sobota, 27 listopada 2021

Jack i Josh - BONUS - Część II

Josh przyglądał się swojemu odbiciu w wielkim lustrze w kabinie przebieralni na tyłach sklepu sportowego. Miał na sobie tylko bieliznę, gatki z Garfieldem. Przeczesał włosy, które teraz były krótkie. Rude kosmyki wiły mu się przy karku. Lubił swoje długie włosy. Tak jak robił to teraz teraz, w Teksasie, w swojej przyczepie, którą dzielił z siostrą, co rano, w ciasnej łazience przyglądał się sobie uważnie. Dotykał swojej piegowatej szyi, policzków i pełnych ust. Lubił swój wygląd. To jedno się udało. Jack też go lubił. Dlatego go wybrał z setki innych chłopców, którzy z wielką chęcią wskoczyliby synowi magnata samochodowego do łóżka lub auta.

Jego Jack lubił najbardziej. Na tyle, że ryzykował, umawiając się z nim na schadzki na terenie komisu, tuż przy wielkiej willi, w której w opasłym fotelu siedział stary Hetfield. Wtedy każdym ich spotkaniu na tylnej kanapie rozgrzanego Cadillaca deVille towarzyszyło tyle emocji. Od pasji, przez radość, gniew, aż po strach. Wspomnienia zaczynały się zacierać. To go przerażało.

Ubrał spodnie, bluzę i kurtkę, które Mike wybrał dla niego. Potrzebował też butów do trekkingu. Może to było idiotyczne. Może nie powinien iść z człowiekiem, którego ledwie poznał w miejsce, gdzie będą zupełnie sami. Jednak czuł, że musi coś zrobić. Uwolnić się na chwilę od tego wszystkiego. Jałowego Jacka we flanelowej koszuli, pijącego tanie piwo, na które kiedyś nawet by nie popatrzył na sklepowej półce. Chciałby znów znaleźć się na tylnym siedzeniu Cadillaca. Tęsknił za Jackiem w długich włosach, w garniturze i z tą zawziętością w zielonych oczach, żądzą udowodnienia wszystkim swojej wartości. Tęsknił nawet za tym lekkim strachem, który go ogarniał, gdy zostawali sami. Jack Hetfield potrafił być przerażający. Pokazał, że do celu potrafił iść nawet po trupach. Tamten Jack był straszny, ale jednocześnie zachwycający.

Obejrzał się jeszcze raz w dużym lustrze, poprawił kurtkę. Zmarszczył piegowaty nos. Ubranie było wysokiej jakości i leżało dobrze. Wzruszył ramionami i zebrał swoje rzeczy. Mike czekał na niego, rozglądając się po sklepie. Wyglądał na wyluzowanego. Miał ku temu powody. Był przystojny, dobrze zbudowany, musiał dużo czasu spędzać na siłowni. Tak zrównoważonej, a jednocześnie masywnej sylwetki nie zdobywało się dzięki ciężkiej pracy. Drwal miałby umięśnione głównie barki, zawodowy rowerzysta uda. Wygląd antycznego atlety wymagał czasu i pieniędzy. Mike je miał i dbanie o siebie musiało sprawiać mu radość. Zauważył Josha, który wyszedł z przebieralni po drugiej stronie sklepu. Bardzo jasne, niebieskie oczy fotografa kontrastowały z ciemnymi, postawionymi na żelu włosami. Chwycił za aparat, który miał powieszony na szyi i zrobił Joshowi kilka zdjęć. Przeszedł przez sklep. Gdy znalazł się przed Joshem, jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

Świetnie na tobie leży, traperze! – pochwalił. – To do kasy?

Do kasy.

Josh wyciągnął portfel. Brakowało mu pieniędzy, ale postanowił sam zapłacić. Normalnie nigdy nie kupiłby sobie markowych ubrań. Nie chciał być jednak żałosny w niczyich oczach. Nie zniósłby daniny. Na szczęście Mike tego nie skomentował. Nie narzucał się. Miał wyczucie.

Naprawdę rzuciłeś wszystko, żeby tu przyjechać? – spytał Josh.

Szli teraz poboczem drogi, opuścili już miasteczko. Mike co chwilę robił zdjęcia krajobrazów i Josha. Wydawał się zachwycony tym, co go otacza, a to była tylko łąka, mijające ich samochody i sosnowy las w oddali.

Mam biuro w centrum Toronto. Takie całkiem nieźle prosperujące studio. Pracuje dla mnie trzech młodych i utalentowanych chlopaków. Dobrze zarabiam, mam świetne mieszkanie, samochód, dlatego że robię zlecenia na bilbordy jeszcze bogatszych ludzi, którzy lubią, gdy zegarki, które produkują, reklamują modelki o wymiarze XXXS.

A jest taki?

Jest, jeśli wystarczająco często klękasz nad muszlą z palcami w gardle. To potrafi być męczące, więc jak tylko mam okazję, urywam się, żeby pobyć w dziczy z dala od wszystkiego. Wiesz, żeby się wyciszyć.

Chyba rozumiem. – Uśmiechnął się Josh.

Też czasami miał ochotę znaleźć się daleko od „tego wszystkiego”. W Teksasie biegł wtedy do Jacka. Tutaj, od jakiegoś czasu korciło go, by uciec od niego, ale tak naprawdę nie potrafił tego zrobić. Tak jak z tym lasem, na który co rano patrzył przez okno po przebudzeniu. Czasami chodził na spacery, ale nie dalej niż pary z dzieckiem, tam gdzie ścieżki były dobrze wydeptane, a powrót nie zajmował więcej niż półgodziny, a przecież lubił naturę. Wiele razy myślał o weekendowym biwaku. Nigdy jednak się nie zdecydował. Ostatnio miał problem z podejmowaniem decyzji.

Tak mi się zdawało, że będziesz dobrym kompanem. Wiesz, chyba przyda ci się trochę odpoczynku.

Josh uniósł brwi i nie odpowiedział. Nie szło mu prowadzenie rozmów. Nie należał do specjalnie elokwentnych, to na pewno. I spinał się przy mężczyznach, szczególnie tych przystojnych i młodych.

Trochę ze mnie ryzykant – rzucił w końcu. – Nawet się nie znamy, a wybieram się z tobą w dzicz.

Spoko, nie musisz się bać. Nie jesteś dziewczyną. Najwyżej cię okradnę i zabiję – zażartował Mike. – Ale chyba nie jestem taki straszny? Twój szef jest milion razy straszniejszy ode mnie. Przynajmniej robi takie wrażenie.

Nie jest moim szefem, tylko wspólnikiem.

Teraz to Mike uniósł brwi. Najwyraźniej nie dowierzał. Josh się nie dziwił. Też tak robił. Zakład był wspólny, ale role zostały szybko podzielone. Dalej był tylko chłopakiem w granatowym kombinezonie, teraz tylko brakowało tej ekscytacji, gdy potajemnie spotykali się w Cadillacu albo innym klasycznym samochodzie tuż pod okiem mechaników, którzy od razu donieśliby staremu Hetfieldowi, gdyby ich przyłapali.

Ścieżka, która wprowadziła ich do lasu, była szeroko i wydeptana. Wśród wyścielającego ją igliwia, Josh zauważył ślady opon rowerowych, butów i psich łap. Ludzie z rodzinach chodzili tu na spacery w weekendy. Nawet on czasami robił sobie przechadzki. Nie dłuższe niż godzinę lub dwie, dochodził tam, gdzie reszta ludzi. Tam, gdzie kończyły się udeptane ścieżki.

Szli wzdłuż potoku. Jego brzegi wyrównane było kamieniami. Josh szukał wzrokiem ptaków na drzewach. Mike był w tym lepszy. Miał oko myśliwego, chociaż jego bronią był drogi aparat. Zatrzymał Josha, czy według niego Luke’a, gestem dłoni. Wskazał na śmiesznie skrzywioną sosnę. Po chwili Josh dojrzał na niej wiewiórkę. Stapiała się kolorem z korą. Stała głową pionowo w dół. Też po chwili ich zobaczyła. Przez moment udawała, że wcale jej tam nie ma, a potem zeszłą z drzewa i kilkoma skokami oddaliła się od nich i zniknęła w paprociach. Jej puszysty ogon falował zabawnie. Mike zrobił jej kilak zdjęć. To była tylko wiewiórka, a Josh był zachwycony. Dawno nie opuszczał zakładu mechanicznego na dłużej.

Śliczna – szepnął, mimo że już dawno jej tu nie było.

Tak, śliczna. – Uśmiechnął się Mike, zerkając przy tym na niego. – Ale nie po to przyszliśmy. Musimy iść w dzicz.

Rzeczywiście, po godzinie rzeka, wzdłuż której szli, stała się dzika. Brzegi nie były tu wyrównane kamieniami. Wartki nurt wgryzał się w grunt, tworząc koleiny, które musieli przeskakiwać. Straszyli wtedy kolorowe kaczki, które zrywały się do lotu. Mike zrobił kolejne zdjęcia. Weszli znowu do lasu. Teraz paprocie sięgały im już do pasa. Co chwilę Josh czuł na skórze przrywane, delikatne pajęczyny, których nie udawało mu się dostrzec. Te, na których zwisały krople, błyszczały za to w porannym, ostrym świetle, które przebijało się przez korony i snopami sięgało ziemi. Powietrze było rześkie. Trochę mroziło płuca, gdy się je wdychało.

Dlatego właśnie trzeba czasami urwać się z miasta. – Mike ściągnął z twarzy pajęczynę. Spojrzał w górę i zrobił kolejne zdjęcia.

Tylko chyba lepiej z kimś? – zasugerował Josh. Kolejne zdjęcia znów było z zaskoczenia. – Musisz to robić?

Muszę. Fotografuję to, co mi się podoba. Z kimś… Od jakiegoś czasu nie mam takiego kogoś. Pan mechanik z miną „zaszlachtuję was wszystkich, a ciebie pierwszego” chyba nie lubi romantycznych spacerów? To raczej nie w jego stylu.

Josh zrobił wielkie oczy. Z obawą lustrował twarz Mike’a szukając w niej oznak czegoś, czego powinien się obawiać. Znalazł tylko uśmiech, może trochę zbyt pewny siebie. Wiedział, że powinien być ostrożny. Trzymać się od obcych z daleka, a nawet znajomym zdradzać o sobie jak najmniej. Samotność jednak była bardzo ciężka do przetrwania i niszcząca.

To tak widać? – rzucił lekko, jakby w ogóle się nie przejął. – No… kolacje przy różach to nie jego styl. Ale zwykle jest całkiem miłym facetem.

Całkiem miłym – powtórzył Mike tonem, jakby nie dowierzał. Zrobił jeszcze kilka zdjęć tego, co ich otaczało. – Chodźmy, dzień skończy się szybciej, niż nam się wydaje.

Szli przez las, który wciąż gęstniał, jeszcze przez kilka godzin. Mieli prowiant i dobrą kondycję. Josh wyczekiwał momentu, aż z zarośli wyskoczy coś niesamowitego jak jeleń. Dotąd widział jedynie martwe w rowach, potrącone przez samochody, które później wyklepywali z Jackiem. Nie spodziewał się, że naprawdę zobaczą wilki. Oglądał o nich program na Discovery. Nie lubiły ludzi, od ich siedzib trzymały się zazwyczaj z daleko. Większość historii o atakach była wyssana z palca. Podobno dla wilków ludzie najnormalniej śmierdzieli, nie byliby więc smaczni. Nagle las się skończył. Za nimi był szpaler skrzypiących na wietrz drzew, przed nimi urwisko, a na dole pustka. Drzewa zostały wykarczowane, usunięto je razem z korzeniami. Pusta przestrzeń powoli porastały paprocie i niskie siewki sosen.

To jest to sławne karczowisko. Wiedziałem, że je znajdziemy.

Mike poprawił pokaźny plecak na ramionach i zaczął schodzić w dół po stromej ścianie urwiska, czy bardziej zjeżdżać, bo korzenie trzymały zwały piasku. Josh poszedł jego śladem. Dobrze, że kupił sobie nowe buty.

Co to za miejsce? – spytał, gdy stanął już obok niego.

Widziałem parę zdjęć. Kiedy karczowali ten kawałek lasu, przyjechali ekolodzy, czy jak to niektórzy ich nazywają „ekoterroryści” i przywiązali się do drzew i ciężkiego sprzętu. Mój kolega jest dziennikarzem, przyjechał tutaj zrobić o tym reportaż.

Josh uśmiechnął się pod nosem. Też to pamiętał. Dopiero wprowadzili się tu z Jackiem, byli zupełnie bez grosza. Nadleśnictwo przyjechało do miasteczka z prośba o pomoc. Chcieli zatrudnić młodych, silnych mężczyzn do karczowania drzew, które zostały zarażone jakimś przywleczonym z Azji grzybem. Jack się zgłosił. Josh też chciał, ale mu nie pozwolił. Wracał późnym wieczorem zły, zmęczony i brudny. Skórę na dłoniach miał zdartą do krwi. Kąpali się razem, Josh był go całego szorstką gąbką. Dobrze wspominał ten czas. Jack był zmęczony, ale nie miał złego humoru. To była ciężka praca, ale też budująca ego każdego mężczyzny, jeśli wracał z niej mając jeszcze na tyle sił, by spędzić noc w łóżku na czymś innym niż sen.

Dla ciebie też są „ekoterrorystami?” – spytał, chociaż wcale go to nie obchodziło. – Ludzie z nadleśnictwa mówili, że to konieczne, bo inaczej rozprzestrzeni się na cały las.

Natura by sobie poradziła.

Natura została poszatkowana przez autostrady i osiedla. Przestała być wielkim, jednorodnym organizmem. Teraz to tylko strzępki, które mogą nie mieć tyle siły, żeby poradzić sobie z każdą chorobą.

No tak, człowiek jest największym i najpaskudniejszym z drapieżników. Znacznie gorszym do wilka. – Mike popatrzył na niego z uniesioną brwią. – Zaskakujesz mnie. Nie jesteś…

Taki głupi, jak się wydaje na pierwszy rzut oka? – dokończył za niego Josh.

Mike zmieszanie ukrył pod uśmiechem. Zarumienił się lekko, a nawet nie wiało. Wyciągnął coś, co przypominało opancerzonego tableta z anteną. Szukał czegoś przez chwilę.

Spójrz. – Podsunął urządzenie pod piegowaty, lekko zadarty nos chłopaka. – To sygnał wysyłany z obroży wilka. Może jest to samotnik, a może członek watahy. – Jest niedaleko.

Przecież nie podejdziemy. – Josh wpatrywał się w czerwony, migający punkt na mapie.

Nie, ale moje aparaty mają świetnie obiektywy. Zobaczysz, poczujesz coś niesamowitego, gdy zobaczysz te błyszczące ślepia choćby przez ułamek sekundy.

Coś niesamowitego. O to chodziło. Chciał poczuć coś niesamowitego. Ostatnio wszystko było takie wyblakłe. Uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu Mike’a. Poszli dalej, najpierw przez karczowisko, a potem las, który z każdym krokiem robił się coraz gęstszy i coraz głośniejszy. Skrzypiały stare sosny, siedzące na nich sowy pohukiwały. Wiatr świszczał między gałęziami. Wszystko zgrywało się doskonale, tworząc harmoniczną całość. Ta została nagle przerwana, rozdarta jak kartka papieru nożem. Wystrzał odbił się echem. Wystraszone ptaki poderwały się do lotu. Josh rozejrzał się panicznie wokół. Pierwszą jego myślą było to, że już ich znaleźli. Mike stał za nim. Po plecach Josha przeszły ciarki. Zaprowadził go tutaj, daleko od czegokolwiek, wszelkiej pomocy. Gęsty las tworzył oprawcę zupełnie bezkarnym. Rozdzielił się z Jackiem, by był idiotą. Jack zawsze go tak nazywał i miał rację.

Myśliwi. Pewnie dostali pozwolenie na odstrzał jeleni. Mam nadzieję, że nas z nimi nie pomylą. To im się dość często zdarza. Czasami mylą nawet jelenia z wilkiem.

Josh odwrócił się. Szukał w tych oczach kłamstwa. Uśmiech Mike’a już nie wydawał mu się taki przyjazny, a twarz taka przystojna. Ten uśmiech ją wykrzywiał. Chciał wrócić do Jacka, jak zwykle pozwolić mu się obronić. Nawet nie wiedział, w którą stronę powinien iść. Nagle drzewa stały bliżej niego, czuł się, jak zamknięty w ciasnym pomieszczeniu. Rozdzielenie się z nim było najgłupszą rzeczą, jaką zrobił, a było takich całkiem sporo. Cały czas goniły ich demony przeszłości. Niektóre miały spluwy.

Wiesz, niedługo zrobi się ciemno. Powinniśmy rozbić obóz.

Nie wracamy? – zdziwił się Josh. Spojrzał na zegarek. Rzeczywiście, zatrzymali się na jeden posiłek, ale nie sądził, że spędzili w lesie aż tyle czasu. – Tak, nie damy rady wrócić. Nigdy jeszcze nie obozowałem w lesie.

Serio? – zdziwił się Mike. – Dorastałeś w jakimś innym klimacie?

Eee… Po prostu nie miałem okazji.

Czy to było pytanie ze zwykłej ciekawości? – pomyślał Josh. Czy coś innego? Uśmiechnął się do siebie. Musiał być po prostu większym idiotą, niż sam sądził. Większym nawet niż sądził Jack. Wyobrażał sobie, że właśnie stoi w lesie z zabójcą, który tylko czeka na odpowiedni moment. Przecież jego życiem nikt się nie interesował. Przyszliby po Jacka. Znowu strzał z dubeltówki. Jeszcze głośniejszy. Długo odbijał się echem od drzew.

To nie poluje się rano? – spytał.

Żeby w ogóle chcieć polować, trzeba być popierdolonym. – To było pierwsze przekleństwo, które padło z ust Mike’a. Wydawał się zły. – Robią, co chcą. Wabią zwierzynę dzięki paśnikom, żeby mieć łatwy cel, a potem nazywają tą rzeźnię „sportem” albo „uczciwą walką”. Gdyby to miała być uczciwa walka, to sami by sobie robili dzidy i łuki, a nie strzelali z broni, przy projektowaniu i produkowaniu której brało udział setka osób. To nie jest sprawiedliwa walka. I mylą jelenie z wilkami.

Josh też nie był fanem polowań, ale nie miał ochoty ciągnąć tej dyskusji. Zgodził się na propozycję od obcego człowieka, żeby uwolnić się od Jacka, codziennej porcji szyderstwa podczas kolacji, braku dotyku podczas chłodu, żalu w jego zielonych oczach. Jack żałował. Najpewniej tego, że porzucił swoje życie w Teksasie, tam był synem magnata samochodowego. Ludzie go szanowali, bo było bogaty i pewny siebie. Albo go nienawidzili, ale bali się okazać ten strach. Czuli respekt. To jego stary Hetfield wybrałby na swojego następcę. Nie Matta, czego Jack się zawsze obawiał. Hetfield okazywał najstarszemu synowi wzgardę, bo to hartowało. Tak naprawdę był z niego dumny. Joshowi dużo czasu zajęło zrozumienie tego. Tamtego Jacka już nie było. Teraz był tylko Conor, uciekinier żyjący w wiecznym strachu, mechanik za półdarmo naprawiający graty staruszek w małej mieścinie. Jego portfel jest pusty, dłonie spękane od pracy. I pewnie obwinia za to piegowatego idiotę, w którego tyłku się kiedyś zakochał. I miał rację.

Josh uśmiechnął się półgębkiem. Szli dzisiaj cały dzień, a on wciąż się nad tym zastanawiał. Po co tak właściwie się na to zgodził? Nie zależało mu na Mike’u, mimo że ten okazywał zainteresowanie nim od samego początku. Żadni inni mężczyźnie nigdy nie mieli dla niego znaczenia poza Jackiem. Tak naprawdę nie chciał się od niego uwolnić. Wręcz przeciwnie. Zrobił to, żeby go rozzłościć, wzbudzić w nim zazdrość. Chciał, żeby go zatrzymał, nie pozwolił mu iść. Był na tyle skrzywiony albo na tyle zakochany, że ucieszyłoby go, gdyby Jack kazał Mike’owi spieprzać, jego nazwał dziwką, a potem pokazał mu gdzie jego miejsce, które było pod nim.

Jack pozwolił mu iść.

Rozbijamy ten obóz? – spytał.

Tak, najwyższy czas. Wespnijmy się na tamtą górę. – Wskazał Mike. – Musimy zapalić ognisko, żeby dać im znać, że tu jesteśmy. Mam jednoosobowy namiot, więc będziemy musieli się ścisnąć.

Jakoś przeżyję – odparł Josh, posyłając fotografowi promienny uśmiech. Widział w jego błyszczących oczach, że chciał z nim być bardzo blisko.

Niech się dzieje wola boska” – pomyślał. Chociaż tu raczej więcej do powiedzenia miał diabeł.

Mike szybko poradził sobie z namiotem. On w tym czasie zbierał drewno na opał. Gdy wracał już ze stertą gałęzi, potknął się o korzeń. Wszystko wyleciało mu z dłoni, a on wylądował na ziemi. Zawsze był ciamajdą. Zebrał się i otrzepał spodnie z igliwia i ziemi. Wtedy zauważył krew przesiąkającą przez nogawkę. Rozbił sobie kolana.

Zajebiście.

Machnął na to ręką i z powrotem pozbierał gałęzie. Gdy wrócił na miejsce ich małego obozu, Mike już rozpalał ogień za podpałkę używając mchu. Klęczał, popierając się na ramionach i dmuchał w stosik małych patyczków. Płomień pojawiał się i znikał, migocząc. To rzeczywiście robiło atmosferę, pomyślał Josh. Ogień tylko rozjaśniał ciemność, tworzył intymną przestrzeń, za którą był tylko mrok. Chciało się zostać w środku.

Szybko się uwinąłeś – pochwalił Mike, gdy Josh przy rodzącym się ognisku rzucił stertę gałęzi. – Przewróciłeś się? Krwawisz.

Ach, to? – Josh machnął ręką. – Nic mi nie będzie.

Nie ma tak. Trzeba opatrzeć, a już na pewno odkazić.

Mike wstał i udał się do ich małego namiotu. Zaczął czegoś szukać w plecaku. Po chwili wyciągnął saszetkę. Gestem przywołał Josha. Ten po prostu chciał podwinąć nogawkę i polać ranę wodą z butelki, ale najwyraźniej cywilizowani ludzie z dużych miast stosowali mniej prymitywne metody. W namiocie rzeczywiście było ciasno. Był przeznaczony dla jednej osoby albo pary, która lubi intymność. Mike ze skórzanej saszetki wyciągnął płyn odkażający i jakiś żel. Josh dojrzał w środku jeszcze plastry, bandaż nożyczki. Ze zdziwienia uniósł rude brwi. Dziś ciągle to robił. Były tam też prezerwatywy.

Josh spróbował podwinąć nogawkę, ale była za wąska. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kupił damskiej wersji. Teraz wszystko miało też swoje wersje unisex. Mike uśmiechnął się na jego nieudolne próby. Musnął dłonią metalową klamrę jego paska.

No to w dół – zażartował.

Josh już wiedział do czego to zmierza. Ściągnął spodnie. Przecież się zdecydował, a jednak gula stanęła mu w gardle. Dziwnie się czuł, bo wciąż miał na sobie kurtkę. Był prawie goły od pasa w dół i owinięty paroma warstwami od pasa w górę. Ni stąd, ni zowąd wpadło mu do głowy pytanie, czy Eskimosi rozbierają się, kiedy to robią. Poziom jego głupoty podskoczył o kilka punktów. Stresował się. Popatrzył na swoje nogi. Jasne włosy nie zakrywały blizn i piegów. Dziewczyny pewnie wydawały się facetom urocze w takim półnegliżu. On raczej nie.

Wszędzie masz te piegi? – rzucił Mike. Nie oczekiwał odpowiedzi. On też wiedział, że za chwilę sam będzie mógł sprawdzić.

Krew z rozciętego kolana spłynęła Joshowi po łydce. Teraz tworzyła zaschniętą smugę. Mike najpierw ją starł ją powoli wacikiem, od dołu w górę. Kolejnym odkaził ranę. Bolało znacznie mniej, niż przy użyciu zwykłej wody utlenionej, która ponoć i tak nie działała. Znowu te bzdurne myśli. Josh odczytał napis na tubce, którą odkręcał Mike.

Wazelina? – zdziwił się.

Dobrze separuje rany od środowiska. Jest bardzo przydatna, a im prostszy skład tym lepiej.

Mike zaczął smarować jego kolano. Spojrzał w górę na piegowatą, zaczerwienioną twarz chłopka.

Gumki też się przydają, kiedy samemu długo siedzi się w lesie.

Josh zachęcony gestem Mike’a, który poklepał śpiwór, położył się. Ściągnął wcześniej kurtkę. Zrobiło mu się zimno. Mike siedział po turecku obok siebie. Słyszeli trzaski palącego się drewna. Na marne.

W ogóle są tutaj wilki? – spytał Josh, zmuszając się do krzywego uśmiechu. Podpierał głowę na zgiętej ręce, żeby lepiej widzieć twarz reportera. Mógł przez to sprawiać wrażenie wyluzowanego, ale w środku aż się gotował z zawstydzenia, przerażenia i ekscytacji jednocześnie. Robił coś zakazanego, jak Ewa zrywająca jabłko. Ona również musiała czuć ten przyjemny dreszcz rozchodzący się tuż pod skórą po całym ciele. Ciekawe, jaka kara spadnie na niego.

Nie zmyślałem. Naprawdę przyjechałem tutaj, żeby porobić zdjęcia. A później… później pomyślałem, że jesteś fajnym, tylko smutnym chłopakiem, a twój stary to kawał wrednego chuja. Bez urazy. Podejrzewałem, że się zgodzisz, jeśli cię zaproszę na wyprawę. Bo będziesz chciał się oderwać od codzienności, bo ci się podobam, albo tylko po to, żeby wkurzyć tego bucowatego mechanika.

Wkurzyć? Że niby będzie zazdrosny? – Josh zachichotał. Chciał parsknąć, dając tym samym wyraz swojemu niedowierzaniu, a wyszedł mu chichot. Jakby był nastolatką, którą w autobusie do szkoły zagadał starszy, ale przystojny facet.

Jeszcze możesz się zdziwić – odparł Mike.

Cały czas uśmiechał się przyjaźnie. Był przystojny w ten sposób, w jaki są zamożni faceci z dużych miast. Chodził regularnie na siłownię i do fryzjera. Nosił się modnie. Był przyjazny, ale pewny siebie jednocześnie. Zupełnie nijaki zdaniem Josha. Może przez to, że przyzwyczaił się do gruboskórnych, zaściankowych Teksańczyków i znających tylko brutalność gangsterów z południowoamerykańskich slumsów. Ich charakteryzowała bezpośredniość i zakompleksienie jednocześnie. Musieli na każdym kroku udowadniać swoją męskość, a dla nich łączyło się to z siłą i liczbą zaliczonych lasek.

Chciałby się zdziwić. Jack jednak stał się do bólu przewidywalny. Każdy dzień z nim był zaś po prostu monotonny. Wciąż przebywali obok siebie, a jednak łączyło ich coraz mniej. Nie umiał tego zrozumieć. Może dlatego, że był taki głupi. Jack zawsze to powtarzał. Noga bolała już mniej, ale za to jego gardło było ściśnięte. Mike przyglądał mu się wciąż z tym przyjaznym uśmiechem, czekając na decyzję. Nic się nie stanie, jeśli mu odmówi. Nie poczuje się urażony, Po prostu pójdą spać odwróceni do siebie plecami. To Joshowi wydawało się obrzydliwe. Dla tych ludzi, których on w głowie nazywał „nowoczesnymi”, tych zadbanych, wiecznych singli z wielkich miast seks stał się powszechną przyjemnostką, obdartą z towarzyszącego mu wstydu, skrępowania, ale też podniosłości. Nie było już granicy między kochankiem, a przyjacielem. Jutro rano miły, szeroki uśmiech na ustach Mike’a będzie wyrażał dokładnie to samo co teraz, czyli nic. Ale on przynajmniej nie nazwie go głupią, piegowatą dziwką.

Wyciągnął więc rękę, by sięgnąć sznurka przy kapturze jego kurtki. Gdy Mike nachylał się nad nim, poczuł jego zapach. Josh skrzywił się. Nie był zły, tylko inny. Wszystko było inne. Przez chwilę miał ochotę go odepchnąć. Stykali się tylko nosami, a on już dusił się pod jego ciężarem. Oczy napełniły mu się łzami, ale czuł to. Na razie tylko w podbrzuszu. Fizycznie wszystko działało poprawnie. Postanowił dać temu szansę. Może pojawi się też w głowie. Gdy tylko zamknął oczy, jego głowa wypełniła się obrazami, których nie chciał widzieć. Mike był cieplejszy, jego usta miększe, a włosy sztywniejsze. Potrzebował pomocy, nie znał jego ciała, a nie chciał być nachalny. Tylko że Josh nie miał pojęcia, czego tak naprawdę pragnie.

***

Jack uderzył plecami o pień drzewa. Syknął z bólu. Musiał odpocząć choć parę sekund, by móc dalej biec. Sięgnął dłonią do boku głowy. Gdy się stresował, poprawiał upięty nisko na karku kucyk. Nie mógł pozbyć się tego nawyku. Teraz nie miał już długich włosów, które upodabniały go do gościa z teledysku Britney Spears. Okradła w nim przystojniaka w samolotowym kiblu. Nie miał też kawałka ucha. Tak przynajmniej mu się zdawało. Przyjrzał się krwi na palcach.

Prawie, jak w „Breaking Bad” – mruknął sam do siebie. – Kurwa!

Było już niemal zupełnie ciemno. Nie umiał zdecydować, czy to dla niego dobrze, czy wręcz przeciwnie. Może powinien usiąść pod tym drzewem i się rozpłakać. Ułatwi im sprawę, kimkolwiek byli i czegokolwiek chcieli. To drugie może nie było aż taką tajemnicą. Chcieli go zabić. Na czyje zlecenie, nie miało znaczenia. Rozdzielili go z Joshem. Mogli to zrobić z dwóch powodów. Albo nie był ich celem, albo uznali, że poradzenie sobie z każdym z nich osobno będzie łatwiejsze. Właśnie dlatego nie mógł jeszcze umrzeć. Gdy znów mógł złapać oddech, ruszył dalej. Zostanie w jednym miejscu zmniejszały jego szanse na dotrwanie do rana. Sięgnął jeszcze raz do strzępka, które zostało mu z lewego ucha. Przycisnął do niego chusteczkę. Ta szybko przesiąkła krwią.

Kurwa! – warknął – A byłem taki zajebiście piękny.

To też nie miało teraz żadnego znaczenia. Kawałek ucha nie miał żadnego znaczenia. Musiał znaleźć tego piegowatego idiotę z małym mózgiem i wielkim kutasem.

Zajebię cię, jeśli już nie żyjesz. A jeśli żyjesz, to najpierw cię przelecę, a potem zajebię. Tylko nie umieraj, mały, piegowaty idioto. Nie możesz umrzeć przede mną. Musisz przecież napluć na grób skurwiela, który spierdolił ci życie!



6 komentarzy:

  1. Jack staje się coraz fajniejszy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och... wszyscy lubią sarkastycznych zbirów w opowiadaniach. Ja też! Jak są przystojni, to można im wiele wybaczyć :D
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. W lesie na pewno jest już jeden wilk haha :D Chociaż Jack to taki poukładany drapieżnik, najpierw śniadanko i kawa, potem obmyśli plan działania :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale teraz będzie wilkiem z oberwanym, oklapniętym uchem. Już nie będzie taki piękny :( Tak, Jack lubi mieć plan, a potem wypełniać go powoli, metodycznie i boleśnie ;D
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Ciekawe co u nich słychać, czy się wilk z owcą odnaleźli, czy nie haha :) Udanej majówki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz będę wracać do tego bonusa. Długo myślałam, jak bardzo tragiczne to zrobić i trochę nie miałam weny. Też życzę udanej majówki! Na szczeście pogoda dopisuje :D

      Usuń