Martin podrapał się po głowie, gdy wspiął się po trzech schodkach i stanął przed drzwiami do swojego domu. Nie czuł już, że nadal należy do niego. Ze Skyler rozmawiali o dzieciach i rozwodzie zawsze gdzieś na mieście. Z dziećmi też spotykał się poza domem. Dziś Skyler wysłała mu SMSa z prośbą, aby przyszedł po pracy. Wiadomość była zwięzła, nie tłumaczyła, o co chodziło. Martin czuł już zmęczenie po kilku godzinach spędzonych w kancelarii, a potem w sądzie. Atmosfera w biurze była ciężka do zniesienia nie tylko dla niego, ale również pozostałych pracowników. Ojciec zaszlachtowałby go publicznie, gdyby tylko nie wpłynęłoby to na renomę kancelarii. Nie mógł go wyrzucić, a do tego większość klientów lubiła Martina i jemu bardziej ufała. Stary, zrzędliwy dziad był nieprzyjemny w obyciu. Kiedy byli w biurze, ojciec udawał, że nie istnieje. Kiedy byli z klientami, udawał, że wszystko jest w porządku. Klepał go po plecach i nazywał synem. Martin nie wiedział już, co gorsze. Miał dość, ale nie mógł odpuścić, odejść z podkulonym ogonem. Ten jeden raz chciał się postawić. Przychodząc tutaj, do swojego byłego domu, był już wykończony. Miał nadzieję, że spotkanie z żoną pójdzie gładko. W pierwszym momencie chciał chwycić za klamkę i wejść, ale się powstrzymał. Nacisnął guzik dzwonka. Nikt jednak nie przyszedł, więc otworzył drzwi.
– Skyler? – zawołał.
– W salonie. – Usłyszał.
Odwiesił marynarkę i ściągnął buty.
Odłożył teczkę na szafkę. Robił to w tym domu tysiące razy, ale ten był inny.
Czuł się nieswojo. Wciąż na buciarce leżały jego kapcie. Widok w salonie był
równie zaskakujący. David siedział na kanapie z laptopem na kolanach. Z
natchnieniem klepał jakiś kod, chyba w Pythonie.
– Cześć, tato. – Uśmiechnął się lekko
na jego widok. – Jak tam? Dalej jak w domu, czy już nie?
– Bardzo śmieszne – prychnął Martin.
Wiedział, że to tylko żarty. Żadne z dzieci nie miało do niego i Skyler
pretensji o rozwód. Pewnie przeczuwali to od dawna jak oni samo. Do tego byli
już prawie dorośli. – Wasz widok jest dla mnie zaskakujący. Nie ma nawet
piętnastej. Do końca roku szkolnego chyba zostały dwa tygodnie? Co nie, Ian?
Chłopak siedzący na krześle przy stole
prawie podskoczył na dźwięk swojego imienia. Dotąd ze słabo skrywaną ekscytacją
zmieszaną ze speszeniem przyglądał się scenie bez słowa. Jak zwykle nie
wtopiłby się w tłum. Czerwone włosy miał związane w niechlujny kok na czubku
głowy. W uszach miał okrągłe kolczyki, ale tylko z lewego zwisał bordowy
frędzelek. Czarna bluzka z nadrukowanym pączkiem miała trójkątny dekolt, który
sięgał przynajmniej do połowy brzucha. Martin cieszył się, że resztę zasłaniało
oparcie krzesła. Jego umysł był zbyt stetryczały na takie rzeczy. Ian nie miał
za to makijażu, a to pewnie dlatego, że obok siedziała Skyler, co było jeszcze
bardziej szokujące, biorąc pod uwagę jej jeszcze niedawne podejście do związku
jej syna z innym chłopakiem.
– O dziwo ja już wszystko jako tako
pozaliczałem w pierwszych terminach i jednak mnie przepuszczą, co wielu
szokuje, razem z moją mamą – odparł Ian. – No, a David to nawet nie musi
chodzić do szkoły.
– Nie, że nie muszę. Też już wszystko
zaliczyłem, a egzaminy na studia są dopiero za miesiąc – sprecyzował chłopak,
ale rzeczywiście nie wydawał się przejęty. Wiedział, na co go stać i że jest to
zupełnie wystarczające, by dostać się na uczelnię, którą sobie wybrał.
– Sami geniusze. – Uśmiechnął się
Martin. – A jak tam moja geniuszka?
Skyler uniosła bardzo wysoko równo
wymodelowane brwi. Nawet David się zdziwił, gdy dostrzegł ten lekki uśmiech na
jej drobnej twarzy.
– Już nie twoja – odparła pani Stormare
– ale z tym geniuszem to miałeś rację.
Skyler siedziała przy stole naprzeciwko
Iana. Na blacie między nimi leżała sterta skrawków tkanin, jakieś tasiemki i
kilka zarysowanych kartek. Skyler jak zwykle wyglądała świetnie. Miała dziś na
sobie kanarkowo żółtą sukienkę do kostek z lekkiej tkaniny, w pasie spięta
granatowym paskiem z ozdobną klamrą. Na stopach miała odsłaniające palce czarne
szpilki ze złotymi wstawkami. Często, dzisiaj również, stawiała na klasyczne
przydymione oko, ale z dużą dozą czarnego. Odejmowało jej to dziesięć lat i
dodawało kilka punktów, jeśli chodziło o respekt, jaki budziła chociażby w
Martinie.
– Może napijesz się soku albo kawy? –
zaproponowała.
– Kawy jak najbardziej – odparł Martin,
bez problemu łapiąc prawdziwy powód pytania.
Mieli we dwójkę iść do kuchni. Już
wiedział, że to będzie miła pogawędka o niczym. Kiedy zaczynali się kłócić, to
właśnie tam. Niby, żeby dzieci nie słyszały. Może tak odciążali swoje sumienia,
bo przecież dzieci nie są głupie, nie da się ich oszukać i są czujne jak małe
zwierzątka, wszystko słyszą. Skyler wstała od stołu, Martin podążył za nią, a
za ich dwojgiem czujny wzrok Davida.
Skyler oparła się w kuchni o ladę
między kuchenką i lodówką. Blond włosy miała dziś spięte w prosty kucyk, który
wił się spiralą. Musiała rano zakręcić go lokówką. Jak zwykle wygląda obłędnie.
Martin oparł się o ścianę po drugiej stronie pomieszczenia. Jakoś nie mógł się
zmusić, by stanąć naprzeciwko niej. Zaplótł ręce na wysokości piersi. Skyler
poprosiła go, aby przyszedł, ale nie powiedziała po co. Nie wiedział, jak
bardzo obronną powinien przyjąć taktykę.
– Co jest? – spytał.
Skyler zrobiła minę, która go
zaskoczyła. Wydawała się zmartwiona.
– Wczoraj odwiedziła nas twoja matka –
zaczęła, a Martin zrobił wielkie oczy. – Na szczęście dzieci nie było.
– Czyli już wie. No tak, stary jej
powiedział. Co chciała?
Skyler zmrużyła oczy, patrząc na niego.
Prychnęła pod nosem. Robiła tę charakterystyczną minę, uśmiechała się mocno
wykrzywiając usta, gdy ktoś nadepnął jej na odcisk albo sugerował, że nie
sprawdza się jako matka, kobieta, czy bizneswoman. Ze wszystkiego była bardzo
dumna.
– Rozejrzała się po domu, przejechała
palcem po komodzie, kiedy myślała, że nie widzę, żeby sprawdzić, czy nie ma
kurzu. Nie było. Poprosiła o herbatę w filiżance. Pochwaliła zastawę, ale nie
umknęło jej, że nasze łyżeczki były nie do pary.
– Uuu, straszne – zażartował Martin. W
środku nie było mu do śmiechu. Wiedział, że to tylko preludium.
– Ta, bardzo – zgodziła się, posyłając
mu lekki uśmiech. Trochę ukryte, ale jednak miała poczucie humoru. – Wypiła
herbatę, a potem zaczęła wykład o roli kobiety, jak z lat dwudziestych. Dała mi
znać, oczywiście nie zarzucając niczego wprost, że może nie spełniłam się jako
żona, bo za bardzo skupiam się na mojej karierze ostatnimi czasy. Posługując
się półsłówkami, zasugerowała, bardzo nienachalnie oczywiście, że może mój
sposób ubioru i zbyt wyrazisty makijaż sprawia, że może wydaję się bardziej
niedostępna, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
– I dlatego zacząłem umawiać się z
facetem? – Martin wykrzesał z siebie jeszcze jeden uśmiech. – Okej, teraz na
poważnie. Skyler, przepraszam, że musiałaś to znosić przeze mnie…
– Nieważne. To jest teraz najmniej
ważne. – Skyler spojrzała na niego, a potem, co było dla niej bardzo nietypowe,
wbiła wzrok w podłogę wyłożoną jasnymi kafelkami. – Twoja matka zawsze
przerażała mnie bardziej od twojego ojca. Z tego choleryka łatwo można wszystko
wyczytać. Jest nienormalny, to sadysta, ale przewidywalny. Twoja matka za to…
Nie umiem jej rozgryźć.
– To tylko zastraszona kobieta, której
ojciec pierze mózg od dekad.
– Zostawmy ten temat – postanowiła.
Miała odmienne zdanie od już niedługo byłego męża, ale nie było na to czasu. –
Na szczęście nie było wtedy dzieci i ich drugich połówek.
Martin pokręcił głową. Co za farsa,
pomyślał.
– Więc co jest? – spytał.
Skyler spojrzała w stronę wejścia do
kuchnia, jakby chciała się upewnić, że David lub Ian usłyszy ich rozmowę.
– Dzieci kończą szkołę. Nie chcę, żeby
w jakikolwiek sposób zostały wmieszane w ten… syf, który się wokół ciebie robi.
Syf, powtórzył w myślach jej mąż.
Rzadko używała takich niemal wulgarnych słów. Musiała być naprawdę przejęta. Lub
bardzo zła. Stawiał jednak na to pierwsze.
– Laura i David chcą zmienić klimat,
wyjechać do Kalifornii. Rok uniwersytecki zacznie się za kilka miesięcy, ale
mają wyjechać zaraz po skończeniu szkoły. Ja znajdę im mieszkanie, a ty rusz do
banku i wypłać dużo kasy, bo tyle nas to będzie kosztować. Rozumiesz?
– Przesadzasz. Ich ostatnie wolne wakacje
jeszcze jako dzieci. Chciałbym się nacieszyć moim potomstwem, zanim wylecą z
gniazda w objęcia kapitalizmu, seksu, niezależności i tak dalej.
– Nie żartuj. Mają wyjechać. Prędzej,
czy później twój ojciec dowie się o Davidzie. I co wtedy zrobi? Jemu też wybije
zęby jak tobie w liceum? Nie, nie moim dzieciom. Mają wyjechać, rozumiesz? I
myśleć, że chcemy im wynagrodzić rozwód albo cokolwiek. Niech się opalają i
bawią, a ty tymczasem będziesz sprzątał swój syf. Tak to widzę.
– Dobrze. Przyjmuję twój punkt widzenia
jako swój – odparł Martin, próbując nadać temu lekki ton. Tak naprawdę był
coraz bardziej przerażony. Skyler miała całkowitą rację. Nawet nie chciał sobie
wyobrażać, co by się stało, gdyby ten dzid zobaczył gdzieś na ulicy Davida z
jego chłopakiem. – Najważniejsze, żeby Laura i David mogli po prostu cieszyć
się swoją młodością.
– Co nam nie było dane – dokończyła
Skyler.
Kochała swoje dzieci ponad wszystko,
ale nie znaczyło to, że zajście w ciąże w liceum uważała za coś dobrego.
Musieli szybko stać się dorośli razem z Martinem. Zbyt szybko. Wiele na tym
stracili.
– Ciekawi mnie jedna rzecz… – Martin
zmienił temat. Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ten widok w salonie to mnie
zszokował. Ty i Ian przy jednym stole, coś tam sobie świergotacie jak najlepsze
psiapsiółki z liceum. Bardzo szybko ci się zmieniło podejście do ich związku.
– Wtedy… byłam w szoku. Nie powinnam
powiedzieć tego, co powiedziałam. Przestraszyłam się. Od razu zaczęłam myśleć o
konsekwencjach, jak to może wpłynąć na David. I tak, głównie chodziło mi o
twojego ojca. To, jak on cię wtedy uderzył… Jezu, nigdy tego nie zapomnę.
Leżałeś na podłodze, cały we krwi, a on stał nad tobą… A ty tylko zrobiłeś
bachora, a jak się później okazało dwa, cheerliderce. To jest zupełnie inna skala.
Ale to jest wybór Davida i skoro go to uszczęśliwia, a to widzę, to jako matka
mam obowiązek go wspierać. Łączy się to też ze wspieraniem jego chłopaka,
również w karierze i spełnianiu marzeń.
Martin pokiwał z uznaniem głową. Skyler
potrafiła zaskoczyć, choć zdarzało mu się o tym zapominać. Widział w niej od
lat taką nudną panią domu z przedmieścia, dla której najważniejsze wszystko,
dom i rodzina, były jak skopiowane ze wzornika. Skyler była prawdziwą
bizneswoman, prawdziwą matką. We wszystko maksymalnie zaangażowaną. Była też
piękną, niesamowicie elegancką kobietą. Mogli się z Ianem wiele od siebie
wzajemnie nauczyć. On od niej jak być twardym, ona od niego jak się jeszcze
bardziej otworzyć i przestać przejmować tym, co myślą inni ludzie.
– No, idź już. – Uśmiechnęła się
Skyler. – Pewnie czeka na ciebie obiadek, co?
Martin przeczesał włosy, burząc je,
przez co opadły mu na czoło i oczy. Dawno ich nie podcinał, bo nikt mu o tym
nie przypominał. Shane chyba je lubił.
– Może – przyznał z lekkim zażenowaniem.
Rozmawiał z jeszcze żoną o swoim chłopaku!
Skyler machnęła na niego, jakby
wycierała kurze z lustra. Nadal jednak się przy tym uśmiechał. Najgorsze chyba
było już zażegnane. Martin zastanawiał się chwilę, ale w końcu podszedł do
Skyler, by pocałować ją na pożegnanie w policzek. Pomachał jej jeszcze na
pożegnanie i wyszedł z kuchni. W salonie zastał oczywiście widok dwójki
zakochanych, młodych ludzi. David udawał z sarkastycznym, ale serdecznym
uśmiechem, że jest zajęty pracą na laptopie, a Ian mu przeszkadza. Ten zaś
siedział przy nim na kanapie i oczekiwał uwagi. Przymilał się do niego jak
pies, z którym pan nie chce się bawić. Wyglądali na bardzo zgranych. Cóż,
przeciwności się przecież przyciągają.
Na początku go nie zauważyli. Martin
stanął więc przed nimi, wciskając przy tym ręce w kieszenie garniturowych
spodni. Ubrany był cały na czarno, łącznie z koszulą i krawatem. Naprawdę
przypominał wtedy Johna Wicka.
– No heja – przerwał nim, witając się
jeszcze raz.
Ian jak zwykle trochę speszył się na
widok ojca Davida. Miał to charakterystyczną charyzmę, pewność siebie i był po
prostu kurewsko przystojny. Ian nie leciał na starszych, na pewno nie na ojca
swoje chłopaka, który był najlepszym kolesiem na świecie. Ale co mógł poradzić?
Był tylko człowiekiem. Do tego dochodziło to straszne zażenowanie. Jeszcze
przed momentem mizdrzył się do Davida.
– No heja – powtórzył wesoło.
David zerknął na niego i zaraz też na
jego ustach pojawił się lekki, trochę krzywy uśmiech.
– Co tam, ojcze marnotrawny? – spytał. –
O czym gadaliście?
Martin uniósł jedną brew. To był tylko
żart. Dzięki ci boże, pomyślał. Wciąż był przerażony tym, że rozwala rodzinę
Stormare. W końcu, po tylu latach, strzała Cherubina weszła w jego ciało tak
głęboko, że już nie dało się jej wyciągnąć, a tak długo się opierał.
– Wpadnij jutro do mnie wieczorem,
okej?
– Do ciebie? – powtórzył David,
uśmiechając się pod nosem. – No dobra. Zadzwonisz, jak wrócisz z pracy?
– Tak. A gdzie twoja siostra?
– A gdzie może być? U chłopaka.
Martin skrzywił się. Niby nie miał nic
przeciwko. Laura była mądrą dziewczyną. Ale sama myśl o tym, że właśnie
przeobraża się w kobietę, przestaje być jego małą córeczkę, przerażał go. Z
Davidem jakoś nie miał takiego problemu. Pewnie przez to, że był chłopakiem.
– Do widzenia, panie Storamre – Ian
pożegnał, machając dłonią. Jego entuzjazm mógł zadziwiać.
– Cześć. Bawcie się dobrze. I
grzecznie.
Po ubraniu butów, co zajęło mu
trzydzieści sekund, był już na zewnątrz. Miał ochotę się napić zimnego piwa, ale
nie w barze. Na kanapie przed telewizorem. Traktował je już jak swoją kanapę i
swój telewizor. Piwo, które chłodziło się w lodówce, kupił oczywiście Shane.
Lekarz obiecał, że weźmie sobie dzień
wolnego. Poprzedniego wieczoru i cały dzisiejszy ranek obdzwaniał umówionych
pacjentów, przepraszał ich i proponował nowe terminy. Trzęsące się staruszki,
jak nazywał te słodkie babcie Martin, oczywiście zarzekały się, że to żaden
problem i życzyły Shane’owi szybkiego powrotu do zdrowia. Niektóre chciały
nawet przynieść mu obiad. Młodsze pokolenie nie było już takie łagodne.
Wyliczali, że mają swoje zapięcia, ich grafiki są napięte i nie po to mu tyle
płacą, żeby sam zmieniał terminy. Mało w nich było empatii. Millenialsi wiedzą
czego chcą i tego żądają.
Martinowi droga do domu zeszła właśnie
na takich niezbyt sensownych rozmyślaniach. Główne drzwi, przez które wchodziło
się prosto na korytarz z lekarskimi gabinetami, były otwarte mimo braku
pacjentów. Martin skrzywił się. Mówił mu, żeby zamykał te cholerne drzwi.
Powiedział, że powinien dbać o ich bezpieczeństwo, w okolicach ciągle zdarzają
się kradzieże. Nie powiedział tego, co naprawdę chodziło mu po głowie. Może wariował,
może hiperbolizował, ale nie potrafił uwolnić się od myśli, że ojciec czegoś
spróbuje. Na pewno na drodze prawnej. Shane może tylko spokojnie oczekiwać
pozwania o błąd w sztuce lekarskiej albo nagle, nie wiadomo skąd pojawiających
się nieprawidłowości przy kupnie domu. To było pewne. Pytanie tylko, czy
staruch posunie się do czegoś więcej. Czy może już to zrobił.
Nie chciał już dzisiaj więcej o tym
myśleć. Chciał się odprężyć i przestać martwić chociaż do jutro rana. Wdrapał
się na górę po tych nieszczęsnych schodach, na których wywrócił się Shane. Ulgą
dotknął klamki, a potem ją nacisnął. Shane, który siedział na kanapie w salonie
i co zaskakujące układał puzzle, drgnął na dźwięk skrzywienia zawiasów. Na
widok Martina od razu się uśmiechnął i wstał. To było takie cudowne uczucie,
gdy ktoś tak radośnie na ciebie reaguje. Przez cały dzień czekał na twój
powrót, bo chciał się znów zobaczyć, znów usłyszeć i znów dotknąć. Martin
odwzajemnił uśmiech. Wreszcie w domu, pomyślał.
Shane zmarszczył brwi zdziwiony, gdy
Martin po ściągnięciu butów, udał się od razu do sypialni, by odwiesić
marynarkę w szafie. Zwykle rzucał ją byle gdzie, rozsiadał się na kanapie i
włączał telewizor na kanał sportowy. Teraz usiadł na skraju łóżka i zastygł.
Shane patrzył na niego oparty o framugę drzwi.
– Co jest? – spytał.
– Nic.
– Nie wygląda jak nic.
Martin zignorował komentarz. Wreszcie
spojrzał w jego stronę.
– Byłeś grzeczny i nie poszedłeś do
pracy. Ładnie – pochwalił. – Co robiłeś? Bo na pewni nie odpoczywałeś, jak ci
mówiłem.
– Rozkazywać to mi nie możesz –
parsknął Shane, nie mogąc się powstrzymać. – Gotowałem, układałem puzzle,
oglądałem telewizję. Takie rzeczy.
– Miło – mruknął Martin.
Shane znów się skrzywił.
– O co ci chodzi? – mruknął
niepocieszony. Zaczynała boleć go głowa.
Nie tego się spodziewał. Nie na to
czekał cały dzień. Każdego dni, odkąd Martin zamieszkał w jego domu, w jego
łóżku. Martin złączył dłonie jak do modlitwy i schował je między udami.
Przygarbił się, siedząc na skraju łóżka. Wyglądał, jakby mocno się nad czymś
zastanawiał albo jakby się modlił. Druga opcja odpadała. Chyba nie zamierzał
odpowiedzieć na pytanie.
– Chcesz zjeść obiad? – spytał Shane,
zmieniając temat. Nie zamierzał na siłę ciągnąć tej konwersacji. – Zrobiłem…
– Przestań na chwilę. Wchodzę i rzucasz
się na mnie od razu, jak stęskniony pies. Wiem, że niesamowicie mnie kochasz,
ale daj mi na chwilę odetchnąć. Naprawdę mnie teraz nie obchodzi, co
ugotowałeś.
Martin nie mówił, tylko syczał. Bardzo
wymownie przerzucił oczami, pozwalając sobie na kpinę w głosie i spojrzeniu.
Shane miał coś odszczeknąć, ale po prostu go zatkało. Nagle, zupełnie z
niczego, bo przecież nic się nie stało, poczuł ciężką gulę w gardle. Wyszedł
bez słowa. Przeszedł do otwartej kuchni i zaparł się dłońmi o blat. Uśmiechnął
się do siebie. Był naiwny. Powinien wiedzieć, że tak to się skończy. Martin był
zmęczony tym, w jak paskudniej znalazł się sytuacji i z czym musiał codziennie
walcząc, zaczynając od pogardy i agresji własnego ojca, a kończąc na utrzymaniu
relacji z dziećmi. Po takim dniu wracał codziennie tutaj, do zakochanego w nim
od kilkunastu lat pedała, ale to było za mało, żeby go to uszczęśliwiło. Martin
żałował i dał temu teraz wyraz. Jeszcze słaby, załagodzony sarkazmem, ale
jednak. Zaczynał się koniec. Shane wciągnął mocniej powietrze przez nos. Nie,
nie płakał. Po prostu było mu tak strasznie przykro.
Pochłonięty przez myśli nie usłyszał kroków
za sobą. Martin objął go wokół ramion, a potem pocałował w czoło.
– Przepraszam – powiedział. – Zachowałem
się jak dziecko.
– Co…
– Jestem zmęczony. Przede wszystkim
tym, że mój stary nadal jest górą, upokarza mnie przed ludźmi, a ja nie mogę
nic zrobić. Wyżyłem się na tobie. Przepraszam.
Shane pomyślał o tym, że powinien teraz
powiedzieć coś na odczepnego. Rzucić jakimś „spierdalaj” i strzepnąć tą jego
ciężką łapę z siebie, ale nie zrobił niczego z tych rzeczy.
– Okej…
Martin przeprosił. W życiu chyba nie
słyszał, żeby kiedykolwiek kogoś przeprosił. No może tego nadętego pedałka od
elektronicznego pseudorocka, ale to było strasznie wymuszone i wiele Martina
kosztowało. On nienawidził przyznawać się do błędów, a co dopiero za nie
przepraszać. Był bucem, to trzeba mu przyznać.
– Dzieciarni niedługo skończy szkołę,
wyjedzie i szybko zapomną o swoim starym. Będziesz musiał opiekować się mną
jeszcze bardziej. Wtedy będę już cały twój, a wiesz jaki jestem nieporadny.
– Próbujesz mnie do siebie jeszcze
bardziej zniechęcić? Chyba już ci mówiłem, że jesteś narcystycznym bucem –
prychnął Shane i poklepał Martina po policzku. – To jesz ten obiad, czy nie?
– Tak, mamusiu.
– Spierdalaj, Martin.
Jak mu kazał, tak zrobił. Martin
odlepił się od niego, unosząc przy tym ręce w geście poddania. Rozsiadł się na
kanapie. Nie włączył jednak telewizora, jak miał w zwyczaju. Shane musiał
wykupić poszerzony pakiet sportowy. Za to obserwował lekarza kręcącego się po
kuchni, odwróconego do niego plecami.
– Wiesz, byłem dzisiaj w domu.
Rozmawiałem ze Skyler o dzieciach. Stałem w kuchni, słuchałem, co mówi, ale
myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Chciałem wrócić do domu, czyli do ciebie,
Shane. Wiem, że jakieś chore wymysły mielą się teraz w twojej głowie. Kocham
cię, więc przestań.
Shane uśmiechnął się do siebie,
mieszając w garnku. Oczywiście, że Martin wiedział, co go dręczy. Zawsze
wszystko wiedział. To wciąż wydawało się tak niesamowite, że tak swobodnie
przychodziło Martinowi mówienie o tym, że go kocha. Tyle lat udawali
przyjaciół, budowali mur coraz wyższy i coraz grubszy, i nagle to przestało
mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszystko nagle było zupełnie inne.
Nałożył na talerz rybę gotowaną na
parze z warzywami i postawił ją przed Martinem na stole. Prawnik uwielbiał
fastfoody i czerwone mięso, bo, jak mawiał, to jadło prawdziwego faceta, ale
Shane chciał, żeby żył długo. Serwował mu mało tłuszczu i cukru.
– O, matko – skomentował Martin,
przyglądając się parującej, ciepłej porcji na talerzu. – No tak, mamy żyć długo
i szczęśliwie. Muszę odświeżyć mój karnet na siłownię, żebym mógł być dla
ciebie piękny, zawsze młody i zgrabny.
Zaczął jeść. Po pierwszym kęsie pokiwał
z uznaniem głową. Nie pogardziłby by czymś bardziej mięsisty, ale Shane
naprawdę miał talent. Ostatnio, gdy zapytał, skąd ta jego pasja do gotowania,
odparł, że po rzuceniu balangi i dragów miał dużo wolnego czasu do
zagospodarowania. Zaczął gotować, układać puzzle i zaliczać facetów z
Internetu. Do klubów przestał chodzić.
– Młody i zgrabny? – podchwycił Shane.
W między czasie przyniósł Martinowi szklankę wody, obok postawił butelkę piwa.
– Raczej nie dla mnie to robisz. Tylko dla siebie, mój narcyzie.
– Dla siebie? – prawnik uśmiechnął się
zadziornie. – Na siłowni jest jeden taki szczyl, powiedzmy trener. Asekuruje
przy wyciskaniu i tak dalej. Strasznie na mnie leci. Kiedyś tylko mi się
przyglądał, ale plotki muszą szybko się rozprzestrzenić. Zrobił się
odważniejszy, odkąd dowiedział się, że fiuty też mi pasują. Powiem ci, taki
szczeniak mający na ciebie chętkę, bardzo podnosi samoocenę.
– Uważaj, bo cię zaatakuje pod
prysznicem – prychnął Shane.
Przewrócił oczami. Ten buc znowu sobie
z niego drwił. Grał mu na nosie, jak chciał. Wkurwiał go, budził w nim zazdrość
i robił to z pełną premedytacją. Martin odłożył pusty talerz na niską ławę, na
której leżały nie do końca ułożone puzzle, pilot i gazety. Chciał sięgnąć po
piwo, ale wtedy jego krawat wpadł do talerze.
– No kurwa! – syknął, patrząc na plamę.
Shane parsknął śmiechem. Oplótł sobie
krawat Martina wokół dłoni tuż przy jego szyi i pociągnął do siebie. Prawie
przy tym uderzyli się czołami. Zacisnął mocniej dłoń na krawacie. Szarpnął go
jeszcze, a Martin głośno wciągnął powietrze przez nos, bo poczuł lekkie duszenie.
– Co jest? – spytał. Uniósł wysoko
brwi, patrząc bez mrugnięcia w ciemne oczy Shane’a. – No tak. Jednak cię to
ruszyło. Nie jesteś za stary na zazdrość?
– Nie jesteś za stary na jaranie się
tym, że jakiś szczyl dekadę albo i więcej młodszy od ciebie ma na ciebie oko,
bo przechodzi przez fazę starszych facetów? – spytał Shane, a potem pocałował
Martina w koniec jego kształtnego nosa. – Przejdzie mu.
– Teraz brzmi to dość ohydnie, muszę
przyznać. To co robimy? – Ich głosy przeszły w szept. – Wiesz, to twoje
spojrzenie wypełnia mi wolną przestrzeń w spodniach. Słyszysz to trzeszczenie?
To szwy pękają.
Shane parsknął śmiechem. Puścił krawat
Martina i wyprostował się.
– Zjebałeś klimat, Martin –
zachichotał. – To było lamerskie. I jaki wzrok?
Prawnik poluzował krawat i ściągnął go
przez głowę. Nałożył go pilnie obserwującemu jego poczynania Shane’owi.
Poprawił węzeł.
– Jak wchodzę przez drzwi gapisz się na
mnie radośnie, ale też z oczekiwaniem spojrzeniu, nigdy nie gasnącą nadzieją.
Kiedy myślisz, że nie widzę, też się tak gapisz, aż mam od tego dreszcze na plecach.
„No dalej, Martin, rusz się. Pieprz mnie znowu. Ile mam czekać? Pragnę twoje
chuja jak najgłębiej we mnie”.
– Strasznie się wywyższasz, próbujesz
ze mnie kpić, ale, jeśli to dokładnie przeanalizować, to pieprzyłem w życiu
znacznie więcej od ciebie.
– O, panie doświadczony – parsknął
Martin. – Wiem, i to moja wina.
– Zawsze wszystko przypisujesz sobie.
– Może pokażesz mi teraz, czego to się
nauczyłeś dzięki tym lamerom z Internetu, panie doświadczony.
Puścił krawat i musnął palcami jego
dolną, trochę spękaną wargę. Shane przewrócił oczami.
– No oczywiście… – prychnął, ale jednak
zsunął się z kanapy na podłogę.
Powstrzymał go Martin, znów chwytając
za krawat i ciągnąc w górę. Był silny, to trzeba było mu przyznać. Uścisk miał
stalowy. Ta siłowania jednak coś dawała, pomyślał Shane.
– Nie, nie, nie. Nie jesteśmy w
szkolnej szatni, ani w kiblu w klubie. Niech będzie kulturalnie i ładnie,
przede wszystkim nago… Ale krawat zostaw.
– Ładnie? – podchwycił Shane, dając się
ciągnąć za krawat na jego szyi do sypialni jak grzeczna krowa na postronku. –
Uważasz seks za ładny? Szczególnie ten gejowski?
– Jeśli ciebie to cieszy i mnie to
cieszy, jeśli nie krzywdzimy się tym nawzajem, a dajemy sobie tym przyjemność,
to na pewno nie ma w tym nic brzydkiego. Tak uważam.
– Mój filozofie… – mruknął Shane. Miał
przyjemny, trochę zachrypnięty głos już podniecony.
– Widzisz, jak ci się trafiło?
Przystojny, mądry i bogaty.
Martin rozpiął koszule i już, jak miał
to w zwyczaju, rzucił ją gdzieś za siebie. Wkurwienie mu przeszło. Shane
wpatrywał się w niego bez słowa. Uwielbiał jego ciało. Wielu facetów za bardzo
skupiało się na rzeźbie klatki i ramion, zapominając o nogach. Wyglądali jak
wydmuszki na kurzych łapkach. Sylwetka Martina była świetnie zbalansowana.
Pewnie przez to, że uprawiał sport w liceum. Zegarek, który zapewne kosztował
małą fortunę, odłożył już z większą dawką ostrożności na stolik przy łóżku.
Shane wykorzystał ten moment na rzucenie okiem na jego tyłek opięty
garniturowymi spodniami. Martin musiał to wyłapać kątem oka, bo napiął się,
unosząc ramiona do góry, niczym paw.
– Popatrzyłeś sobie na tyły? To teraz zabierzmy
się za przód.
Shane ściągnął podkoszulek przez głowę,
potem zrzucił spodnie z bielizną. Martin też był już nagi. Usiadł na łóżku.
Shane, co bardzo dziwiło jego samego, podchodząc, patrzył na jego twarz, nie na
fiuta. Martin poprawił włosy opadające mu na czoło i zachęcająco poklepał się
po udzie.
– Nie musisz mnie przywoływać jak psa
do miski. Bardzo lubię kości.
Miał klęknąć, ale Martin chwycił go za
krawat, którego zapomniał ściągnąć. Położył się na plecach, ciągnąć go na
siebie.
– To nie burdel. Włóż w to trochę
uczucia.
– Uczucia… – westchnął, gdy ich twarze
dzieliły milimetry. – Uczucia mam całe mnóstwo.
Miało nie być jak w burdelu, więc go
pocałował. Mocno, długo i najbardziej obscenicznie, jak się dało, jeśli w ogóle
pocałunek mógł taki być. Martin golił się rano, ale jego twarz nie było już
gładka. On miał trzydniowy zarost. Zastanawiał się, czy Martin zwraca na takie
rzeczy uwagę i co o tym sądzi. Genitalia to nie wszystko, co różni kobietę i
mężczyznę. Właściwie to najbardziej, najbardziej oczywisty element, taki czubek
góry lodowej, a z górą lodową jest tak, że większość znajduje się pod wodą i
jest niewidoczna. Puścił w końcu jego wargi, zaczepiając jeszcze zupełnie
umyślnie zębami o dolną. Podniósł się do siadu, by go sobie obejrzeć. Martin
oddychał ciężko, na jego ciele zaczęły pojawiać się kropelki potu. Prężył się
cały, chcąc go zadowolić i zaimponować. Miał sztywne sutki. Mrugał co chwilę,
bo włosy wpadały mu do oczu.
– Wredne kudły – sapnął, zsuwając je z
czoła.
– Są całkiem fajne – zaprzeczył Shane,
kładąc ręce płasko na jego klatce piersiowej. – Te tutaj też.
Nie był przesadnie owłosiony, ale się
też nie depilował. Shane powoli przemierzał koniuszkami palców doliny na mapie
jego mięśni. To wciąż było dla niego niepojęte jako lekarza, jak możny było
jeść tyle byleczego i chlać piwa, i dalej mieć tak niesamowicie odseparowane
mięśnie. Musiał mieć naprawdę mało tkanki tłuszczowej. Niektórzy są po prostu szczęściarzami
jakby zbudowanymi z lepszej materii. Miał ochotę wycałować każdy jego palec po
kolei, ale nie o to tu teraz chodziło. Teraz chciał szybko i mocno, jak
najgłębiej. Wulgarnie, obscenicznie i boleśnie.
x
Hej. Jak ja się stęskniłam :) fajnie było zobaczyć ,że mama Davida tak dobrze się dogaduje, widać ,że ta kobieta dba o swoje dzieci. Ma rację z tym żeby odseparować dzieci od dziadków .nic dobrego by z tego nie wyszło. Maryi,ach ten Martin facet jest rewelacyjny. Uwielbiam ich razem . Czekam na więcej pozdrawiam w
OdpowiedzUsuńSkyler mi na początku taka zołzowata wyszła, a wcale tego nie chciałam. Musiałam ją podratować :) O tak, Martin zawsze na plus - kto nie lubi przystojnych i wygadanych ;D
UsuńPozdrawiam!