niedziela, 18 kwietnia 2021

EROS/SORE - ROZDZIAŁ 21 - Zbyt żałosny, by się mścić

 Wyszedł mi chyba najdłuższy, a przy tym najnudniejszy rozdział tego opowiadania... Pozdrawiam! :D

Rozmowa im wybitnie nie szła, więcej tu było ciszy niż słów. Stardust w którymś momencie zaproponował alkohol. Martin zgodził się od razu. Sam dostał szklankę whisky z lodem, a muzyk siedzący naprzeciwko nalał sobie do kieliszka słodkiego, białego wina, a potem napełnił jeszcze jeden i jeszcze jeden, oczywiście wcześniej skrzętnie je opróżniając. Martin też metodycznie pozbywał zawartości swoją butelkę, którą Stardust w pewnym momencie mu podsunął, żeby sam się częstował.

Jak się zeszliście? – spytał w pewnym momencie Stardust. Kręcił lekko kieliszkiem, żeby wino w nim falowało. Patrzył na nie, a nie na Martina. Na bladą twarz wstąpiły mu jasne rumieńce od alkoholu. – Ty i ten facet. Ten chłopak, który zawsze przychodził z tobą na imprezy mojego brata, ale zawsze trzymał się gdzieś z tyłu. Zawsze się na ciebie gapił ukradkiem. Zawsze, zawsze, zawsze…

Kolejne niewygodne pytanie, ale Martin się go spodziewał. Luis, czy tam Stardust, widział ich przecież raz w hotelowej restauracji, a potem zrobiło się między nimi nieprzyjemnie.

Shane? Skąd to niby wiesz? – zaczął jednak trochę zaskoczony. Nie sądził, że Luis wiedział o nich z czasów liceum. – Zamykałeś się u siebie, jak ekipa zbierała się u was w domu. Dopóki nie wszedłem do twojego pokoju, byłeś dla mnie jak duch. Wiedziałem, że istniejesz, ale nie miałem pojęcia, jak wyglądasz.

Stardust skrzywił się i popatrzył na niego już zrezygnowany. Nie trzymał więcej gardy, słodkie wino zmiękczyło go, poluzowało wszystkie zawory. Wszystko się teraz z niego wylewało, póki co tylko metaforycznie.

Nie byłem aż takim odludkiem, żeby się zamykać w swoim pokoju. Schodziłem na te, pożal się Boże, imprezy i gadałem z normalnymi ludźmi. Fajni goście z drużyny i przyklejone do nich cheerleaderki  mogły mnie nie zauważać, ale istniałem. I obserwowałem, a przez to, jaki jestem, patrzyłem na coś innego niż reszta.

Czyli? – dopytał Martin, bo Luis ucichł.

Czytaj między tymi pieprzonymi wierszami – prychnął muzyk. – Gapiłem się na ciebie i skapnąłem się, że jeszcze jeden chłopak gapi się na kapitana drużyny koszykarskiej w ten sam sposób. Gdzieś tam zawsze stał z tyłu, palił papierosa i udawał, że interesuje go to, co dzieję się wokół.

Martin ukrył uśmiech za szklanką. Wziął kolejny łyk. Wiedział przecież o tym, ale i tak zrobiło mu się jakoś miło na myśl o Shane’ie i jego uczuciu. I smutno jednocześnie. Zmarnowali tyle czasu.

Nie wiedziałem – przyznał. – Jakoś cię nie zakodowałem.

Wiem. Byłem wtedy nijaki. Nikt mnie „nie zakodowywał”. Zmieniłem liceum i nikt tego nawet nie zauważył. W tym mój brat. Do szkoły wychodził przede mną, żeby jeszcze zapalić ze znajomymi. Z tobą, Martin. I się mnie wstydził, oczywiście.

Stąd ta drastyczne zmiana w wyglądzie? – pomyślał Martin. Nie potrafił się przyzwyczaić do tego białego kosmity, którego miał przed sobą. Człowiek nie mógł nic poradzić na to, że czuł się nieswojo, gdy ktoś gapił się na niego czerwonymi ślepiami i gdzieś dryfował na granicy między płciami. Tak działa instynkt, każe ci trzymać się z daleka od tego, czego nie rozumiesz i co nie pasuje do schematu, który masz już wklepany w podświadomość.

Cieszył się, że miał szklankę w dłoni i mógł ją dowoli napełniać po dowolnym opróżnianiu. Miało być prosto. Myślał, że tu wejdzie, metaforycznie padnie na kolano, przeprosi, wysłucha jakiejś krótkiej opowiastki, jaki o to Luis był przez niego nieszczęśliwy. Dziesięć minut i będzie mógł wrócić do Shane’a, legnąć z nim na kanapie, otworzyć piwo i paczkę chipsów, tylko nie paprykowych, oczywiście. Było jednak inaczej. Poczuł, że jest Luisowi coś winien. Może przez tą hardą minę, która okazała się być tylko maską kruszejącą z każda lampką, może przez te smutne oczy podkreślone makijażem. A może przez te wąskie, zgarbione ramiona. Chyba zmięknął od czasu liceum. Może przez dzieci. Czuł się przy nim nieswojo przez ten kosmiczny wygląd, ale rodziło się w nim też coś innego. 

Ta, pamiętam. Palenie dla szczyla było wtedy cool. Moja głupia córka robi to samo. Myśli, że nie wiem.

Znowu nie czytasz między tymi pieprzonymi wierszami – parsknął Stardust.

Nie miał ochoty słuchać o pięknych bachorach Martina. Ciągnął go za język, ale nic z tego nie wychodziło. Martin zawsze sprawiał wrażenie, że wszystko jest dobrze. Patrząc na niego, rozmawiając z nim, człowiek przyjmował jako pewnik, że temu człowiekowi zawsze wszystko wychodzi, że on zawsze wygrywa. Kiedy był z tobą czułeś się wyjątkowo i miałeś wrażenie, że on cię przed wszystkim ochroni, a kiedy cię zostawiał bez słowa, czułeś, że jesteś dla niego tylko śmieciem, który wypadł mu z kieszeni, a on nawet na niego nie spojrzy, nie mówiąc już o podniesieniu. Tak, to było niesamowite uczucie być zauważonym i wyróżnionym przez Martina Stormare. I dlatego tak strasznie bolało, gdy się porzucał.

Co mam ci powiedzieć? Co ty chcesz usłyszeć, żebyś już odpuścił? – spytał Martin. Nagle uśmiechnął się, jakby coś właśnie wpadło mu do głowy. – Co do mówienia… Wiesz, że nigdy nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz? Więc czego ty właściwie chcesz?

Stardust w momencie zapomniał o tym, że miał trzymać pozory. Cała jego maska spękała już do końca, a potem rozsypała się w pył.

To chyba oczywiste! – prawie krzyknął. – Dawałem ci się pieprzyć! Czekałem jak pies z wywieszonym językiem na każdą twoją wizytę… Czy raczej na twoje skradanie, bo mój brat nie mógł się przecież dowiedzieć, że wielki kapitan drużyny lubi pieprzyć chłopaków. I, kurwa, pisałem o tobie piosenki. Moja pierwsza płyta demo właściwie składa się tylko z nich. To chyba oczywiste, że cię kochałem!

Dla mnie takie nie było. Nigdy nawet nie starałeś się mnie zatrzymać, zrobić czegoś, żebym był tylko twój. Nigdy nie miałeś żadnych zażaleń. Wiedziałeś, że miałem dziewczynę, a dalej uśmiechałeś się jak głupek, gdy do ciebie przychodziłem. Byłeś jak krowa na postronku.

Krowa? – syknął zirytowany Stardust. – Więc właściwe dlaczego ze mną byłeś?

Martin znał odpowiedź od samego początku, już to kilkanaście lat temu uważał, że to, co robi, jest strasznie wyrachowane. Nie zamierzał jednak powiedzieć tego Luisowi. Powinien, należało mu się to, ale Martin miał tą swoją dumę, którą zniszczył życie wielu osobom, w tym sobie.

Dlaczego? Odpowiedź była prosta. Bo ten niepozorny chłopak jako jedyny na świecie niczego od niego nie chciał, czy bardziej, bał się tego zażądać, czy nawet poprosić. Martin w szkole był tym popularnym, wysportowanym, przystojnym i bogatym. Kiedy myślało się „kapitan drużyny”, to przed oczami stawał ci ktoś taki jak on. To samo tyczyło się Skyler. Ona była liderką cheerleaderek, królową maturalnego balu. Każdy miał o Martinie jakieś kosmiczne wyobrażenie, a on musiał mu sprostać. Musiał też sprostać wymaganiom ojca, a jeśli mu się nie udało, to dostawał w mordę. Miał swoich kumpli z drużyny, ale przed nimi też musiał grać, przecież nie mógł im się przyznać, że ojciec go pierze. Tylko Shane był jego prawdziwym przyjacielem. On jako jedyny go rozumiał, on znał go prawdziwego i nie żądał od niego doskonałości. Jako jedyny niczego od niego nie oczekiwał, ale potem się w nim zakochał. Martin też go kochał. Tylko co z tego? – pytał samego siebie. Nic. Jednak Shane też miał swoją dumę i w końcu też zaczął czegoś od niego żądać. Wyznał mu, że jest gejem. Rzucił tym kiedyś ot tak, ale Martin wiedział, że kryło się za tym coś więcej. Shane otwierał mu furtkę, ale on z niej nie skorzystał. Bo co niby? Odlecą gdzieś na tęczowym dywanie? Miał się wszystkim przyznać, że chyba woli facetów? Wtedy przestałby być „tym” Martinem Stormare. Stałby się nic niewarty w przekrwionych oczach ojca, w oczach jego kolegów, którzy przestaliby nimi być. Nawet w oczach nerdów, którzy omijali go na korytarzu. I w oczach Skyler, która jako jedyna z dziewczyn kazała mu „się bardziej postarać”, a przez to nie mógł jej tak po prostu olać. To było przecież wyzwanie, a on miał swoją dumę. Nic więc nie powiedział i nic nie zrobił, a potem przyszła tamta impreza. Shane na balkonie powiedział mu, że znalazł sobie chłopaka w innym mieście i zamierza się z nim spotkać. To była kolejna furtka. Shane stał luźno oparty o balustradę, palił papierosa, ale jego palce drżały. Z niej też Martin nie skorzystał, a wiedział, że to będzie ostatnia. Nie odlecieli na tęczowym dywanie, bo był tchórzem.

Uciekł przed Shane’m, przed Skyler i przed tą nieznośną frustracją, która rozrastała się w nim jak pleśń w słoiku dżemu od dłuższego czasu. Pobiegł po schodach do góry i znalazł tam tego chłopca, jedynego człowieka na świecie, który nic od nie chciał, niczego od niego nie żądał. W tym pokoju z gitarą opartą o ścianę i płytami zapełniającymi wszystkie półki znalazł oazę. Tam przez chwilę mógł o niczym nie myśleć, tylko zatopić się w przyjemności – muzyce i ciele naiwnego chłopca. A gdy jego świat zaczął się jeszcze bardziej pieprzyć, gdy spadła na niego asteroida, gdy dowiedział, że Skyler jest w ciąży, po prostu o nim zapomniał. Nagle został ojcem, musiał porzucić swoje marzenia, a Shane bez słowa wyjechał na studia. Został sam, całkiem sam.

Pytanie. Luis zadał mu pytanie, a on znów myślał tylko o sobie. Szczera odpowiedź, to mu się należało. Czekał na nią tyle lat. Martin zastanawiał się, co powinien zrobić. Powiedzieć mu prawdę, która złamie mu serce? Czy skłamać?

Bo to było łatwe – powiedział w końcu. Zawahał się na chwilę, ale jednak dokończył: – Bo nie umiałbym tego zrobić Shane’owi. W końcu i tak bym go porzucił ze strachu przed tym, co powiedzą ludzie, co powie mój ojciec. I tak dalej. Taki byłem. Jestem tchórzem, Luis. Wykorzystałem cię, to fakt, ale nie porzuciłem cię, bo czegoś ci brakowało. Nawet gdyby cię naprawdę kochał, to i tak bym z tobą nie został. To mnie wiele brakowało.

W jednym zdaniu powiedziałeś, że mnie nie kochałeś, więc nie miałeś wyrzutów, gdy się mną zabawiałeś i że kochałeś innego gościa, więc jemu nie mogłeś tego zrobić. Zajebiście, Martin. Po prostu zajebiście.

Stardust powinien teraz albo bardzo się zezłościć albo rozryczeć. Sam się zdziwił, gdy nie nadeszło ani jedno ani drugie. To bolało, naprawdę. Martin nie należał do niego nawet przez moment. Stardust jednak tylko znów napełnił swój kieliszek.

Jebać to – mruknął do siebie, a Martin zrobił zdziwioną miną. – Chyba mu podziękuję.

Oparł kark o krawędź oparcia sofy. Jego szczupłe ramiona zadrżały, gdy się zaśmiał. Santa Boy naprawdę mógłby zostać pastorem. Umiał przemawiać ludziom do rozumu, był przy tym wulgarny i wbijał ci szpile, gdzie najbardziej bolało i najtrudniej było je wyciągnąć, ale zawsze miał rację. Musiał w końcu przestać się nad sobą użalać.

Pierdolę to. Pierdolę cię, Martin. Jesteś świnią, ale to tyle. Zawsze gdy moje życie się pieprzyło, znów i znów wracałem myślami do mojej pierwszej miłości. Zastanawiałem się, czego mi brakuje teraz i czego mi brakowało wtedy, że rzuciłeś mnie jak śmiecia bez słowa. I wreszcie wiem, że niczego. Martin, ty po prostu jest egoistyczną świnią.

Nie zaprzeczę.

Siedzieli chwilę w ciszy. Martin czuł, jak druty w fotelu wbijają mu się w dupę. Chciał iść do domu. Chciał zobaczyć Shane’a i dzieci.

A jednak mu to zrobiłeś – odezwał się Stardust. – Ożeniłeś, zrobiłeś te piękne bachory, a jego pieprzyłeś na boku.

Martin uniósł brwi przez zmianę tematu. Najwyraźniej Luis uznał jego pseudo przeprosiny, a teraz chciał go jeszcze podręczyć.

Hm? Nie zdradzałem Skyler. Znaczy… aż do teraz.

Naprawdę? Byłeś wiernym mężem? Nie wyglądasz na takiego. Jesteś zbyt ładny, zbyt dokładnie ogolony i masz zbyt dobrze skrojony garnitur. Jesteś typem zwycięzcy, a tacy muszą sobie udowadniać swoją wartość co jakiś czas, bo inaczej skisną. Jesteś typem, który lubi słuchać komplementów.

To prawda. Był narcyzem. Jego ego ledwie mieściło się na siedzeniu pasażera, gdy prowadził swojego ukochanego Dodge’a.

Nie żebym nie chciał. Nie żebym o tym nie myślał. Kocham Skyler jako matkę moich dzieci. Szanują ją za to, ale nigdy, mimo upływu czasu, nie wykiełkowało nic więcej. Nie mogłem odejść, bo nie chciałem zniszczyć rodziny. Nie mogłem zrobić tego dzieciom.

Dobry z ciebie ojciec – parsknął Stardust. – I co? Co cię tak nagle odmieniło.

Martin przeczesał swoje kruczoczarne włosy. Powiedział temu człowiekowi więcej osobie niż komukolwiek innemu. Nie miał swojego powiernika. Nie mógł przecież powiedzieć Shane’owi o tym, co mu ciążyło na duszy. Większość dotyczyła jego.

Kilka miesięcy temu prowadziłem sprawę rozwodową pewnej babki. Po ostatniej rozprawie, na której na pożegnanie pokazała swojemu staremu środkowy palec, urządziła imprezę. Było naprawdę wesoło. Nawaliłem się i wróciłem do domu, gdy wszyscy już spali. Usiadłem w kuchni i nie mogłem przemóc się, żeby wejść do sypialni. Siedziałem tam tak jak bałwan, aż nie przyszła do mnie moja Laura. Popatrzyła na mnie jakby z litością i powiedziała, że są już Davidem duzi, więc nie muszę się więcej starać. Mogę już odpuścić i zająć się sobą. – Martin uśmiechnął się do siebie, a Stardust skrzywił się na ten widok. – A potem David i ten kolorowy postrach konserwatystów… To było iskra. I Shane po dwudziestu latach powiedział na głos, że mnie kocha.

I ty też mu to powiedziałeś – dokończył gorzko Stardust. – I pognaliście razem na tęczowym jednorożcu?

Nie, polecieliśmy na tęczowym dywanie – sprostował Martin z głupim uśmiechem.  Chyba naprawdę był już pijany. – Nie od razu. Najpierw musiałem stchórzyć i wszystko spierdolić jak zawsze. Shane powinien już dawno trzasnąć mnie w mordę z łokcia i polecieć z jakimś fajnym gościem na tym jednorożcu… Mnie to się zawsze udaje, co nie?

Tak, Martin, dokładnie… Żałujesz tych wszystkich lat, które zmarnowałeś przez to, że jesteś sobą? Tym strachliwym i narcystycznym dupkiem?

Trochę – przyznał. – Żałuję, w jaki sposób do tego doszło, ale dzieci to coś, co mi się udało, chociaż zero w tym mojej zasługi. Kocham je. Gdybyśmy zostali z Shane’em parą, to właśnie tego nie umiałbym odżałować. Braku dzieci. Trochę żałuję, a trochę nie. Trudno to wytłumaczyć. Robiłem to dla nich, ale chyba nie potrzebnie. Powinienem wcześniej rozwieść się ze Skyler, zmarnowałem czas jej i Shane’a. Kupę czasu. W ogóle nie powinniśmy brać ślubu, ale byłem wtedy tylko przerażonym dzieciakiem, a ojciec wybił mi dwa zęby i zagroził, że się mnie wyprze i będę musiał żebrać na ulicy na pieluchy, a ja nie miałem jaj, żeby mu się przeciwstawić… Kurwa, tego nie chciałem powiedzieć.

Ojciec cię prał? – spytał zdziwiony Stardust. Uśmiechnął się, mimo wszystko chcąc rozluźnić atmosferę. – Powiedz jeszcze, że masz padaczkę, to będę czuł się winny, że cię nienawidzę.

Nie spodziewał się czegoś takiego. Nawet nie przyszłoby mu to do głowy, wtedy też nie. Tamten Martin Stormare nie był zahukanym gówniarzem z patologicznej rodziny.

Martin też był zdziwiony. Nie mógł uwierzyć, że komuś o tym powiedział, że przyznał się do tego, jaki jest słaby. Jakoś czuł, że nic się nie stanie, jeśli to będzie właśnie on. Może dlatego że nigdy więcej się nie spotkają, a może przez to że obaj gdzieś tam głęboko w środku byli bardzo smutni i nosili maski, żeby nikt się o tym nie wiedział. W końcu piękni i bogaci nie mogą być nieszczęśliwy, wtedy robią się żałośni.

Nie mam – oparł Martin, posyłając mu uśmiech. – Tylko lekką skoliozę. I nadprodukcję enzymów wątrobowych przez chlanie piwska i wpieprzanie chipsów.

Teraz Stardust po prostu wybuchnął śmiechem.

Boże, Martin, jesteś chujowy! O matko… Dawno się tak nie uśmiałem.

Wstał ze swojej kanapy i podszedł do fotela, który zajmował prawnik. Usiadł na jego podłokietniku, zakładając przy tym nogę na nogę. Wsunął palce w czarną czuprynę Martina i ścisnął ją mocno, zmuszając przy tym do uniesienia głowy, by na siebie patrzyli. Wzdrygnął się na uczucie jego ciała pod opuszkami palca. Szybko jednak odrzucił to uczucie.

To strasznie wkurwiające, że jesteś taki przystojny – rzucił, patrząc na jego pięknie wykrojoną twarz. – Martin, odpuszczam ci. Jesteś chujem, większym, niż umiesz się przyznać, ale jednocześnie jesteś przy tym tak żałosny, że aż mi się odechciewa ci dokopywać.

To miło – odparł Martin. Wyciągnął do niego dłoń i uśmiechnął się głupio. – Sztama?

Pieprz się, Martin – syknął Stardust i trzasnął jego wyciągniętą dłoń. – Ale powiedz… To dlatego tak odpuszczasz swoim bachorom?

Co masz na myśli?

Twoja córusia wygląda jak wyciągnięta z żurnala. Tworzą z Ianem tego swojego bloga „o modzie”. Lepiej na niego nie wchodź, jak nie chcesz dostać zawału. To piękna dziewczyna, trudno się dziwić, w końcu ma takie znakomite geny, ale chyba trochę przesadza. Byłoby przykro, gdyby się „zgubiła”. Wiesz, widziałem wiele takich dziewczyn, które marzyły o wielkiej karierze, ale im się nie udało. To zwykle źle się kończy. Chyba nie chcesz, żeby została dziewczyną tańczącą w tle w teledyskach jakiegoś rapera, która sepleni o laskach, które lecą na jego kasę i ich wielkich tyłkach?

Martin w momencie zbrzydł. Skrzywił się paskudnie.

To mądra dziewczyna.

Mądrość to za mało. Żeby podejmować właściwe decyzje trzeba mieć doświadczenie albo kogoś, kto będzie twoim wsparciem. Ja nie miałem ani jednego, ani drugiego, gdy wchodziłem w show-biznes i patrz, jak skończyłem.

Martin już trochę zamglonym od alkoholu spojrzeniem obrysował smukłą sylwetkę muzykę, od jego biało-czerwonych włosów, przez zbyt idealnie białą skórę, podkreślone czerwoną kredką oczy, szczupłą klatkę piersiową odsłoniętą przez rozpiętą marynarkę, po długie nogi, szczupłe nogi.

Całkiem zgrabnie – przyznał z uśmiechem. – Ale to maska, prawda? Szczerze, gdybym spotkałbym cię teraz pierwszy raz w życiu na ulicy i byłbym wolny, to bym do ciebie nie podszedł. A wiesz, że nie jestem typem, który boi się zgadać do laski, czy do faceta. Jesteś trochę zbyt… „wow”. Wychodzisz spoza skalę dla zwykłego śmiertelnika i chyba robisz to specjalnie.

Może – przyznał Stardust. – Minęły lata, odkąd rozmawiałem z kimś normalnym, kto nie jest ze świata fleszy, pieniędzy, kokainy i ukrywanej przez filmowych amantów homoseksualności.

Dla tego masz taką spinę. Wiesz, Shane jest lekarzem. Zapytam cię o to, o co on mnie kiedyś, gdy znowu jęczałem mu o suchych wiórach, które zostały z mojego małżeństwa. To pytanie o ważnym aspekcie medycznym.

Niby jakim?

A kiedy ostatnio zamoczyłeś? – Zaśmiał się głupkowato Martin.

Jezu… – jęknął Stardust, ale też się uśmiechnął. Na szczęście stał już kilka kroków od fotela, więc nie było aż tak krępująco, jakby mogło. – Ktoś ostatnio zadał mi to samo pytanie w równie mało wysublimowany sposób.

Miał oczywiście na myśli Santę Boy’a i jego złote myśli.

Dawno – przyznał.

Widzisz.

Martin już wrócił do zwyczajnego siebie. Znów siedział rozwalony w tym fotelu z butelką w dłoni zwisającej z łokietnika i uśmiechał się jak władca świata.

Idź już, Martin.

No dobra – zgodził się i wstał. Odłożył butelkę na stół. Potrząsnął głową, żeby się otrzeźwić. – Jeszcze nie powiedziałeś, co sądzisz o moim synu.

Tym przemądrzałym okularniku? – prychnął Stardust. – Na szczęście jest zupełnie inny od ciebie. Może nie zepchnie tego dzieciaka w przepaść. W niekończącą się otchłań, pierdoloną spiralę porażki, depresji i nieszczęścia.

Kiedyś byłeś słodszy, Luis.

Pierdol się, Martin. I spieprzaj już.

Martin pomachał mu na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi, nim w jego głowę trafiła rzucona przez Stardusta podkładka pod szklanki.

Spieprzaj i nie wracaj – sapnął do siebie muzyk, gdy był już sam.

Był zmęczony. Pomasował się po czole, ścierając z niego warstwę białego podkładu. Luis. Kiedy ktoś ostatnio się tak do niego zwracał? Nie pamiętał. Czasami zapominał, że tak naprawdę miał na imię.

***

Shane leżał na swoim łóżku w sypialni. Znudziło go już rozwiązywanie krzyżówki, a było za wcześnie, żeby iść spać. Leżał na boku, zwrócony plecami do drzwi i przeglądał Internet na telefonie. Usłyszał najpierw trzask stłumiony przez podłogę, a potem kolejny już na pierwszym piętrze. To Martin wrócił do domu. Jak zwykle rzucił swoją marynarkę na oparcie fotela, a ta zaraz zsunęła się na podłogę. Shane usłyszał, jak guziki uderzają o parkiet. Oczywiście Martin nie wrócił się, żeby ją podnieść. Wszedł do sypialni, nie włączając światła, rozebrał się i poszedł do łazienki. Umył zęby, ale nie wziął prysznica. Szybko więc z powrotem wrócił do pokoju. Położył się na łóżku, a potem objął ramieniem Shane’a. Chyba myślał, że ten śpi. Przycisnął rozgrzane czoło do jego karku.

Shane wciąż był zdziwiony, że z taką łatwością przychodziło mu przekraczanie bariery, którą sam wybudował między nimi lata temu. Zawsze unikał nawet przypadkowego dotyku. Trzymał Sahne’a na dystans, jakby ten był czymś skażony. A teraz co noc uwalał się na nim tak bezceremonialnie jak teraz, całował go przed wyjściem do pracy i trzymał go za rękę, gdy oglądali film. Wydawało się, że to Shane ma z tym większy problem. Te gesty były dla niego żenujące i zawstydzające nawet bardziej niż seks, z którym Martin też nie miał problemów.

Bierz tę łapę i odklej się ode mnie – syknął na przekór sobie. Czuł się przy nim jak nastolatek. Miał ochotę obgryzać paznokcie. – Śmierdzisz wódą.

Jestem najebany – potwierdził Martin wesołym tonem, ale się nie odsunął. – Shane…

No? – jęknął lekarz.

Kocham cię. Naprawdę cię kocham. I przepraszam.

Za co? – spytał.

Jego serce biło zbyt szybko jak na zdrowego człowieka przez pierwsze dwa zdania Martina. Podobno pijani ludzie nie kłamią. Ich jednak nie skomentował. Nie wiedział, jakie słowa byłby właściwe.

Za wszystko. Spierdoliłem, prawda? Spierdoliłem życie tylu osobom. Tobie, Skyler, Luisowi…

Shane nigdy nie opowiadał Martinowi o swoich kochankach, mniej lub bardziej poważnych. Właściwie nie miał przed nim innych tajemnic. Po za jedną. Nie była to do końca tajemnica, tylko coś, czego nie mógł mu powiedzieć, bo straciłby go na zawsze. Skyler. On widział ją jako bardzo wyrachowaną kobietę. Przypominała mu węża o pięknych, jasnych i błyszczących łuskach, ale jednak węża. Skyler była doskonała. Piękna, wykształcona, samodzielna. Miała własną firmę. Rodzinę jak z obrazka. Aż dotąd wszystko potoczyło się tak, jak to sobie zaplanowała. Upolowała tego najlepszego, którego zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Król i królowa balu. Martin nie należał do takich, którzy daliby się prowadzić na postronku. Na pewno nie, gdy był nastolatkiem. Bezczelnie wykorzystywał swoje atrybuty, serfując niesiony przez hormony. Nie był wykastrowanym bykiem, a ogierem chcącym galopować przez stepy, czuć wiatr we włosach i… Shane postanowił nie niszczyć wulgarnością tej pięknej metafory, która pojawiła się w jego głowie. Ile razy oni ze sobą spali, nim Skyler zaszła w ciążę? To pytanie wiele razy pojawiło się w jego głowie. Raz, może dwa razy. Martin był idiotą, ale nie był zły. Nie na tyle, by porzucić własne dzieci. Dał się złapać.

Gdyby mu to powiedział, dostałby w mordę i już więcej nikt by mu nie wyżerał solonych chipsów, a on by tego nie zniósł.  

Śpij – rzucił jedynie. – Ten dziwak i Skyler to nie moja sprawa. A ja jestem takim samym idiotą jak ty i nie potrafię nic innego, niż być w tobie zakochanym, więc przestań się już samobiczować i śpij.

Usłyszał chichot pijanego człowieka za swoimi plecami, a dłoń obejmująca go w pasie wsunęła się pod podkoszulek.

Spaliłeś buraka jak nastolatka, gdy mówiłeś, że mnie kochasz? Spaliłeś, prawda? – szeptał bez większego składu Martin, głaszcząc go po brzuchu. – To było słodkie, ale teraz jestem zbyt najebany.

Śpij, Martin. 


2 komentarze:

  1. Hej. Dobrze,że już wróciłaś. Mam nadzieję ,że nie zostawisz już nas na tak długo.rozdzial jak dla mnie wcale nie był nudny. Chłopaki musieli sobie wszystko wyjaśnić i w jakiś pokrętny sposób to sobie wyjaśnili. Martin jak walnął ten tekst o zamoczeniu to padłam. Moze w końcu ten biedak Stardust w końcu posłucha tych rad i jednak kogoś sobie znajdzie. Wydaje mi się ,że po tym spotkaniu już nie ma on takiego żalu do Martina. Pozdrawiam i czekam na następny rozdział w

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej :) Przykro mi za te długie przerwy między rozdziałami. Pomysłów mam mnóstwo, a tak mi się to przeciąga przez konieczność przeklepania tego na komputer. W pracy siedzę praktycznie cały czas przed monitorami i to dwoma, więc jak wrócę do domu to mam już dość :/ Myślałam nawet o speechtexter, żeby sobie leżeć na łóżku i dyktować, ale to nie wychodzi dobrze niestety. Ale nie chcę bardzo robić już takich długich przerw. Mnie też to smuci.
      "Martin jak walnął ten tekst o zamoczeniu to padłam" - i o to chodziło ;) Martin to taki śmieszek trochę jak Santa Boy, tylko ładniejszy i mniej przeklina :)
      Hm, Stardust budzi współczucie, a ja go chciałam wykreować na takiego bardzo nieprzyjemnego w odbiorze. Zakompleksionego, ale jednak bufona. Coś nie pykło :D
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń