czwartek, 13 października 2022

EROS/SORE - ROZDZIAŁ 33 - Rozmowa na kanapie

Gdy już opatrzono mu ranę na czole, usztywniono rękę i nafaszerowano lekami przeciwbólowi, zaczął zastanawiać się, czy zadzwonić do Martina. Nic takiego w końcu się nie stało. Wywrócił się na schodach, gdy rano schodził do gabinetu. Martin wyszedł wcześniej do pracy.

Spędził na izbie przyjęć kilka godzin, stopniowo robiło mu się coraz bardziej niedobrze. Musiał mieć lekkie wstrząśnięcie mózgu, ale prześwietlenie nie wykazało żadnych zmian. Gdyby mógł decydować o sobie, wszystko zakończyłoby się na trzech szwach i opasce na nadgarstek. Mógł, ale nie radził sobie z odmawianiem mężczyznom takim, jak stojący przy jego szpitalnym łóżku świeżo upieczony zastępca ordynatora. On i Leonard razem studiowali, razem mieszkali i razem robili różne, bardzo złe rzeczy długie lata temu. Ich spotkanie tutaj było zupełnym przypadkiem. Shane zdążył o nim zapomnieć i wcale nie podobało mu się przymusowe odnowienie relacji.

– Człowiek, który kradł ze szpitalnej apteki psychotropy podczas stażu, nie powinien zostać ordynatorem – rzucił. – Komu obciągnąłeś, żeby dostać tę fuchę?

W duchu pomyślał, że nie chciałby być tym gościem. Leonard nigdy nie należał do przystojnych, z łaski można było nazwać go „interesującym”, a to kierownicze stanowisko tylko pociągnęło go na dno. Według Shane’a gej nie mógł posiadać piwnego brzucha i dwóch podbródków. Tak wyglądali biali konserwatyści obrzucający jajkami paradę równości. Leonard za dużo siedział przed biurkiem na tym kierowniczym stanowisku i podjadał ciasteczek przynoszonych przez sekretarkę. Brzydko się starzał.

– Dyrektorem jest laska. – Zaśmiał się Leonard. – Tym razem musiałem użyć inteligencji i talentu. Bo wiesz, cipki są piękne, ale dla nas trujące.

Shane zaśmiał się, ale zaraz przeszło to w skrzywienie. Bolała go głowa i brzuch, a jednocześnie był głodny. Ten charakterystyczny smród szpitala, woń tych wszystkich antybakteryjnych chemikaliów, przygnębiała go. Chciał już jechać do domu. Chciał spędzić wieczór z Martinem.

– Niedługo kończę dyżur. Podwieźć cię, kotku?

Shane speszył się. Nie miał ochoty na te setki pytań, którymi za chwilę zaleje go jego dawny przyjaciel i kochanek, gdy mu odmówi.

– Mój facet zaraz przyjedzie – odparł, starając się powiedzieć to w jak najbardziej neutralny sposób. W środku cały się gotował, gdy powiedział to na głos. Naprawdę byli z Martinem parą. Niesamowite. Tyle razy uprawiali już seks, ale to wciąż było niesamowite. – Nie mów tak do mnie przy nim.

Leonard zrobił zdziwioną minę, zupełnie szczerą. Shane był przecież taką kupką nieszczęścia właściwie od zawsze. Rzeczywistość tak bardzo brutalna, gdy jest się niepewnym siebie gejem, samotnym w wielkim mieście, zupełnie go przygniotła podczas studiów. Potem po prostu żył. Tak po prostu. Już przyzwyczajony. Chciał coś powiedzieć, sam nie wiedział co takiego. Zastanawiał się zbyt długo, bo w sali pojawiła się trzecia osoba. Przejęta, trochę przestraszona i boska. Skurwiel był niesamowicie przystojny. Dlatego od razu nie spodobał się Leonardowi. Szybko wytłumaczył sam sobie, że martwił się o swojego przyjaciela. O wierność tego garniturowca. I nie był ze sobą szczery. Liczył na odświeżenie, odnowienie ich relacji, jej części oczywiście, tej bez narkotyków, gdy tylko rozpoznał Shane’a na izbie przyjęć. Nie miał szans. Wystarczyło spojrzeć na Shane’a, to jego spojrzenie. Tak wyglądała miłość.

Facet podszedł do łóżka. Chwilę zastanawiał się, co zrobić. Powinien przytulić Shane’a, a może go nie dotykać? Nie wiedział, nie umiał zdecydować. Wyglądał na naprawdę przejętego. W końcu to Shane przyciągnął go do siebie, przewracając wcześniej oczami. Facet zerknął na stojącego przy łóżku Leonarda, a potem ucałował Shane’a w czoło po stronie bez opatrunku. Widać było, że naprawdę mu ulżyło, gdy dowiedział się, że nic aż tak poważnego nie spotkało jego faceta i zaraz będą mogli wrócić do domu. Shane przedstawił ich sobie. Uścisnęli sobie dłonie, patrząc przy tym w oczy. Martin Stormare sporo wyczytał z tego spojrzenia i nie podobało mu się to. Jednak nie miał to teraz żadnego znaczenia. Liczył się Shane, to, że paracetamol i dzień odpoczynku powinien mu wystarczyć, aby zregenerować siły. Dla Shane’a liczył się zaś tylko Martin. Ten był tego zupełnie pewien. Chociaż fakt, że właśnie poznał kolejnego kolesia, z którym się kiedyś stukał, nie należał do przyjemnych. Zastępca ordynatora został nazwany „dawnym przyjacielem”, ale Martin nie był głupi. Drugie dno prześwitywało na zewnątrz, aż rażąc w oczy.

Poł godziny później wsiadali już do samochodu. Martin otworzył Shane’owi drzwi po stronie pasażera.

– Nie przesadzaj – mruknął lekarz.

– Nie przesadzam – odparł Martin. – Od tego jestem, żeby się tobą opiekować, gdy mnie potrzebujesz.

– No tak… – mruknął Shane, trochę zmęczony, obolały i jak dziecko ucieszony tymi słowami, czego nie chciał pokazać. Zapiął pas bezpieczeństwa, strzepując wcześniej dłoń Martina, który chciał to zrobić za niego. – Przestań. Nie jestem inwalidą wojennym. Jedźmy już do domu.

– Już – zgodził się Martin.

Wciąż wyglądał na przejętego. Między jego brwiami zagościły dwie pionowe zmarszczki. Co chwilę zerkał na Shane, prowadząc samochód bardzo wolno jak na niego. Nie rozmawiali. Shane był zmęczony, ale też zbyt obolały, żeby zasnąć. To była dla nich zupełnie nowa sytuacja. Zwykle to Shane opiekował się Martinem, wysłuchiwał cierpliwie jego narzekań, gdy był jeszcze żonaty, karmił go wtedy i teraz, chciał go dopieścić, jak tylko umiał, by na zawsze z nim został.

Martin otworzył mu drzwi do domu, potem chciał mu pomóc wejść po schodach, na których dzisiaj Shane’a poślizgnął się bardzo niefortunnie. Lekarz sam się wgramolił, otworzył drzwi od mieszkania i ciężko opadł na kanapę. Dopiero wtedy zsunął buty, używając do tego pięt. Nie mógł się pochylić. Skończyłoby się to kolejnym szpikulcem bólu w głowie, a może nawet zwróceniem śniadania. Tylko je dzisiaj zjadł. Jak zwykle potem umył naczynia, umył siebie, poprawił Martinowi krawat zanim ten wyszedł do pracy, przebrał się i jak co dzień zszedł na dół, żeby otworzyć gabinet. Trzęsące się staruszki, jak nazywał je Martin, już na niego czekały, zawzięcie plotkując na krzesłach na korytarzu. Do gabinetu nie dotarł, bo poślizgnął się na schodach, uderzając przy tym głową o kant ściany i lądując na ręce. Pacjenci rzucili mu się do pomocy, a gdy zobaczyli morze krwi wylewające się z przecięcia na czole, zadzwonili na pogotowie. Nie było to konieczne zdaniem Shane’a. Czoło jest mocno unaczynione, dlatego rany tak obficie krwawią. Wszyscy przesadzali z Martinem na czele, który podniósł teraz jego buty z podłogi i odłożył na buciarkę. Usiadł obok niego i delikatnie zmierzwił lekko kręcące się włosy lekarza.

– Chcesz się czegoś napić? – spytał z troską. – Może będzie lepiej, jak się już położysz?

– Zieloną herbatę – odparł Shane. – Nie, i tak nie zasnę.

Martin pokiwał głową, a potem poszedł do kuchni. Była otwarta, połączona z salonem, więc mógł go obserwować. Nawet nie pomyślał o tym, by ściągnąć marynarkę. Zazwyczaj rzucał ją na fotel albo kanapę, a ta zjeżdżała na podłogę. Shane zwykle ją podnosił i wieszał w szafie. Martin postawił przed nim na stoliku herbatę w filiżance i znów wbił w niego to troskliwe spojrzenie, które budziło u Shane’a zażenowanie. Martin też do końca nie wiedział, co powinien zrobić. Chciał objąć Shane’a, przyciągnąć go do siebie, ale nie był pewien, czy nie zrobi mu tak krzywdy. Lekarz wyglądał na naprawdę zmęczonego i obolałego. Miał worki pod oczami, a jego brwi marszczyły się brzydko. W końcu jednak chwycił go za zdrową dłoń, by przyciągnąć ją do swoich ust i pocałować. Shane uśmiechnął się na ten gest. Był miły, słodki i wciąż budzący w nim zażenowanie. Martin wlepiał w niego to przejęte, zatroskane spojrzenie, przypominając przy tym wielkiego, misiowatego psa, a przy tym obchodził się z nim jak z jajkiem. To było takie straszne miłe, inne i nowe. Lubił swoją samotność, związki uznawał za zbyt wymagające emocjonalnie. Tak uważał jeszcze do niedawna. Jednocześnie jej nienawidził. Może tylko się przyzwyczaił.

– Martin?

– Co, kochanie?

– Zrobisz mi kanapkę? – spytał.

– Jasne. Ale nie mówiłeś, że boli cię brzuch?

– Trochę, ale jestem głodny. Bez masła. Po prostu połóż coś na chlebie.

Martin wstał i dopiero wtedy zorientował się, że wciąż ma na sobie marynarkę. Rozpiął ją w samochodzie, więc całkiem o niej zapomniał. Ściągnął ją i tym razem położył na oparciu kanapy. Podwinął rękawy szarej koszuli, odsłaniając mocno owłosione przedramiona. Zrobił kanapki dla Shane’a i siebie. Też dzisiaj nie wiele zjadł. Nie miał na to najmniejszej ochoty w pracy. Atmosfera była wręcz dławiąca. Ojciec, bojąc się kolejnych plotek i skandalu unikał go, jak tylko się dało. Udawał, że nie istnieje. Na spotkaniu z klientami za to z wierzchu wszystko było, tak jak powinno. Ojciec i syn razem prowadzący kancelarię. Gdy zostali w gabinecie z okrągłym stołem sami, stary dziad chciał go uderzyć, przedtem wyzywając oczywiście od lachociągów, ale rozkład sił między nimi uległ zmianie już dawno temu. Martin przycisnął go do ściany, przyduszając ramieniem i ostrzegł, żeby niczego nie próbował. Wobec niego, jego kochanka, żony i dzieci. Żeby się po prostu odpierdolił. A potem zadzwonił Shane i wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Położył lekarzowi talerzyk z kanapką na kolanach. Był na niej tylko plaster szynki i sałata. Do swojej dodał pomidory i ser. Shane powoli, ale sukcesywnie pochłaniał swój posiłek. Przyglądał się przy tymi mimowolnie Martinowi, któremu wsunięcie całej kanapki zajęło może dziesięć sekund. Jezu, skurwiel był naprawdę przystojny.

– Liczyłem na inne zakończenie tego dnia – rzucił mimochodem, uśmiechając się do siebie.

Martin uniósł brwi.

– Serio? – podłapał. Uśmiechnął się, bo Shane też to robił. – Chyba mówiłem ci rano, że pewnie wrócę z pracy bardzo wkurwiony?

– Wkurwienie też można spożytkować. Znam kilka metod na wyluzowanie, takich tylko dla dorosłych.

Prawnik zmrużył ciemne oczy w jeszcze szerszym uśmiechu. Robiły mu się wtedy dołeczki. Pogłaskał Shane’a po głowie.

– Jednocześnie mnie to cieszy – przyznał szczerze. Jego zaniedbana przez lata pała doznawała ostatnio nieziemskich rozkoszy, bo Shane nie należał do tych pruderyjnych, uwielbiał seks i był przy tym zupełnie uległy. I zawsze chętny. – A jednocześnie wkurwia. Już nawet nie pytam o tego doktorka z dzisiaj.

Shane chwilę gryzł się z myślami. Może właśnie to była dobra chwila. Kiedyś musiała nadejść. Siedzieli tak na tej kanapie, nie wiedząc, co dalej ze sobą zrobić. Chwila szczerości. Podobno to ona jest fundamentem związku. Wiadomo jednak, co się stanie, jeśli fundamenty pękną. Nie trzeba być do tego architektem. Wahał się dłuższą chwilę.

– Opowiem ci o tej części mojego życia, o której chciałem zapomnieć i ukryć przed tobą, ale ty w zamian opowiesz mi o swoim ojcu.

Martina zaskoczyła ta propozycja. Nienawidził tej części siebie, słabej  i przestraszonej. Wstydził się jej. Był żałosny. Brzydził się Martinem Stormare, który bał się własnego ojca. Kiwnął jednak głową, dając znak, że się zgadza. Shane miał prawo wiedzieć. W jakimś stopniu wypłynęło to również na jego życie.

– To obaj bardzo chcieliśmy przed sobą coś ukryć – parsknął. Przestał patrzeć na Shane’a, wbił za to wzrok w podłogę. – Bił mnie, ale to już wiesz… – Zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu powiedział to na głos zupełnie otwarcie i dosłownie. – Moją matkę i siostry też, ale chociaż tyle było z niego dżentelmena, że je słabiej. Albo bał się, że jeśli będą miały jakieś widoczne ślady znęcania na sobie, to ktoś się tym zainteresuje. Ja był chłopakiem. Parę szram na twarzy nie było czymś nadzwyczajnym. Nastolatkowie czasami się biją. Siniaków nie było widać pod ubraniem. W szatni wciskałem chłopakom, że dużo trenuję, ćwiczę boks albo inne gówno. Oni też mieli to w dupie. Stary miał jakąś wizję doskonałej rodziny białych konserwatystów. Za jej niespełnianie karał nas. Do tego, gdy coś mu nie poszło w pracy, zapijał frustrację do domu, a wtedy stawał się jeszcze bardziej agresywny. Jedni, żeby sobie ulżyć chodzą na siłownię, inni na ryby albo na strzelnicę. Ojciec był leniem, nie chciało mu się wychodzić z domu. Najlepszą rozrywkę miał właśnie tam, piorąc mnie, czasami matkę, rzadziej moje siostry.

Shane słuchał tego wszystkie naprawdę przerażony. Spodziewał się czegoś innego. Martin, gapiąc się w podłogę, opowiadał mu o klasycznym znęcaniu, które trwało lata, całe jego dzieciństwo, a może i dłużej. Kiedy Skyler powiedziała mu o tym, że ojciec uderzył kiedyś Martin, zszokowało go to, bo prawnik zawsze emanował pewnością siebie, taką typową samczością. Zdolny był sobie wyobrazić jedynie jakieś przepychanki między ojcem i nastoletnim synem, gdy mieli odmienne zdanie. Skyler poprosiła, żeby zaopiekował się Martinem. Rozumiał to teraz.

Martin przejechał dłonią po twarzy w geście frustracji. Czuł się źle, mówiąc o swoim dzieciństwie głośno. To było takie upokarzające, żałosne. Nienawidził słabego siebie. Przez to pewnie traktował ludzi z lekką dawką pogardy, jak chociażby Luisa, gdy rozmawiali w hotelu. Panicznie bał się stracić kontrolę, okazać słabość, dać się zdominować. Nigdy nie poszedł do psychologa, bo wtedy musiałby przyznać, jaki był słaby. Drgnął, gdy poczuł uścisk dłoni. Odpowiedział lekkim uśmiechem, wciąż zażenowany.

– Tylko nie mów, że mi współczujesz – poprosił.

– Dobrze – zgodził się Shane.

Rozumiał. Teraz doskonale rozumiał zachowanie Martina, gdy byli w liceum. Nawet po tym, jak prawnik przyszedł do niego i powiedział, że go kocha, nie umiał tak do końca wybaczyć mu tego, że stchórzył to kilkanaście lat temu. Chciał coś powiedzieć, ale Martin był pierwszy. Jak już się przemógł i zaczął, to postanowił wyrzucić z siebie wszystko.

– I wiesz co? – parsknął. – Nie to było najgorsze, że ojciec mnie prał. Matka nigdy nie próbowała się bronić, gdy bił ją, bo „obiad był za słony”. Przyjmowała to bez słowa. Myślałem, że była tak zastraszona, zrezygnowana, że nawet nie próbowała się bronić, ale to nie było to… Betty miała iść na bal maturalny ze swoim pierwszym chłopakiem. Matka pozwoliła jej nawet zrobić sobie lekki makijaż po raz pierwszy. Miała taką błękitną sukienkę, bez dekoltu, ale ze spódnicą ponad kolano. Zrobiliśmy sobie w czwórkę zdjęcie w salonie. Wtedy wrócił ojciec. Zobaczył ją i zaczął wyzywać od dziwek. Oczywiście zakazał jej iść na ten pierdolony bal. Rozryczała się i uciekła do swojego pokoju. Ojciec uznał, że temat się skończył, więc poszedł do salonu nalać sobie whisky jak zwykle. Matka ruszyła za nim, wyciągnęła mu butelkę z ręki i go nią uderzyła. Pękła staremu na głowie. Przewrócił się. Pamiętam tę minę. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ja sam stanąłem jak wryty. Matka stała nad nim chwilę i powiedziała „Nikt nie będzie nazywał mojej córki dziwką”, a potem wyszła.

– I co się stało? – spytał Shane zupełnie zszokowany.

Martin pokręcił głową, jakby sam nie dowierzał temu, o czym mówi.

– Nic – parsknął. – Ojciec wstał, wytarł krew z przeciętego czoła i tyle. Nie był zły, bardziej dumny. Więcej już nigdy nie uderzył matki. Zaczął ją szanować, traktować jak równą sobie. Przestał też bić moje siostry. Wtedy zrozumiałem, że moja matka przez te wszystkie lata dawała się bić, bo uznawała, że na to zasługuje. Nie była doskonałą żoną, nie spełniła oczekiwań ojca, więc zasługiwała na karę.

– Ale ciebie nadal…

– Ta, ale przynajmniej odpierdolił się od moich sióstr, więc w sumie nie było tak źle.

– Chyba jednak było – zauważył Shane.

– Może było… – potwierdził Martin. – To, co powinienem wtedy zrobić, do wepchanie swoich rzeczy do torby i spierdolenie stąd gdzieś bardzo daleko. Z tobą. Ale stchórzyłem. Bałem się stracić kontakt z siostrami i matką. Ona też by tego nie zaakceptowała. Bałem się wzięcia za siebie całkowitej odpowiedzialności, odcięcia od rodziny, pieniędzy… Byłem zasmarkanym, przerażonym szczylem. Dlatego doczekałem się dwójki dzieci, zanim skończyłem liceum. I dlatego posuwałem chłopaka, który nie umiał o siebie zawalczyć, bał się wymagać ode mnie czegokolwiek. Nie musiałem przejmować jego emocjami, nie obchodziły mnie, dlatego to było takie wygodne. A potem, to już wszystko wiesz.

Shane pomyślał, że powinien być wdzięczny Martinowi, że ten go odrzucił w liceum. Właściwie, w jakiś sposób było to równe wyznaniu miłości. Nie chciał go skrzywdzić, więc go odrzucił. Było to jednocześnie okrutne, nie względem niego, a tego dzieciaka, oraz Skyler.

– Chodziłeś ze Skyler tylko dlatego, że… Tak trzeba było?

– Dla pozoru? Nie… Ona, w przeciwieństwie do innych lasek, potrafiła mnie sobie podporządkować w jakimś stopniu. Inne chciały mnie zaliczyć, bo byłem popularny, nadziany i głupkowato pewny siebie. Traktowałem je tak jak one mnie, jak trofeum. Skyler potrafiła mnie sobie podporządkować. Była chłodna, niedostępna, gardziła moimi staraniami o nią, co tylko bardziej mnie nakręcało. Dobrze to rozegrała, ale w końcu potrafiłem ją kochać jedynie jako matkę moich dzieci. Szanuję ją, uważam za przyjaciółkę, ale nic więcej się nie narodziło przez te lata.

Już to kiedyś mówił. Shane dobrze pamiętał. Jedna pęknięta gumka może zadecydować o losie człowieka. Ból głowy osłabł. Nie było mu już niedobrze. Może przez to, że coś zjadł. Nie miał pojęcia, co powinien teraz powiedzieć. To wszystko, co usłyszał, tak strasznie zmieniało perspektywę. Miał ochotę objąć głowę Martina i przycisnąć ją do swojej piersi. Przytulić go. Wiedział jednak, że Martin nie chciał współczucia. Było dla niego upokarzające.

– Teraz twoja chwila szczerości – przypomniał Martin. – Możesz zacząć od tego trepa w szpitalu.

Zmiana tematu. Najłatwiejszy sposób na ucieczkę od tego, co niewygodne. Niech będzie. Shane wzruszył ramionami, by odjąć temu, co miał powiedzieć, powagi.

– Z Leonardem mieszkaliśmy razem na studiach. Wynajmowaliśmy pokoje w tym samym mieszkaniu, studiowaliśmy na tym samym uniwerku. Byliśmy przyjaciółmi.

– Przyjaciółmi – powtórz Martin, nadając swojemu głosowi sarkastyczny ton.

– Tak, pieprzyłem się z nim – potwierdził lekarz. – Nie byliśmy razem. Nikt wtedy nie był ze sobą razem.

– O, teraz słyszę gorzki ton. Nigdy nie chciałeś mówić o czasie studiów. Wiem tylko, że nie folgowałeś sobie, jeśli chodzi o facetów.

Później też tego nie robił, dodał w myślach Martin. Często mijał w dniach jednonocnych kochanków Shane’a. Czasami zastanawiał się, czy lekarz specjalnie nie spotyka się z nimi akurat w takich godzinach. Jakby chciał go tym zirytować, wkurwiać, wzbudzić emocje. I udawało mu się. Martin nienawidził tych wszystkich ćwoków z Internetu, których Shane spraszał do siebie, żeby go przerżnęli. Szczególnie tych młodszych.

– Jadąc na studia do dużego miasta, miałem pewne wyobrażenia, które się nie spełniły – parsknął lekarz. – Więcej ludzi, więcej gejów. Miałem nadzieję, że kogoś tam spotkam i będę mógł stworzyć normalny związek jak para hetero. Na uczelni było sporo pedałów, tworzyli zwartą społeczność. Nasze życie skupiało się w klubach i na domówkach. Łatwo było się wkręcić. Dużo chlania, dużo pieprzenia i dużo ćpania. Na medycznym dostęp do narkotyków był szczególnie łatwy. Wszyscy się tylko pierdolili.

– Nie, żeby hetero robili co innego na studiach. Ciągła biba i seks po kątach – zauważył Martin.

Jego ominęło to, co wielu wspomina jako najlepszy okres życia. Na studiach miał już dwójkę dzieci i żonę. Shane pokręcił głową.

– Żaden heteryk nie wymyśliłby glory hole. Nie ośmieliłby się. Mężczyźni to potwory, wszystkie pierdolone wojny to nasza wina. Gdy nie ma kobiet, nie ma granic. Ja też ich nie miałem. Uznałem, że takie po prostu jest życie pedała. Byłem smutny i nieszczęśliwy, więc dawałem się pierdolić byle komu. Budziłem się rano z włosami sklejonymi czyjąś spermą i byłem jeszcze bardziej smutny, więc piłem i ćpałem. Nie poprawiało mi tu humoru, więc koło zaczynało się kręcić od nowa. Nazywaliśmy to zabawą. Nasze życie było najlepsze na świecie.

Shane nie był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To Martin wiedział. Nie pytał, ale potrafił to wyczuć. Zawsze był typem samotnika, nawet w liceum. Martinowi życie lekarza wydawało się dość stabilne. Miał pracę, którą kochał. Martina, który przychodził wyżerać mu chipsy i sprawdzać, czy ten przypadkiem sobie kogoś nie znalazł. I kochanków. Dryfował, ale spokojnie. To, że nie było tak zawsze, zszokowało Martina. Seks mógł jeszcze zrozumieć, ale nie narkotyki. Shane w liceum był cichym kujonem, spędzającym imprezy na balkonie z dala od ludzi i hałasu.

– To może się teraz przytulimy, przykryjemy kocykiem i oglądniemy film? – zaproponował.

Shane popatrzył na niego zbity z tropu, a potem się zaśmiał. Zmrużył przy tym oczy. Bardzo podobał się taki Martinowi.

– Kocham cię, Martin – powiedział. W momencie wszystko prysło, to całe napięcie między nimi. Wystarczyło jedno głupie zdanie.

– Ja ciebie też – odparł prawnik zupełnie szczerze.

Umyli się i przebrali, a potem rzeczywiście wylądowali na kanapie przed telewizorem. Shane był zmęczony, więc skończyło się na tym, że leżał z głową na kolanach Martina. Ten głaskał go delikatnie po kręconych włosach. Bez zaangażowania oglądali kolejną porażkę współczesnego, komercyjnego kina, „Venoma”.

– Wiesz – mruknął Shane – naprawdę miałem nadzieję, że ten dzień skończy się zupełnie inaczej.

– Już wspominałeś. Coś tam o spożytkowaniu wkurwienia.  

– Bo wkurwienie też można spożytkować. – Uśmiechnął się. – Wyżyć się.

– Jak to możliwe, że skończyliśmy na rozmowie o seksie? – parsknął z niedowierzaniem Martin, ale jego dłoń bardzo delikatnie przemknęła po lekko zarośniętym policzku Shane’a. Zaczął go masować po obojczyku, tuż pod dekoltem T-shirtu.

– Masz sporo do nadrobienia po tych latach posuchy – dopiekł mu Shane. – Naprawdę sporo.

– Są chyba jakieś granice?

Shane uśmiechnął się do siebie.

– Granice są umowne. Mogą być bardzo mobilne. Inne wyznaczam dla „szczyli z neta” – odparł lekarz, umyślnie używając określenia, które często padało z ust Martina. – Inne dla miłości mojego życia.

Palce Martina zatrzymały się na moment, ale zaraz wróciły do łagodnego masowania ciepłego, jasnego ciała Shane’a. Poczuł mrowienie w brzuchu. Shane powiedział to takim niemal zlewczym tonem. W środku gotował się ze szczęścia, ale nie przerwał gry.

– Czyli jakie? – spytał.

– Żadne. Rób, co chcesz, gdzie chcesz i jak chcesz. Jak najczęściej i jak najmocniej. Dziękowałem bogu pedałów, jeśli taki istnieje, że masz dużą pałę.

Martin uniósł brwi. Mrowienie w brzuchu stało się jeszcze silniejsze i bardziej dokuczliwe. Miało teraz dwa źródła, z serca i z chuja. Też musiał podziękować bogu pedałów. Zupełnie zapomniał o tym, co zaprzątało mu głowę, gdy jechał do szpitala. To on pierwszy schodził po tych przeklętych schodach. Na pewno były suche. Gdyby Shane tylko się potknął, to nie skończyłoby się tak fatalnie. Wymyślał, sam to wiedział. Tworzył jakieś teorie spiskowe, ale nie umiał przestać się martwić. Teraz zupełnie wyparowało mu to z głowy.


2 komentarze:

  1. Hej. Tak od końca to ten bog pedałów , to jednak czuwa nad nimi ;) . Zaczynając od początku biedny Shan takie nieszczęście go spotkało. Tyle wycierpiał,ale miało to i dobre plusy w końcu wyznał Martinowi ,że jego świat był jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż ten sobie wyobrażał . Zaś Shan dowiedział się czegoś więcej o Martinie , to dobrze coraz bardziej zbliżają się do siebie. Chociaż wydaje mi się ,że Shan to bardziej zadowolony jest z faktu ,że w końcu Martinowi powiedział otwarcie ,że seks to wszędzie i jak tylko on sobie wyobraża XD starych się bać następnego rozdziału o nich ,mam nadzieję ,że Martin wykorzysta taką opcję i będzie nadrabiał stracone lata:) będzie gorąco:) rodził jak zawsze świetny pozdrawiam w
    Ps. Wzmianka o tym ,że on szedł pierwszy tymi schodami i nic się nie stało ,a potem szedł Shan i wylądował w szpitalu dała teraz i mi do myślenia. Czyżby posłannik tatusia zaczął działać ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Shane chce się zbliżyć do Martina jeszcze bardziej, na wszelkie możliwe sposoby, na poziomie emocjonalnym jak i cielesnym. Zbliżeń może być całkiem sporo ;)
      Powiem tak, ktoś na pewno zaczął działać :P
      Pozdrawiam!

      Usuń