Gdy już opatrzono mu ranę na czole, usztywniono rękę i nafaszerowano lekami przeciwbólowi, zaczął zastanawiać się, czy zadzwonić do Martina. Nic takiego w końcu się nie stało. Wywrócił się na schodach, gdy rano schodził do gabinetu. Martin wyszedł wcześniej do pracy.
Spędził na izbie przyjęć kilka godzin,
stopniowo robiło mu się coraz bardziej niedobrze. Musiał mieć lekkie
wstrząśnięcie mózgu, ale prześwietlenie nie wykazało żadnych zmian. Gdyby mógł
decydować o sobie, wszystko zakończyłoby się na trzech szwach i opasce na
nadgarstek. Mógł, ale nie radził sobie z odmawianiem mężczyznom takim, jak
stojący przy jego szpitalnym łóżku świeżo upieczony zastępca ordynatora. On i Leonard
razem studiowali, razem mieszkali i razem robili różne, bardzo złe rzeczy
długie lata temu. Ich spotkanie tutaj było zupełnym przypadkiem. Shane zdążył o
nim zapomnieć i wcale nie podobało mu się przymusowe odnowienie relacji.
– Człowiek, który kradł ze szpitalnej
apteki psychotropy podczas stażu, nie powinien zostać ordynatorem – rzucił. –
Komu obciągnąłeś, żeby dostać tę fuchę?
W duchu pomyślał, że nie chciałby być
tym gościem. Leonard nigdy nie należał do przystojnych, z łaski można było
nazwać go „interesującym”, a to kierownicze stanowisko tylko pociągnęło go na
dno. Według Shane’a gej nie mógł posiadać piwnego brzucha i dwóch podbródków.
Tak wyglądali biali konserwatyści obrzucający jajkami paradę równości. Leonard
za dużo siedział przed biurkiem na tym kierowniczym stanowisku i podjadał
ciasteczek przynoszonych przez sekretarkę. Brzydko się starzał.
– Dyrektorem jest laska. – Zaśmiał się
Leonard. – Tym razem musiałem użyć inteligencji i talentu. Bo wiesz, cipki są
piękne, ale dla nas trujące.
Shane zaśmiał się, ale zaraz przeszło
to w skrzywienie. Bolała go głowa i brzuch, a jednocześnie był głodny. Ten charakterystyczny
smród szpitala, woń tych wszystkich antybakteryjnych chemikaliów, przygnębiała
go. Chciał już jechać do domu. Chciał spędzić wieczór z Martinem.
– Niedługo kończę dyżur. Podwieźć cię,
kotku?
Shane speszył się. Nie miał ochoty na
te setki pytań, którymi za chwilę zaleje go jego dawny przyjaciel i kochanek,
gdy mu odmówi.
– Mój facet zaraz przyjedzie – odparł,
starając się powiedzieć to w jak najbardziej neutralny sposób. W środku cały
się gotował, gdy powiedział to na głos. Naprawdę byli z Martinem parą.
Niesamowite. Tyle razy uprawiali już seks, ale to wciąż było niesamowite. – Nie
mów tak do mnie przy nim.
Leonard zrobił zdziwioną minę, zupełnie
szczerą. Shane był przecież taką kupką nieszczęścia właściwie od zawsze.
Rzeczywistość tak bardzo brutalna, gdy jest się niepewnym siebie gejem, samotnym
w wielkim mieście, zupełnie go przygniotła podczas studiów. Potem po prostu
żył. Tak po prostu. Już przyzwyczajony. Chciał coś powiedzieć, sam nie wiedział
co takiego. Zastanawiał się zbyt długo, bo w sali pojawiła się trzecia osoba.
Przejęta, trochę przestraszona i boska. Skurwiel był niesamowicie przystojny.
Dlatego od razu nie spodobał się Leonardowi. Szybko wytłumaczył sam sobie, że
martwił się o swojego przyjaciela. O wierność tego garniturowca. I nie był ze sobą
szczery. Liczył na odświeżenie, odnowienie ich relacji, jej części oczywiście,
tej bez narkotyków, gdy tylko rozpoznał Shane’a na izbie przyjęć. Nie miał
szans. Wystarczyło spojrzeć na Shane’a, to jego spojrzenie. Tak wyglądała
miłość.
Facet podszedł do łóżka. Chwilę
zastanawiał się, co zrobić. Powinien przytulić Shane’a, a może go nie dotykać? Nie
wiedział, nie umiał zdecydować. Wyglądał na naprawdę przejętego. W końcu to Shane
przyciągnął go do siebie, przewracając wcześniej oczami. Facet zerknął na stojącego
przy łóżku Leonarda, a potem ucałował Shane’a w czoło po stronie bez opatrunku.
Widać było, że naprawdę mu ulżyło, gdy dowiedział się, że nic aż tak poważnego
nie spotkało jego faceta i zaraz będą mogli wrócić do domu. Shane przedstawił
ich sobie. Uścisnęli sobie dłonie, patrząc przy tym w oczy. Martin Stormare
sporo wyczytał z tego spojrzenia i nie podobało mu się to. Jednak nie miał to
teraz żadnego znaczenia. Liczył się Shane, to, że paracetamol i dzień
odpoczynku powinien mu wystarczyć, aby zregenerować siły. Dla Shane’a liczył
się zaś tylko Martin. Ten był tego zupełnie pewien. Chociaż fakt, że właśnie
poznał kolejnego kolesia, z którym się kiedyś stukał, nie należał do
przyjemnych. Zastępca ordynatora został nazwany „dawnym przyjacielem”, ale Martin
nie był głupi. Drugie dno prześwitywało na zewnątrz, aż rażąc w oczy.
Poł godziny później wsiadali już do
samochodu. Martin otworzył Shane’owi drzwi po stronie pasażera.
– Nie przesadzaj – mruknął lekarz.
– Nie przesadzam – odparł Martin. – Od
tego jestem, żeby się tobą opiekować, gdy mnie potrzebujesz.
– No tak… – mruknął Shane, trochę
zmęczony, obolały i jak dziecko ucieszony tymi słowami, czego nie chciał
pokazać. Zapiął pas bezpieczeństwa, strzepując wcześniej dłoń Martina, który
chciał to zrobić za niego. – Przestań. Nie jestem inwalidą wojennym. Jedźmy już
do domu.
– Już – zgodził się Martin.
Wciąż wyglądał na przejętego. Między
jego brwiami zagościły dwie pionowe zmarszczki. Co chwilę zerkał na Shane,
prowadząc samochód bardzo wolno jak na niego. Nie rozmawiali. Shane był
zmęczony, ale też zbyt obolały, żeby zasnąć. To była dla nich zupełnie nowa
sytuacja. Zwykle to Shane opiekował się Martinem, wysłuchiwał cierpliwie jego
narzekań, gdy był jeszcze żonaty, karmił go wtedy i teraz, chciał go dopieścić,
jak tylko umiał, by na zawsze z nim został.
Martin otworzył mu drzwi do domu, potem
chciał mu pomóc wejść po schodach, na których dzisiaj Shane’a poślizgnął się
bardzo niefortunnie. Lekarz sam się wgramolił, otworzył drzwi od mieszkania i
ciężko opadł na kanapę. Dopiero wtedy zsunął buty, używając do tego pięt. Nie
mógł się pochylić. Skończyłoby się to kolejnym szpikulcem bólu w głowie, a może
nawet zwróceniem śniadania. Tylko je dzisiaj zjadł. Jak zwykle potem umył
naczynia, umył siebie, poprawił Martinowi krawat zanim ten wyszedł do pracy,
przebrał się i jak co dzień zszedł na dół, żeby otworzyć gabinet. Trzęsące się
staruszki, jak nazywał je Martin, już na niego czekały, zawzięcie plotkując na
krzesłach na korytarzu. Do gabinetu nie dotarł, bo poślizgnął się na schodach,
uderzając przy tym głową o kant ściany i lądując na ręce. Pacjenci rzucili mu
się do pomocy, a gdy zobaczyli morze krwi wylewające się z przecięcia na czole,
zadzwonili na pogotowie. Nie było to konieczne zdaniem Shane’a. Czoło jest
mocno unaczynione, dlatego rany tak obficie krwawią. Wszyscy przesadzali z
Martinem na czele, który podniósł teraz jego buty z podłogi i odłożył na
buciarkę. Usiadł obok niego i delikatnie zmierzwił lekko kręcące się włosy
lekarza.
– Chcesz się czegoś napić? – spytał z
troską. – Może będzie lepiej, jak się już położysz?
– Zieloną herbatę – odparł Shane. –
Nie, i tak nie zasnę.
Martin pokiwał głową, a potem poszedł
do kuchni. Była otwarta, połączona z salonem, więc mógł go obserwować. Nawet nie
pomyślał o tym, by ściągnąć marynarkę. Zazwyczaj rzucał ją na fotel albo
kanapę, a ta zjeżdżała na podłogę. Shane zwykle ją podnosił i wieszał w szafie.
Martin postawił przed nim na stoliku herbatę w filiżance i znów wbił w niego to
troskliwe spojrzenie, które budziło u Shane’a zażenowanie. Martin też do końca
nie wiedział, co powinien zrobić. Chciał objąć Shane’a, przyciągnąć go do
siebie, ale nie był pewien, czy nie zrobi mu tak krzywdy. Lekarz wyglądał na
naprawdę zmęczonego i obolałego. Miał worki pod oczami, a jego brwi marszczyły
się brzydko. W końcu jednak chwycił go za zdrową dłoń, by przyciągnąć ją do
swoich ust i pocałować. Shane uśmiechnął się na ten gest. Był miły, słodki i
wciąż budzący w nim zażenowanie. Martin wlepiał w niego to przejęte, zatroskane
spojrzenie, przypominając przy tym wielkiego, misiowatego psa, a przy tym
obchodził się z nim jak z jajkiem. To było takie straszne miłe, inne i nowe.
Lubił swoją samotność, związki uznawał za zbyt wymagające emocjonalnie. Tak
uważał jeszcze do niedawna. Jednocześnie jej nienawidził. Może tylko się
przyzwyczaił.
– Martin?
– Co, kochanie?
– Zrobisz mi kanapkę? – spytał.
– Jasne. Ale nie mówiłeś, że boli cię
brzuch?
– Trochę, ale jestem głodny. Bez masła.
Po prostu połóż coś na chlebie.
Martin wstał i dopiero wtedy
zorientował się, że wciąż ma na sobie marynarkę. Rozpiął ją w samochodzie, więc
całkiem o niej zapomniał. Ściągnął ją i tym razem położył na oparciu kanapy.
Podwinął rękawy szarej koszuli, odsłaniając mocno owłosione przedramiona.
Zrobił kanapki dla Shane’a i siebie. Też dzisiaj nie wiele zjadł. Nie miał na
to najmniejszej ochoty w pracy. Atmosfera była wręcz dławiąca. Ojciec, bojąc
się kolejnych plotek i skandalu unikał go, jak tylko się dało. Udawał, że nie
istnieje. Na spotkaniu z klientami za to z wierzchu wszystko było, tak jak
powinno. Ojciec i syn razem prowadzący kancelarię. Gdy zostali w gabinecie z
okrągłym stołem sami, stary dziad chciał go uderzyć, przedtem wyzywając
oczywiście od lachociągów, ale rozkład sił między nimi uległ zmianie już dawno
temu. Martin przycisnął go do ściany, przyduszając ramieniem i ostrzegł, żeby
niczego nie próbował. Wobec niego, jego kochanka, żony i dzieci. Żeby się po
prostu odpierdolił. A potem zadzwonił Shane i wszystko inne przestało mieć
znaczenie.
Położył lekarzowi talerzyk z kanapką na
kolanach. Był na niej tylko plaster szynki i sałata. Do swojej dodał pomidory i
ser. Shane powoli, ale sukcesywnie pochłaniał swój posiłek. Przyglądał się przy
tymi mimowolnie Martinowi, któremu wsunięcie całej kanapki zajęło może dziesięć
sekund. Jezu, skurwiel był naprawdę przystojny.
– Liczyłem na inne zakończenie tego
dnia – rzucił mimochodem, uśmiechając się do siebie.
Martin uniósł brwi.
– Serio? – podłapał. Uśmiechnął się, bo
Shane też to robił. – Chyba mówiłem ci rano, że pewnie wrócę z pracy bardzo
wkurwiony?
– Wkurwienie też można spożytkować.
Znam kilka metod na wyluzowanie, takich tylko dla dorosłych.
Prawnik zmrużył ciemne oczy w jeszcze
szerszym uśmiechu. Robiły mu się wtedy dołeczki. Pogłaskał Shane’a po głowie.
– Jednocześnie mnie to cieszy –
przyznał szczerze. Jego zaniedbana przez lata pała doznawała ostatnio
nieziemskich rozkoszy, bo Shane nie należał do tych pruderyjnych, uwielbiał
seks i był przy tym zupełnie uległy. I zawsze chętny. – A jednocześnie wkurwia.
Już nawet nie pytam o tego doktorka z dzisiaj.
Shane chwilę gryzł się z myślami. Może
właśnie to była dobra chwila. Kiedyś musiała nadejść. Siedzieli tak na tej
kanapie, nie wiedząc, co dalej ze sobą zrobić. Chwila szczerości. Podobno to
ona jest fundamentem związku. Wiadomo jednak, co się stanie, jeśli fundamenty
pękną. Nie trzeba być do tego architektem. Wahał się dłuższą chwilę.
– Opowiem ci o tej części mojego życia,
o której chciałem zapomnieć i ukryć przed tobą, ale ty w zamian opowiesz mi o
swoim ojcu.
Martina zaskoczyła ta propozycja.
Nienawidził tej części siebie, słabej i
przestraszonej. Wstydził się jej. Był żałosny. Brzydził się Martinem Stormare,
który bał się własnego ojca. Kiwnął jednak głową, dając znak, że się zgadza.
Shane miał prawo wiedzieć. W jakimś stopniu wypłynęło to również na jego życie.
– To obaj bardzo chcieliśmy przed sobą
coś ukryć – parsknął. Przestał patrzeć na Shane’a, wbił za to wzrok w podłogę.
– Bił mnie, ale to już wiesz… – Zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że chyba
pierwszy raz w życiu powiedział to na głos zupełnie otwarcie i dosłownie. –
Moją matkę i siostry też, ale chociaż tyle było z niego dżentelmena, że je
słabiej. Albo bał się, że jeśli będą miały jakieś widoczne ślady znęcania na
sobie, to ktoś się tym zainteresuje. Ja był chłopakiem. Parę szram na twarzy
nie było czymś nadzwyczajnym. Nastolatkowie czasami się biją. Siniaków nie było
widać pod ubraniem. W szatni wciskałem chłopakom, że dużo trenuję, ćwiczę boks
albo inne gówno. Oni też mieli to w dupie. Stary miał jakąś wizję doskonałej
rodziny białych konserwatystów. Za jej niespełnianie karał nas. Do tego, gdy
coś mu nie poszło w pracy, zapijał frustrację do domu, a wtedy stawał się
jeszcze bardziej agresywny. Jedni, żeby sobie ulżyć chodzą na siłownię, inni na
ryby albo na strzelnicę. Ojciec był leniem, nie chciało mu się wychodzić z
domu. Najlepszą rozrywkę miał właśnie tam, piorąc mnie, czasami matkę, rzadziej
moje siostry.
Shane słuchał tego wszystkie naprawdę przerażony.
Spodziewał się czegoś innego. Martin, gapiąc się w podłogę, opowiadał mu o
klasycznym znęcaniu, które trwało lata, całe jego dzieciństwo, a może i dłużej.
Kiedy Skyler powiedziała mu o tym, że ojciec uderzył kiedyś Martin, zszokowało
go to, bo prawnik zawsze emanował pewnością siebie, taką typową samczością.
Zdolny był sobie wyobrazić jedynie jakieś przepychanki między ojcem i
nastoletnim synem, gdy mieli odmienne zdanie. Skyler poprosiła, żeby
zaopiekował się Martinem. Rozumiał to teraz.
Martin przejechał dłonią po twarzy w
geście frustracji. Czuł się źle, mówiąc o swoim dzieciństwie głośno. To było takie
upokarzające, żałosne. Nienawidził słabego siebie. Przez to pewnie traktował
ludzi z lekką dawką pogardy, jak chociażby Luisa, gdy rozmawiali w hotelu.
Panicznie bał się stracić kontrolę, okazać słabość, dać się zdominować. Nigdy
nie poszedł do psychologa, bo wtedy musiałby przyznać, jaki był słaby. Drgnął,
gdy poczuł uścisk dłoni. Odpowiedział lekkim uśmiechem, wciąż zażenowany.
– Tylko nie mów, że mi współczujesz –
poprosił.
– Dobrze – zgodził się Shane.
Rozumiał. Teraz doskonale rozumiał
zachowanie Martina, gdy byli w liceum. Nawet po tym, jak prawnik przyszedł do
niego i powiedział, że go kocha, nie umiał tak do końca wybaczyć mu tego, że
stchórzył to kilkanaście lat temu. Chciał coś powiedzieć, ale Martin był
pierwszy. Jak już się przemógł i zaczął, to postanowił wyrzucić z siebie
wszystko.
– I wiesz co? – parsknął. – Nie to było
najgorsze, że ojciec mnie prał. Matka nigdy nie próbowała się bronić, gdy bił
ją, bo „obiad był za słony”. Przyjmowała to bez słowa. Myślałem, że była tak
zastraszona, zrezygnowana, że nawet nie próbowała się bronić, ale to nie było
to… Betty miała iść na bal maturalny ze swoim pierwszym chłopakiem. Matka
pozwoliła jej nawet zrobić sobie lekki makijaż po raz pierwszy. Miała taką
błękitną sukienkę, bez dekoltu, ale ze spódnicą ponad kolano. Zrobiliśmy sobie
w czwórkę zdjęcie w salonie. Wtedy wrócił ojciec. Zobaczył ją i zaczął wyzywać
od dziwek. Oczywiście zakazał jej iść na ten pierdolony bal. Rozryczała się i
uciekła do swojego pokoju. Ojciec uznał, że temat się skończył, więc poszedł do
salonu nalać sobie whisky jak zwykle. Matka ruszyła za nim, wyciągnęła mu
butelkę z ręki i go nią uderzyła. Pękła staremu na głowie. Przewrócił się. Pamiętam
tę minę. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ja sam stanąłem jak wryty. Matka
stała nad nim chwilę i powiedziała „Nikt nie będzie nazywał mojej córki
dziwką”, a potem wyszła.
– I co się stało? – spytał Shane
zupełnie zszokowany.
Martin pokręcił głową, jakby sam nie
dowierzał temu, o czym mówi.
– Nic – parsknął. – Ojciec wstał,
wytarł krew z przeciętego czoła i tyle. Nie był zły, bardziej dumny. Więcej już
nigdy nie uderzył matki. Zaczął ją szanować, traktować jak równą sobie.
Przestał też bić moje siostry. Wtedy zrozumiałem, że moja matka przez te
wszystkie lata dawała się bić, bo uznawała, że na to zasługuje. Nie była
doskonałą żoną, nie spełniła oczekiwań ojca, więc zasługiwała na karę.
– Ale ciebie nadal…
– Ta, ale przynajmniej odpierdolił się
od moich sióstr, więc w sumie nie było tak źle.
– Chyba jednak było – zauważył Shane.
– Może było… – potwierdził Martin. –
To, co powinienem wtedy zrobić, do wepchanie swoich rzeczy do torby i
spierdolenie stąd gdzieś bardzo daleko. Z tobą. Ale stchórzyłem. Bałem się
stracić kontakt z siostrami i matką. Ona też by tego nie zaakceptowała. Bałem
się wzięcia za siebie całkowitej odpowiedzialności, odcięcia od rodziny,
pieniędzy… Byłem zasmarkanym, przerażonym szczylem. Dlatego doczekałem się
dwójki dzieci, zanim skończyłem liceum. I dlatego posuwałem chłopaka, który nie
umiał o siebie zawalczyć, bał się wymagać ode mnie czegokolwiek. Nie musiałem
przejmować jego emocjami, nie obchodziły mnie, dlatego to było takie wygodne. A
potem, to już wszystko wiesz.
Shane pomyślał, że powinien być
wdzięczny Martinowi, że ten go odrzucił w liceum. Właściwie, w jakiś sposób
było to równe wyznaniu miłości. Nie chciał go skrzywdzić, więc go odrzucił. Było
to jednocześnie okrutne, nie względem niego, a tego dzieciaka, oraz Skyler.
– Chodziłeś ze Skyler tylko dlatego,
że… Tak trzeba było?
– Dla pozoru? Nie… Ona, w
przeciwieństwie do innych lasek, potrafiła mnie sobie podporządkować w jakimś
stopniu. Inne chciały mnie zaliczyć, bo byłem popularny, nadziany i głupkowato
pewny siebie. Traktowałem je tak jak one mnie, jak trofeum. Skyler potrafiła
mnie sobie podporządkować. Była chłodna, niedostępna, gardziła moimi staraniami
o nią, co tylko bardziej mnie nakręcało. Dobrze to rozegrała, ale w końcu potrafiłem
ją kochać jedynie jako matkę moich dzieci. Szanuję ją, uważam za przyjaciółkę,
ale nic więcej się nie narodziło przez te lata.
Już to kiedyś mówił. Shane dobrze pamiętał.
Jedna pęknięta gumka może zadecydować o losie człowieka. Ból głowy osłabł. Nie
było mu już niedobrze. Może przez to, że coś zjadł. Nie miał pojęcia, co
powinien teraz powiedzieć. To wszystko, co usłyszał, tak strasznie zmieniało
perspektywę. Miał ochotę objąć głowę Martina i przycisnąć ją do swojej piersi.
Przytulić go. Wiedział jednak, że Martin nie chciał współczucia. Było dla niego
upokarzające.
– Teraz twoja chwila szczerości –
przypomniał Martin. – Możesz zacząć od tego trepa w szpitalu.
Zmiana tematu. Najłatwiejszy sposób na
ucieczkę od tego, co niewygodne. Niech będzie. Shane wzruszył ramionami, by
odjąć temu, co miał powiedzieć, powagi.
– Z Leonardem mieszkaliśmy razem na
studiach. Wynajmowaliśmy pokoje w tym samym mieszkaniu, studiowaliśmy na tym
samym uniwerku. Byliśmy przyjaciółmi.
– Przyjaciółmi – powtórz Martin,
nadając swojemu głosowi sarkastyczny ton.
– Tak, pieprzyłem się z nim –
potwierdził lekarz. – Nie byliśmy razem. Nikt wtedy nie był ze sobą razem.
– O, teraz słyszę gorzki ton. Nigdy nie
chciałeś mówić o czasie studiów. Wiem tylko, że nie folgowałeś sobie, jeśli
chodzi o facetów.
Później też tego nie robił, dodał w
myślach Martin. Często mijał w dniach jednonocnych kochanków Shane’a. Czasami
zastanawiał się, czy lekarz specjalnie nie spotyka się z nimi akurat w takich
godzinach. Jakby chciał go tym zirytować, wkurwiać, wzbudzić emocje. I udawało
mu się. Martin nienawidził tych wszystkich ćwoków z Internetu, których Shane
spraszał do siebie, żeby go przerżnęli. Szczególnie tych młodszych.
– Jadąc na studia do dużego miasta,
miałem pewne wyobrażenia, które się nie spełniły – parsknął lekarz. – Więcej
ludzi, więcej gejów. Miałem nadzieję, że kogoś tam spotkam i będę mógł stworzyć
normalny związek jak para hetero. Na uczelni było sporo pedałów, tworzyli
zwartą społeczność. Nasze życie skupiało się w klubach i na domówkach. Łatwo
było się wkręcić. Dużo chlania, dużo pieprzenia i dużo ćpania. Na medycznym
dostęp do narkotyków był szczególnie łatwy. Wszyscy się tylko pierdolili.
– Nie, żeby hetero robili co innego na
studiach. Ciągła biba i seks po kątach – zauważył Martin.
Jego ominęło to, co wielu wspomina jako
najlepszy okres życia. Na studiach miał już dwójkę dzieci i żonę. Shane
pokręcił głową.
– Żaden heteryk nie wymyśliłby glory
hole. Nie ośmieliłby się. Mężczyźni to potwory, wszystkie pierdolone wojny to
nasza wina. Gdy nie ma kobiet, nie ma granic. Ja też ich nie miałem. Uznałem,
że takie po prostu jest życie pedała. Byłem smutny i nieszczęśliwy, więc
dawałem się pierdolić byle komu. Budziłem się rano z włosami sklejonymi czyjąś
spermą i byłem jeszcze bardziej smutny, więc piłem i ćpałem. Nie poprawiało mi
tu humoru, więc koło zaczynało się kręcić od nowa. Nazywaliśmy to zabawą. Nasze
życie było najlepsze na świecie.
Shane nie był najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. To Martin wiedział. Nie pytał, ale potrafił to wyczuć.
Zawsze był typem samotnika, nawet w liceum. Martinowi życie lekarza wydawało
się dość stabilne. Miał pracę, którą kochał. Martina, który przychodził wyżerać
mu chipsy i sprawdzać, czy ten przypadkiem sobie kogoś nie znalazł. I kochanków.
Dryfował, ale spokojnie. To, że nie było tak zawsze, zszokowało Martina. Seks
mógł jeszcze zrozumieć, ale nie narkotyki. Shane w liceum był cichym kujonem,
spędzającym imprezy na balkonie z dala od ludzi i hałasu.
– To może się teraz przytulimy, przykryjemy
kocykiem i oglądniemy film? – zaproponował.
Shane popatrzył na niego zbity z tropu,
a potem się zaśmiał. Zmrużył przy tym oczy. Bardzo podobał się taki Martinowi.
– Kocham cię, Martin – powiedział. W
momencie wszystko prysło, to całe napięcie między nimi. Wystarczyło jedno
głupie zdanie.
– Ja ciebie też – odparł prawnik
zupełnie szczerze.
Umyli się i przebrali, a potem
rzeczywiście wylądowali na kanapie przed telewizorem. Shane był zmęczony, więc
skończyło się na tym, że leżał z głową na kolanach Martina. Ten głaskał go
delikatnie po kręconych włosach. Bez zaangażowania oglądali kolejną porażkę
współczesnego, komercyjnego kina, „Venoma”.
– Wiesz – mruknął Shane – naprawdę miałem
nadzieję, że ten dzień skończy się zupełnie inaczej.
– Już wspominałeś. Coś tam o
spożytkowaniu wkurwienia.
– Bo wkurwienie też można spożytkować.
– Uśmiechnął się. – Wyżyć się.
– Jak to możliwe, że skończyliśmy na
rozmowie o seksie? – parsknął z niedowierzaniem Martin, ale jego dłoń bardzo
delikatnie przemknęła po lekko zarośniętym policzku Shane’a. Zaczął go masować
po obojczyku, tuż pod dekoltem T-shirtu.
– Masz sporo do nadrobienia po tych
latach posuchy – dopiekł mu Shane. – Naprawdę sporo.
– Są chyba jakieś granice?
Shane uśmiechnął się do siebie.
– Granice są umowne. Mogą być bardzo
mobilne. Inne wyznaczam dla „szczyli z neta” – odparł lekarz, umyślnie używając
określenia, które często padało z ust Martina. – Inne dla miłości mojego życia.
Palce Martina zatrzymały się na moment,
ale zaraz wróciły do łagodnego masowania ciepłego, jasnego ciała Shane’a.
Poczuł mrowienie w brzuchu. Shane powiedział to takim niemal zlewczym tonem. W
środku gotował się ze szczęścia, ale nie przerwał gry.
– Czyli jakie? – spytał.
– Żadne. Rób, co chcesz, gdzie chcesz i
jak chcesz. Jak najczęściej i jak najmocniej. Dziękowałem bogu pedałów, jeśli
taki istnieje, że masz dużą pałę.
Martin uniósł brwi. Mrowienie w brzuchu
stało się jeszcze silniejsze i bardziej dokuczliwe. Miało teraz dwa źródła, z
serca i z chuja. Też musiał podziękować bogu pedałów. Zupełnie zapomniał o tym,
co zaprzątało mu głowę, gdy jechał do szpitala. To on pierwszy schodził po tych
przeklętych schodach. Na pewno były suche. Gdyby Shane tylko się potknął, to
nie skończyłoby się tak fatalnie. Wymyślał, sam to wiedział. Tworzył jakieś
teorie spiskowe, ale nie umiał przestać się martwić. Teraz zupełnie wyparowało
mu to z głowy.
Hej. Tak od końca to ten bog pedałów , to jednak czuwa nad nimi ;) . Zaczynając od początku biedny Shan takie nieszczęście go spotkało. Tyle wycierpiał,ale miało to i dobre plusy w końcu wyznał Martinowi ,że jego świat był jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż ten sobie wyobrażał . Zaś Shan dowiedział się czegoś więcej o Martinie , to dobrze coraz bardziej zbliżają się do siebie. Chociaż wydaje mi się ,że Shan to bardziej zadowolony jest z faktu ,że w końcu Martinowi powiedział otwarcie ,że seks to wszędzie i jak tylko on sobie wyobraża XD starych się bać następnego rozdziału o nich ,mam nadzieję ,że Martin wykorzysta taką opcję i będzie nadrabiał stracone lata:) będzie gorąco:) rodził jak zawsze świetny pozdrawiam w
OdpowiedzUsuńPs. Wzmianka o tym ,że on szedł pierwszy tymi schodami i nic się nie stało ,a potem szedł Shan i wylądował w szpitalu dała teraz i mi do myślenia. Czyżby posłannik tatusia zaczął działać ?
Shane chce się zbliżyć do Martina jeszcze bardziej, na wszelkie możliwe sposoby, na poziomie emocjonalnym jak i cielesnym. Zbliżeń może być całkiem sporo ;)
UsuńPowiem tak, ktoś na pewno zaczął działać :P
Pozdrawiam!