Joshem byli zepsuci. Nie nadawali się do życia w społeczeństwie.
Wrócił do ich zakładu mechanicznego po
jakąś fajną brykę, jak obiecał. Na parkingu, czyli tak naprawdę kawałku gołego
pola bez asfaltu czy bruku, gdzie trzymali samochody na sprzedaż w całości lub
wymianę części, ktoś na niego czekał oparty o bok jeepa. Jack skrzywił się.
Facet miał najwyraźniej ochotę pogadać, nawrzucać mu, a może nawet walnąć mu z
pięści w żołądek. Przynajmniej nie było glin. Poznał go od razu głownie dzięki
tej zmasakrowanej gębie. Wszedł na posesję i stanął przed typem, Mikiem, czy
jakoś tak.
– Czyli nie zjadły cię wilki – rzucił.
Patrzył na niego bez wyrzutów sumienia.
Nie żałował. Zachował się głupio, jak dzieciak, ale nie żałował. Może był nienormalny, ale cieszył się, że ta
monotonia każdego dnia wreszcie się skończyła. Przepraszać na pewno nie
zamierzał.
Mike wskazał ręką na torbę i plecak
leżące obok niego. Miał w nich swoje aparaty i resztę sprzętu. Jego przystojną
twarz szpeciły opatrunek i opuchlizna.
– Umiem sobie poradzić. Straciłem tylko
dumę – odparł. Ręce trzymał założone na klatce piersiowej.
– Chcesz czegoś?
– Samochód jeszcze nie jest zrobiony,
jak się domyślam? – zakpił. – Wyjeżdżam. Czy czegoś chcę? Nie pogardziłbym
przeprosinami. Na to i rekompensatę nie mam co liczyć, prawda? Więc ja poproszę
cię o jedno. Nie zniszcz tego dzieciaka.
– Pierdol się – parsknął Jack. Znalazł
się wielki pedał wybawiciel, pomyślał. – Wróć po auto za kilka tygodni. Będzie gotowe, jak je zrobię.
Mike pokiwał głową. Jack skrzywił się
na ten gest. Nienawidził, gdy ktoś patrzył na niego z góry. Fotograf zarzucił
plecak na ramię i podniósł torbę.
– Wiesz, Luke naprawdę mi się spodobał.
Ale ja tylko byłem pionkiem w waszej grze, co nie? Chciał wzbudzić w tobie
zazdrość. Chciał, żebyś znów się nim zainteresował. I chyba mu się udało, co
nie? – Mike posłał mu cierpki uśmiech.
– Spierdalaj.
– Zastanawiałem się, czy zadzwonić na
gliny. Jesteś psychopatą, ale inteligentnym, więc pewnie o tym wiesz.
Jack był już na skraju cierpliwości.
– To czemu tego nie zrobiłeś?
Mike wzruszył ramieniem, na którym nie
miał plecaka. To była jedyna odpowiedź. Zabrał swoje rzeczy i odszedł. Jack
został sam wśród gratów w różnym stopniu rozkładów. Lincoln. Miał znaleźć
Lincolna. Nim zaczął to robić, sam oparł się o bok samochodu i sięgnął do
tylnej kieszeni spodni po paczkę papierosów i zapalniczkę. Wypalił jednego.
Zgniótł peta pod butem i sięgnął do swojego opatrzonego ucha. Nie pozostało mu
nic innego, jak wybuchnąć śmiechem. To już nieważne, uznał, skończyło się, jak
wypalony do filtra papieros. Jutro zapomni imienia tego gościa, Joshowi pewnie
zajmie to dłużej, ale on mu pomoże. Znalazł Lincolna Town Car z lat
dziewięćdziesiątych. Nie był za ładny, ale miał klasę. Jedno niekoniecznie
musiało łączyć się z drugim. On na przykład był całkiem przystojny, a kawał był
z niego gnoja. Kluczyki były schowane w przednim nadkolu.
Pojechał prosto nad jezioro, tak jak
się umówili. Zaparkował koło samochodu babki, który sobie pożyczył. Josha w nim
nie było. Jezioro było tak naprawdę sztucznym zbiornikiem zaporowym otoczonym
wałem. Z jednej strony była mała plaża, a po przeciwnej tama. Nikt nie dbał o
ten teren, więc trawa była tu wysoka, a na łagodnych dziś falował kołysała się
chyba setka różnorakich kaczek. Uwagę Jacka zwróciła tabliczką, na której
ostrzegano przed karmieniem ptaków chlebem. Ponoć im to szkodziło. Miał to
głęboko w dupie. Zwrócił na nią uwagę tylko dlatego, że ktoś namalował na niej
czerwonym flamastrem krzywego chuja. Jack uniósł sugestywnie brwi, a potem
ściągnął z włosów okulary przeciwsłoneczne i nałożył je na nos. Musiał znaleźć
tego rudego idiotę.
Oczywiście, że czekał na plaży.
Brakowało tylko zachodu słońca, a wyszłaby scena wykrojona z romansidła. Stał
do niego tyłem, wrzucał coś do wody. Rude włosy lśniły w słabym słońcu. Jack
uśmiechnął się do siebie. Josh uwielbiał zwierzęta. Podszedł do niego cicho,
piasek to ułatwiał. Denerwowało go jedynie, że wsypuje mu się do butów.
– Wiesz, że nie powinno się karmić
kaczek chlebem? – spytał, gdy stanął za jego plecami.
Josh drgnął zaskoczony. Nie odwrócił
się jednak.
– Wiem, dlatego rzucam im ziarno.
Oczywiście, że wiesz, pomyślał Jack. I
że cię to obchodzi. Byli jak niebo i ziemia. Zbliżył się do niego jeszcze
bardziej i oparł policzek o bok jego głowy. Nadal był od niego sporo wyższy.
Josh trochę urósł od czasu, gdy w brudnym, niebieskim kombinezonie, jako
nastolatek zaczynał pracę w warsztacie Hetfieldów, ale od NBA się nie nadawał.
Przez tą rudę, gęstą pokręconą czuprynę przypominał trochę Hobbita. Włosy na
stopach jednak mu nie rosły. Chwycił go za dłoń, by przesypać do swojej
nasiona. Zaczął je rzucać zamiast niego do wody. Kaczki machając śmiesznie
łapkami podpływały do nich z takim wigorem, jakby głodowały od tygodni. Josh
uśmiechał się, patrząc, jak się sprzeczają.
– Co za nuda – sapnął Jack.
Masował go po ramieniu. Josh uśmiechnął
się na ten komentarz. Był taki typowy dla Jacka, w prześmiewczym charakterze.
– To co chcesz robić? – spytał.
– Mmm. Polowanie zostawmy sobie na
później. Przyjechałem Lincolnem.
– Jak bezpośrednio – prychnął.
– Sam powiedziałeś, że chcesz się
pieprzyć w amerykańskim aucie.
Josh pokiwał głową, przyznając Jackowi
rację. Tak było. Dalej chciał.
– Wiesz, nie lubię zimna – powiedział.
Jacka zbiła z tropu na zmiana tematu. A
przed chwilą było tak dobrze, pomyślał. Wiedział, że to coś więcej. Zaczyna się
jakiś poważny temat.
– Wolisz upał? – spytał. – Taki jak w
Teksasie. Jak w Rio de Janeiro?
– Właśnie.
– W Teksasie w tym upale żyłeś na
pięciu metrach kwadratowych przyczepy z siostrą, która tobą gardziła.
Pracowałeś za marne grosze u największego w promieniu tysiąc mail chuja na
świecie, bity ścierą po głowie przez roboli z mózgami wielkości pistacji. I
pieprzony przez ciula, który bał się przyznać, że jest pedałem i że cię kocha,
więc robił ci te wszystkie świństwa, upokarzał cię… Tam było ci lepiej?
Josh zagryzł dolną wargę. Była sucha i
wciąż mu pękała. Poczuł krew. Skóra na jego dłoniach przypominała zmarszczony
pergamin. To suche powietrze tutaj doprowadzało go do szału. Ciągle wiało i
było strasznie zimno, nawet latem.
– Tak – odparł. – Tam przynajmniej się
nie nudziłem. I czułem, że ci zależy. Że będziesz o mnie walczył, nie dlatego,
że mnie kochasz, tylko z czystej zaborczości i poczucia dumy. Nienawidzisz,
kiedy coś jest ci odbierane. Czujesz, jakby ktoś dał ci w twarz.
– Teraz zrobiłem dokładnie to samo –
zauważył Jack.
Josh mówił dzisiaj bardzo dużo, bardzo
składnie i bardzo pewnie.
– I to było ekscytujące.
– Wiesz, że to niedobrze? – spytał. –
Jesteśmy chorzy, zdegenerowani. Obaj, bo mnie też się podobało. Jakoś
szczególnie nie żałuję tego ucha. – Zażartował. – Taa, ja też się nudziłem, ale
uznałem, że tak jest dobrze.
Przypomniał sobie siebie, gdy był
nastolatkiem, a potem studentem. Prowadzał się z najlepszymi laskami. Obnosił
się z nimi jak z drogimi zegarkami na imprezach. Zapraszał je do domu. Gdy nie
było starych, pieprzył się z nimi na ladzie w kuchni. Raz chyba nawet przyłapał
go Matt. Nie chciał pieprzyć lasek. Nie chciał studiować. I nawet nie chciał
być mechanikiem, chociaż uwielbiał samochody. Nienawidził usługiwać innym i
nienawidził monotonii, a każdy samochód zbudowany jest według tego samego
schematu, zmieniają się tylko szczegóły. Ukrywali się tutaj, a to było tak
strasznie nudno. Bycie zwyczajnym było tak strasznie nudne. Rozumiał Josha.
Rozumiał go bardzo dobrze.
Boże, ten piasek w butach zaczynał go
już wkurwiać.
– Chodź już – zarządził się, puszczając
Josha. Zaczął kierować się ku drodze. – Wszystkie te kaczki wyglądają tak samo.
Josh popatrzył na jezioro. Dwa kaczory
uparcie płynęły za samicą, a ta udawała, że ich ignoruje. Chciała tego bardziej
wytrwałego w amorach. Chodziło o wybranie silniejszych genów, ale całe te
starania wydawały się jej bardzo podobać. Jemu też by się spodobały. Jack
jednak był już na skraju małej plaży.
– Nie prawda – powiedział. – Nie
słuchajcie go. Jesteście piękne.
Pomimo zimna Jack na trawniku ściągnął
buty, żeby wysypać z nich piasek. Jego mina wskazywała na irytację. Często taką
miał. Josh przyglądał mu się z uniesioną brwią. Znał go na tyle, by móc
stwierdzić, że pomimo tej głębokiej zmarszczki między brwiami Jack jest w
dobrym humorze. Zastanawiał się dłuższą chwilę, przebierając palcami w
kieszenie, jednak chwycił go za nadgarstek. Jack spojrzał na niego zdziwiony.
Ubrał już z powrotem buty i chciał sięgnąć po papierosa, ale zrezygnował.
Ściągnął pokrytą piegami drobną dłoń Josha ze swojego nadgarstka i splótł ich
dłonie razem. Trzymali się za ręce. Żaden nie skomentował tego w żaden sposób
na głos. On nie był typem takiego faceta, a Josh pewnie w środku gotował się,
kipiał z podniecenia jak nastolatka, ale nie chciał popsuć atmosfery.
Szli chodnikiem ciągnącym się wzdłuż
plaży. Budki z piciem, lodami i fast-foodami były zamknięte o tej porze roku. Był
tu nawet plac zabaw. Josh czasami tu przychodził, gdy nie mógł już dłużej
wytrzymać w ich zakładzie. Niedługo po tym, jak tu przybyli, coś się zmieniło
między nimi. Zrobiło się znacznie ciszej. Josh przypomniał sobie określenie,
które musiało paść na lekcji matematyki albo fizyki, dotąd nigdy mu się nie
przydało. Plateau. Osiągnęli plateau jak małżeństwo po kilkudziesięciu latach,
w których każdy dzień był taki sam, ale u nich to było coś więcej. Nie chodziło
tylko o uczucie, barak tej ekscytacji towarzyszącej zakochaniu, nowej miłości,
wszystkich tych niespodzianek. Było coś więcej. Nie należeli do zwyczajnych ludzi.
Dotąd mieli zupełnie inne problemy, niż zaplanowanie posiłku na cały tydzień
tak, żeby nie przepłacić w dyskoncie. Podobno, gdy żołnierze wracają do domu,
mają problem z odnalezieniem się w społeczeństwie. Kończy się wojna i człowiek
nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Nagle nie potrafi się zdefiniować. Staje się
nikim. Niektórzy popadali w skrajność i chwytali za broń, choć nic im nie
zagrażało. Niekiedy kończyło się to tragicznie. Josh spojrzał na zabandażowane
ucho Jacka. No właśnie.
Potrząsnął głową. Jego ruda czupryna
zafalowała. Nie chciał teraz o tym myśleć. Doszli już do Lincolna. Obok stało
auto, którym przyjechał Josh. Amerykańskie dzieło motoryzacji trudno było
nazwać wybitnym. Wielu oczywiście by się nie zgodziło. Klasyk. To było dobre
słowa.
– Co teraz? – spytał Jack. – Siadamy na
masce, trzymamy się za ręce i czekamy na gwiazdy, żeby wypowiedzieć życzenia?
Josh parsknął. Lubił te sarkazmy Jacka.
Szczególnie te, które nie były wycelowane w niego, i zwykle bardzo celnie
trafiały. Pokręcił głową i pociągnął go za sobą do samochodu. Czuł to ciepło
rozlewające się po całym ciele, a kumulujące w podbrzuszu, ale poprosił Jacka,
żeby odjechali w jakieś bardziej bezstronne miejsce. Gdy już takie znaleźli i
zaparkowali, mogli przejść do działania. Wspomnienia o najpiękniejszym
samochodzie na świecie, deVille, same przychodziły Joshowi do głowy. W pracy
jak popychadło mechaników u Hetfielda zawsze nosił ten śmieszny, niebieski
kombinezon z masą guzików. Musiał od razu rozebrać się do naga. Zawsze czuł
straszne zażenowanie, gdy zielone oczy Jacka pilnowały każdego jego ruchu w
ciasnym samochodzie. Palce nie chciały współpracować.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? –
spytał.
Jack uniósł brwi, zaskoczony pytaniem.
Josh już był cały czerwony. Przez naturę swojej jasnej, piegowatej skóry, gdy
się złościł, ale też gdy opanowywały go skoro inna emocje, radość, czy
podniecenie, od razu cały robił się różowy, nie tylko na twarzy.
– No… – zaczął, sięgając przy tym do
jego włosów. – Przez jakiś czas przychodziłeś do Liama się bawić, gdy byliście
szczeniakami.
– Nie to.
– A, mówisz o tym, gdy sprałem tego Latynosa…
Ja pierdolę, nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło. Po prostu nie mogłem mu na to
pozwolić. Tak czułem. Spojrzałem na niego i wiedziałem, co siedzi w jego łbie.
Jak mu tam było?
– Juan – przypomniał Josh. Na
wspomnienie pojawiały się u niego ciarki obrzydzenia.
– No właśnie. – Jack nagle się
uśmiechnął. Taka zadziorna mina bardzo mu pasowała. – A potem zacząłeś mnie
prześladować!
– Co? Wcale, że nie – zaprzeczył. – No
może trochę…
– Może trochę? – podpuszczał go Jack. –
Przyjąłeś się do roboty u mojego starego i wyczekiwałeś, aż przyjadę niczym
pies na kość. No, to złe porównanie, bo wszystko musiałem ci wytłumaczyć
łapotologicznie. O żadnej kości w mordzie nie było na początku mowy.
– Że niby co musiałeś mi tłumaczyć?
– Seks. Chciałeś czegoś, tylko nie
miałeś pojęcia czego. Potem się okazało, że w tej swojej budzie nie miałeś
nawet Internetu i w życiu nie widziałeś pornola. Pamiętam twoją minę, jak ci
powiedziałem, że faceci wsadzają w dupę.
– No, to dość nienaturalne.
– Hetero też tak robią. Twoja siostra
pewnie się tak zabawiała ze swoimi fagasami. Jakbyś się urodził na innej
planecie. Serio, byłem w szoku.
– Drażniło cię to? – spytał Josh. Nigdy
nie rozmawiali o tym w ten sposób.
– Nie. Było to intrygujące w jakiś
sposób. Czyniło cię to innym, niż całą resztę. A to, że chciałeś akurat mnie,
mnie też czyniło wyjątkowym.
Josh podziękował za to wyznanie
pocałunkiem. No tak, pomyślał, Jack musiał go też nauczyć, jak się całować.
Zawsze z niego drwił, ale pod tym kryło się coś więcej. Cudownie było o tym
usłyszeć.
Na szerokich ustach Jacka pojawił się
uśmiech. Josh wwiercał się w niego tym jasnym spojrzeniem, jak kiedyś. Jego
pełne usta były lekko rozchylone. To on miał niebieskie oczy, mimo że był
klasycznym, piegowatym rudzielcem, a Jack zielone, chociaż on zaś był rasowym
blondynem. Jakby się zmienili, zawsze go to śmieszyło. Chyba nigdy nie
powiedział tego Joshowi. Wielu rzeczy mu nie powiedział. Sięgnął do jego
pyzatej twarzy i przejechał po ciepłej skórze, obsianej piegami pod jego okiem.
– Rozbierz się. Całkiem. Uwolnij tego
potwora.
Josh kiwnął głową. Zapomniał o tym, że
powinien się zaśmiać. Obniżył swój fotel, na ile się dało. Zaczął od butów.
Rzucił je za siebie. Potem góra i spodnie z bielizną. Jack go obserwował, a
przez to przychodziło zażenowanie. Pociągnął nosem, gdy był już nagi. Nie
wiedział, jak powinien usiąść.
Jack przyglądał mu się z zachwytem.
Josh miał tendencję do nabierania ciała. Nie robił się brzydki, tylko tak
przyjemnie miękki i zaokrąglony. Pasowało to do niego. Przypominał cherubina z
obrazów. Robiły mu się drobne fałdki przy pachach, gdy trzymał ręce wzdłuż
ciała i na brzuchu. Miał też świetny, okrągły tyłek. Ten wielki penis zaburzał
tą harmonijną kompozycję. Jack sięgnął do niego. Był już pobudzony. Główka
wyłaniała się spod skórki. Josh wpatrywał się w jego twarz z zagryzioną dolną
wargą. Czuł, że gotuje się tam na dole, każde najdelikatniejsze muśnięcie
pobudza najgłębiej schowane w ciele nerwy, ale wpatrywał się w jego twarz.
Panowała tu taka ciasnota, szybko zrobiło się gorąco, pewnie za chwilę zrobi się
parnie. Wnętrze samochodu pachniało charakterystycznie, po prostu starością.
Nie czuł sentymentu do niego. Po prostu atmosfera była jak wtedy, jak w Teksasie.
Bardzo tego chciał, bardzo tego wyczekiwał, chociaż nie potrafił sobie tego
wytłumaczyć. Będzie przecież czuł wstyd, zażenowanie, a Jack będzie uśmiechał
się kpiąco. Nawet się nie rozbierze.
– To teraz twój – powiedział.
Jack przestał go dotykać i schował ręce
za siebie. Wzruszył ramionami, oblizując przy tym usta. Josh zaśmiał się. To,
co robili było głupi i cudowne jednocześnie. Wreszcie się bawili, razem. Odkąd
się tu znaleźli, wszystko stało się mechaniczne. Każda rozmowa, każdy posiłek,
każdy seks. Wyciągnął Jackowi koszulę ze spodni. Odpiął mu klamrę od paska.
Była ciepła chociaż zrobiona metalu. Przejechał palcami po grubym dżinsie. Jack
był podniecony. Dobrze. Powinien dobierać mu się do spodni, a wszystko robił
powoli. Chciał, żeby oboje się tym cieszyli. Wreszcie guzik i zamek. Jack mu
pomógł, unosząc się, żeby mógł mu lekko sunąć spodnie, a potem bieliznę. Jack
nie miał wielu włosów. Był rasowym blondynem. Jak każdy na tym świecie był
trochę asymetryczny. Żadna laska nie ma dokładnie takich samych cycków, a żaden
facet takich samych jajek. A fiut w spodniach zawsze leży lepiej po jednej
stronie niż po drugiej. Ten Jacka świetnie też leżał w jego dłoni całej
obsypanej piegami.
– Co, kosmito? – spytał Jack. Ruchy na
członku komentowała pomrukiwaniami pełnymi zadowolenia. – Co chcesz robić?
– Mm… A rozepniesz koszulę?
– Po co? Fiuta mam na dole, w twojej
piegowatej dłoni.
Bo ja jestem gejem, a ty masz sześciopak. Chce się pogapić, podotykać, a potem mi wsadzisz i będę szczęśliwy, pomyślał Josh. Oczywiście nie był by wstanie powiedzieć tego na głos. Jack był jednak dzisiaj łaskawy. Sam rozpiął swoją koszulę. Na szyi miał naszyjnik, złoty łańcuszek. Kiedy tu przyjechali, zatrudnił się do wycinki w lesie. Zawsze był dobrze umięśniony, ale teraz stał się bardziej kanciasty, jeszcze bardziej męski. Był boski, tak jak wtedy, w Teksasie, w deVille. Wredny, sarkastyczny, zbyt pewny siebie, ale w środku zupełnie inny, choć nie chciał tego pokazać. I piękny, strasznie piękny.
Och nie 😭 łykam każdy rozdział z zapartym tchem a tu niedokończone 🙈 zastanawiam się jaka szansa, że po takim czasie to nadal tylko chwilowe 😅 mam nadzieję, że nie porzuciłaś pisaclnia. Naprawdę fantastycznie się czyta twoje teksty. Niesamowita wracaj szybko 🙇
OdpowiedzUsuńMaomi 🐈⬛
Tak,tak czekamy na więcej
OdpowiedzUsuń