Pozdrawiam!
Jechali
Uberem do hotelu, w którym mieli zarezerwowany apartament. Stardust
wydawał się dziwnie spięty. Katy wiedziała, że nie powinna tego
w żaden sposób komentować, czy nawet sugerować, że jej szef
zdradza oznaki zdenerwowania. Udając znużoną, przeglądała więc
Internet. Weszła na konto tego chłopaka. Jej wzrok od razu przykuło
nowe zdjęcie. Powiększyła je. Dzieciak siedział na podłodze
swojego pokoju praktycznie nagi. Był na klęczkach, dłonie trzymał
na podłodze pomiędzy nimi. Przez to jego ramiona wydawały się
węższe, a postawa wręcz prosząca. Przypominał teraz jakiegoś
rasowego pieska, o którego pan bardzo dba. Znów tylko biel i
czerwień. Burgund jego włosów opadających na jedno z roześmianych
oczu, biel jego skóry i materiału, który spłynął z jego ramion
i wił się przy biodrach. Niemal przeźroczysty woal. Ach, i jeszcze
czerń, prawie niezauważalna na zdjęciu. Materiał czarnej koszuli
zsuwającej się z ręki sięgającej czerwonych włosów. Reszta
drugiego mężczyzny była poza kadrem.
– Na
co tak patrzysz? – spytał Stardust. – Rumienisz się jak
idiotka.
– Wiesz,
słodkie szczeniaki i tak dalej. Wszystko, czego nienawidzisz.
– Pokaż.
Katy
podała telefon swojemu szefowi. Jakoś tak miała przeczucie, że
nie powinna pokazywać mu tego zdjęcia ze szczęśliwym nastoletnim
gejem, który przed chwilą miał swój pierwszy raz z chłopakiem.
Tak, odkąd przybyli do rodzinnego miasta Stardusta, a nawet
wcześniej, czuła to rosnące napięcie. Przesłuchała pierwsze
dema swojego szefa, nagrane zanim stał się tą albinoską hybrydą,
a był jedynie rozgoryczonym nastolatkiem, i zaczęła żałować
pomysłu, aby tu przyjechać.
Stardust
jedynie parsknął pod nosem i oddał Katy telefon.
– Co?
– zdecydowała się zapytać.
– Nic.
Nie wiem, z czego dzieciak się tak cieszy. Nawet nie pokazał swojej
twarzy.
Rozmowa
się ucięła, bo samochód zaparkował przed hotelem. Zaraz pojawił
się boy, który wyciągnął walizki z bagażnika. Stardust wysiadł
i rozejrzał się. Trochę się tu zmieniło. Było czyściej i w
sumie tyle. W drzwiach do hotelu zderzył się z mężczyzną, który
pospiesznie z niego wychodził z komórką przyciśniętą do ucha.
– Jakieś
przepraszam, może? – syknął Stardust.
Mężczyzna
w ciemnym garniturze odwrócił się i spojrzał na niego zaskoczony.
Obejrzał od góry do dołu Stardusta z uniesioną brwią. Przedtem w
ogóle musiał nie zwrócić uwagi, na kogo wpadł, a był to
mężczyzna w białym garniturze, z długimi farbowanymi na biało
włosami zaplecionymi w warkocz spływający z ramienia, z czerwoni
końcówkami. Oczy też miał czerwone. Teraz zaś nie krył
zdziwienia tym, co widział.
– Przepraszać?
Za co? – spytał trzeźwo, gdy już otrząsnął się z pierwszego
szoku. – Według zasad dobrego wychowania, to wchodzący powinien
przepuścić wychodzącego.
Katy
była już gotowa się wtrącić, aby powstrzymać burzę, ale
Stardust uśmiechnął się do swojego rozmówcy, a potem, co było
już dla niej szokujące, przeprosił.
– Martin
Stormare, jak zwykle doskonały – rzucił rozbawiony. – Dopiero
przyjechałem i już cię spotykam. To chyba rzeczywiście
przeznaczenie.
Zaskoczona
asystentka Stardusta przyglądnęła się dokładniej mężczyźnie
stojącemu przed nimi. Musiał być w podobnym wieku, co jej szef,
ale czarne, półdługie włosy, niechlujnie zaczesane do tyłu,
odejmowały mu lat. Był bardzo przystojny, zarost świetnie pasował
do jego twarzy z mocno zarysowaną szczęką. Markowy garnitur zaś
opinał wyrzeźbione ciało. Świetny materiał na pierwszą,
nieszczęśliwą miłość. Tak, teraz zaczynała rozumieć. To nagłe
zainteresowanie Stardusta koleżanką chłopaka i jej rodzicami, chęć
przyjechania tu po tylu latach. Będzie lała się krew, tylko nie
wiadomo jeszcze czyja.
Mężczyzna
zrobił zdziwioną minę. Obejrzał jeszcze raz całą postać
Stardusta.
– Znamy
się? – spytał tonem, jakby mocno w to wątpił. – Chyba bym
zapamiętał.
Stardust
uśmiechnął się w taki sposób, jakby to, co zaraz powie, miało
zniszczyć życie tego człowieka.
– Tak
– odparł i zrobił pauzę. – Kiedyś znałeś mnie jako Luisa.
Nie
stało się nic. Facet nie zrobił miny, jakby właśnie doznał
jakiegoś olśnienia. Dalej patrzył na dziwacznego jegomościa z
wyrazem obojętności z nutką lekkiego poirytowania.
– Luis?
– spytał, jakby to imię naprawdę nic mu nie mówiło.
Katy
nie miała pojęcia, co się dzieje. Jej szef i guru odwrócił się
na pięcie i już bez słowa wszedł pośpiesznie do hotelu. Jego
ramiona drżały. On po prostu uciekł jak dziecko, które zostało
upokorzone. Obejrzała się jeszcze raz na tamtego mężczyznę,
Martina Stormare, nim pobiegła za Stardustem, który wchodził już
do windy.
***
Martin
Stormare przez ostatnie kilka dni chodził jak struty. Sekretarka
zaproponowała mu, że przeniesie jego spotkania z rana na późniejsze
godziny, bo jej szef, gdy zjawiał się w biurze, przypominał
zombie. Ciągle kartki popisowo wypadały mu z teczek, a wzrok
zamiast na klientów wędrował gdzieś na ściany.
Nie
widział Shane’a od tamtej pory. Próbował do niego dzwonić, ale
mężczyzna nie odbierał, więc po kilku razach dał sobie spokój.
Nie mógł do niego pójść, bo wtedy musiałby coś zadeklarować,
coś zmienić w swoim życiu. Nie mógł prosić o to, żeby zostało
jak przedtem. Byłby wtedy skurwielem, zwykłym sadystą. Cóż,
chyba już nim był.
I
jeszcze to białe cudo z dzisiaj. Miał ten rozgoryczony wzrok, jak
małe dziecko, któremu nie poświęca się należytej uwagi.
Odwrócił się i odszedł, właściwie uciekł, jakby Martin go
upokorzył. Luis, powtórzył w myślach imię, gdy wracał już
samochodem do domu po pracy. Jaki Luis?
Przekroczył
próg swojego domu i od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Laura
zbiegła ze schodów tylko po to, by się z nim przywitać. Martin
uśmiechnął się do swojej pociechy. Tylko to w życiu mu się
udało. Tylko tego nie spieprzył.
– Coś
smutny jesteś – zauważyła Laura. – Odgrzać ci obiad?
– Jak
możesz, skarbie – odparł Martin i podążył za córką do
kuchni. – Gdzie twój brat?
– No
wiesz.
No
wiedział. Odbył ze Skyler następną rozmowę na ten temat. Dostał
polecenie przemówienia synowi do rozsądku. Tylko, na razie nie
wiedział jeszcze, czym był ten rozsądek i czy naprawdę warto się
nim kierować. On tak zrobił osiemnaście lat temu i jedyne dobrego,
co z tego wynikło, to te dwa, bliźniacze cuda.
– Jest
dorsz w pesto z suszonych pomidorów i ryż ze szpinakiem –
powiadomiła Laura, wkładając talerz do mikrofalówki. – Chcesz
piwo?
– Jak
ty mnie rozpieszczasz. Daj.
Martin
grzebał widelcem w rybie w poszukiwaniu ości, a Laura siedziała
naprzeciwko, chyba by dotrzymać mu towarzystwa i zawzięcie pisała
z kimś na telefonie. Już rano wyglądała na bardzo czymś
podekscytowaną. Właśnie, pomyślał Martin, młodsze pokolenie
powinno znać odpowiedź.
– Laura,
kojarzysz może jakiegoś muzyka albo innego idola? Ma białe włosy
z czerwonymi końcówkami, cały jest taki biało-czerwony.
Laura
spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.
– Czyli
on już tu jest?! – spytała. – Spotkałeś go?! Stardusta?!
– Chyba
tak – potwierdził Martin. – To ktoś sławny? Jakiś projektant
czy coś?
– Boże,
tato. To muzyk! Nigdy o nim nie słyszałeś?
Martin
wzruszył ramionami i połknął kolejny kęs dorsza. Był trochę za
słony. On słuchał tylko klasycznego Rocka – Led Zeppelin, Kiss,
Aerosmith i tak dalej. Nie śledził też za bardzo nowych trendów.
Nie umiał wymienić imion większości artystów, których piosenek
słuchał codziennie w radio podczas jazdy do pracy. Kojarzył
jakiegoś Weeknda bez „e” i paru innych.
– No
może coś kojarzę – przyznał. – Ale to jakiś facet od techno,
czy coś?
– Techno
już nie istnieje – wytłumaczyła wyraźnie zawiedziona Laura. –
On siedzi w czymś jak Rock elektroniczny. Trochę jak Marylin Manson
z początków dwudziestego pierwszego wieku. Kurczę, ale muszę
napisać do Iana, że już jest!
– Idziecie
na jego koncert?
– Nie!
Słuchaj, ojciec, Ian ma być jego modelem i występować w
teledyskach do jego nowej płyty. Jakby ma być jego młodszą
wersją. I Stardust zaprosił Iana i mnie jutro do siebie. Fajnie,
co?
Martin
tak nie uważał. Z dwóch powodów. Po pierwsze dwójka dzieciaków
nie powinna spotkać się z obcym facetem, szczególnie podobno
gwiazdą Rocka, w hotelowym pokoju. To brzmiało wręcz książkowo
podejrzanie. Ile słyszało się takich historii? Libacja w hotelu,
narkotyki, alkohol, nieletnie fanki. I po drugie, ten wzrok, którym
obdarzył go rano mężczyzna. Martin miał złe przeczucia.
– Nie
pójdziecie tam bez kogoś dorosłego – powiedział.
– Co?
– jęknęła Laura, ale po minie ojca wiedziała, że nic nie ugra.
– To niby z kim? Z tobą?
– Wyjątkowo
muszę iść juro do pracy. – Zastanowił się. Skyler pewnie w
ogóle nie miała pojęcia o planach córki. – Niech David z wami
pójdzie. On ma łeb na karku.
– A
ja niby nie mam?
– Nie
mówię, że nie. Tylko że nie w tym momencie. I macie wyjść zanim
zrobi się ciemno. Będę dzwonił.
Martin
dokończył późny obiad i wziął prysznic. Skyler znowu gdzieś
wyszła z koleżankami. Ostatnio często to robiła. Wczorajszej nocy
zaprezentowała mu swój nowy, koronkowy negliż. Miała piękne
ciało, zadbane i dopieszczone, ale cieszył się, że dzisiaj
zapewne wróci wieczorem i będzie zmęczona.
Rzucił
się na łóżko jedynie w szlafroku. Czuł się wykończony, mimo że
miał dzisiaj tylko jedno spotkanie w hotelu. Leżał tak z
policzkiem wciśniętym w poduszkę pachnącą lawendą i pozwalał
myślom płynąć, gdzie tylko chcą. Mogły zatrzymać się tylko w
jednym porcie. Shane. Chciało mu się płakać. Ostatni raz robił
to przy narodzinach Laury i Davida.
Shane.
Sięgnął
po telefon, by rozproszyć niechciane myśli. Wpisał w wyszukiwarkę
pseudonim muzyka i otrzymał tysiące wyników. Wszedł na Wikipedię.
Rzeczywiście pochodził stąd, był mniej więcej w jego wieku, a
nazywał się Luis Berry. Nie kojarzył takiego nazwiska, to nie był
nikt z jego klasy w szkole średniej. Poszukał starych zdjęć, ale
trudne było znaleźć takie przed przemianą zwykłego dzieciaka w
Stardusta, jakby ktoś specjalnie je usunął. Natrafił tylko na
jedno grupowe zdjęcie szkolne. Ktoś wrzucił je do Internetu z
podpisem „Chodziłem z tym Stardustem do jednej klasy”, ale nie
zaznaczył, który z kilkunastu chłopaków stojących w trzech
rzędach to miał być on. Martin przyglądał się tym niewyraźnym,
rozpikselowanym twarzom i nie rozpoznawał żadnej, ale czuł, że
umyka mu coś bardzo ważnego. Gdyby to był zwykły dzień,
zapytałby Shane’a. Zawsze zwalał mu wszystkie swoje problemy na
głowę.
– Martin,
śpisz? Czemu się nie przebrałeś?
Obudził
go głoś Skyler. Nie odpowiedział, bo nie mógł. Po kilkunastu
minutach poczuł, jak materac za jego plecami się ugina, a Skyler
wsuwa się pod kołdrę pachnącą lawendą. Dotknęła jego włosów.
– Martin,
śpisz? – zapytała jeszcze raz.
– Nie
– odparł. – A co?
Chciałby
teraz usłyszeć od Skyler, że go kocha.
– Wiesz,
byłam dzisiaj w banku. Na naszym koncie pojawiło się trzydzieści
tysięcy dolarów. Wiesz coś o tym?
Martin
otworzył szeroko oczy, które dotąd trzymał wręcz kurczowo
zamknięte. Chciał poderwać się z łóżka, ale zaraz znów poczuł
się zupełnie bezwładny.
– Nie
wiem – odparł jedynie.
– Ach,
tak. Dobranoc, Martin.
Skyler
zgasiła lampkę na szafce nocnej i odwróciła się na bok. Leżeli
zwróceni do siebie plecami.
– Skyler,
pamiętasz jakiegoś Luisa Berry’ego?
– Co?
– rzuciła nieprzytomnie jego żona. Była już na granicy snu. –
Chodziliśmy do jego brata na prywatki, nie pamiętasz? Tam się
poznaliśmy.
Tak,
teraz pamiętał.
***
Osiemnaście
lat wcześniej
Kolejna
taka sama impreza u Berry’ego. Znów te paskudne drinki w
czerwonych kubeczkach, które już opróżnione walały się na
podłodze. I chipsy w plastikowych miskach, kilka smaków
wymieszanych ze sobą. Z głośników szły jakieś popowe hity,
ludzie w grupkach gadali o niczym. Pary znajdowały sobie jakiś
kącik i zapominały o całym świecie, oddając się przyziemnej
przyjemności i nie przejmując się przy tym przymusowymi gapiami.
Martin
siedział na tapczanie koło Berry’ego i grzebał w misce z
chipsami w poszukiwaniu tych solonych. Organizator prywatki i
zawodnik ich szkolnej drużyny, który w dzisiejszym meczu zdobył
najwięcej punktów, nazywał stary, rozpadający się mebel w swoim
salonie „kanapą mistrzów”. Podczas imprez siedzieli tu tylko
szkolni koszykarze i cheerleaderki. Dziewczyny wciąż nosiły na
sobie te kuse, zielone stroje. Berry miał dzisiaj najlepszy bilans,
zdobył o pięć punktów więcej od Martina, kapitana drużyny, więc
pierdzielił tylko o tym. Gdy znów wykonał zamach, jakby rzucał za
trzy punkty, Martin upuścił miskę z chipsami na ławę i rozglądnął
się po salonie. Poszło mu dzisiaj słabo, bo był wkurzony. A
wkurzony był dlatego, bo dostał wczoraj kosza.
Po
drugiej stronie salonu, koło okna, zobaczył Skyler otoczoną przez
koleżanki. Zapytał ją wczoraj na szkolnym korytarzu, czy pójdzie
z nim na randkę. Jej koleżanki wydawały się bardziej
podekscytowane tym, co przed chwilą usłyszały, niż ona. Skyler
jedynie zapytała, gdzie ją zaprasza. Odparł zgodnie z prawdą, że
nie wie. Nie zastanawiał się jeszcze. Jak już się zgodzi, to coś
wymyśli. Skyler uśmiechnęła się pobłażliwie i powiedziała mu,
żeby się bardziej postarał. Odwróciła się na pięcie,
zostawiając go na środku korytarza. Czuł na sobie te spojrzenia i
słyszał szepty.
Martin
Stormare dostał kosza. Jeszcze żadna mu nie odmówiła. Bardziej
postarać? Co to niby znaczyło? Jakby czegoś mu brakowało.
Nagle
poczuł, jak ogarnia go złość. Dopił pozostałości ze swojego
kubka, zgniótł go w dłoni i rzucił w stronę Berry’ego, który
jedynie się roześmiał, gdy kawałek plastiku odbił się od jego
głowy i spadł na podłogę. Martin wstał z wersalki i zaczął
przepychać się przez tłum. Wcześniej gdzieś mignął mu Shane.
Chciał z nim pogadać.
– Widziałeś
Shane’a? – spytał jakiegoś chuderlawego chłopaczka. Nie
pamiętał jego imienia, ale sam został rozpoznany.
– Martin?
Ech… chyba go widziałem, jak szedł na balkon.
– Dzięki.
Shane
był popularnym gościem, który jednak lubił czasami zejść z
radarów. Martin uważał go za swojego jedynego przyjaciela, mimo że
miał naprawdę wielu znajomych. Kiedyś czuł, że mógł mu
powiedzieć wszystko. Ostatnio jednak już tak nie było. Za to
między nimi zrobiło się… Niezręcznie. To było dobre słowo,
aby opisać to, jak czuł się, gdy zostawali sam na sam.
Niezręcznie.
Rzeczywiście
znalazł go na balkonie. Shane opierał się o barierki i palił
papierosa. W drugiej dłoni trzymał telefon.
– Hej,
Martin – przywitał się jako pierwszy. Jak zwykle uśmiechnął
się na jego widok, choć jeszcze przed momentem wydawał się
zamyślony. – Widziałem mecz, świetnie ci poszło. Jak zwykle.
Martin
wzruszył ramionami.
– Berry
zdobył dzisiaj najwięcej punktów.
– Hm.
Shane
zaciągnął się papierosem i znów spojrzał przed siebie. Lekko
kręcone włosy wiły mu się przy karku. Od jakiegoś czasu nosił
zarost. Pasował mu. Martin nie miał pojęcia, co chciał powiedzieć
i po co właściwie tu przyszedł, więc tylko stał. Shane znów
spojrzał na niego i uśmiechnął się kącikiem ust.
– Znów
to robisz – powiedział.
– Co?
– Uciekasz
wzrokiem, kiedy na ciebie patrzę.
– Może
przez to, co mi ostatnio powiedziałeś?
– Że
jestem gejem? Nie. – Zaśmiał się Shane. – Robiłeś to już
wcześniej. Nie dziwię ci się, też bym to robił, gdyby ktoś tak
na mnie patrzył.
Zrobił
błąd, przychodząc tu. Unikał Shane’a od kilku dni i w
ten sposób jedynie przesuwał w czasie to, co nieuniknione, ale
przynajmniej mógł udawać, że to jeszcze nie koniec.
– Shane…
Ja…
Shane
pokręcił głową, dając mu znak, że nie musi się męczyć.
– Znalazłem
sobie chłopaka – powiedział. – Piszemy ze sobą. Jutro idę się
z nim spotkać pierwszy raz, więc nie mogę iść z tobą do kina.
To
było pożegnanie, prawda? Mówił mu, żeby sobie poszedł. Dobrze.
Niech tak będzie. Martin wrócił do salonu. Był wkurzony. Impreza stała się
jeszcze głośniejsza. Ludzie zaczepiali go, ale on tylko parł do
przodu przez tłum. Wszedł po schodach na pierwsze piętro, choć
Berry tego zabronił. Nie chciał, żeby go teraz zaczepiali, żeby
do niego mówili i żeby na niego patrzyli.
Muzyka,
choć trochę stłumiona, tu też była głośna. Martin spojrzał
wzdłuż korytarza w poszukiwaniu jakiegoś cichego zakątka, jakiejś
oazy. Drzwi do jednego z pokoi były niedomknięte. Skrzypiały, gdy
otwierał je szerzej. Na zaścielonym łóżku siedział po turecku
chłopak. Na uszach miał słuchawki i kołysał się lekko w rytm
muzyki. Innej niż ta płynąca z głośników, na którą tak
naprawdę nikt na parterze nie zwracał uwagi. Wokół niego leżały
rozsypane kartki zapisane ołówkiem. Trzymał go teraz w dłoni i
pukał rysikiem o notatnik. Myślał nad następnym słowem i był
tym całkowicie pochłonięty, dlatego nie zauważył od razu, jak
ktoś wchodzi do jego pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Martin
przyglądał się chłopcu. Tak nazwał go w myślach, choć Berry
miał ponoć jedynie starszego brata. Ten, który siedział przed
nim, zdawał się być na tyle niewinnym i delikatnym, że pasowało
do niego tylko to określenie. Gdy się uśmiechał do swojego
notesu, w policzkach robiły mu się dołeczki. Miał krótkie
brązowe włosy i piwne oczy. Wydawał się zupełnie nijaki, a przez
to wyjątkowy. Oderwany od świata.
Wreszcie
spojrzał na niego. Ściągnął słuchawki.
– Co
tu robisz? – spytał.
– Przyszedłem
odpocząć. Mogę?
– Proszę.
– Chłopak strzepnął dłonią wyrwane z notesu kartki z łóżka,
a one lekko opadły na podłogę. – Jeśli chcesz.
Martin
położył się na pościeli na plecach i zamknął oczy. Po chwili
poczuł delikatny, nieśmiały dotyk na włosach i uchu.
– Jestem
Martin Stormare. A ty?
– Luis.
– I
co robisz?
– Piszę
piosenki, ale już nie mam, o czym pisać. Napisałem już o szkole,
o rodzicach, o bracie, o domu i o sobie. Skończyły mi się tematy.
– Możesz
pisać o mnie – zaproponował Martin, uśmiechając się.
Nie
miał ochoty otwierać oczu. Łóżko było miękkie, a delikatny
dotyk na włosach przyjemny. Mógłby tu zasnąć. Chciał tu zostać.
I
tak Luis Berry zakochał się od pierwszego wejrzenia głupią,
nastoletnią miłością w Martinie Stormare. Siedząc na tym łóżku,
napisał o nim wiele piosenek. Leżąc na nim, kochał się z nim. A
klęcząc na nim, przeklinał dzień, w którym go poznał, i wciąż
pisał piosenki. Te pierwsze spalił.
***
Dziś
spotkał człowieka, który go stworzył, a on nawet nie pamiętał
jego imienia.
To w końcu Luis, czy Paul? O.o się pogubiłam xD
OdpowiedzUsuńMartin jest... Oczywiście wciąż go uwielbiam! Ale albo jest tak głupi, albo taki ślepy, albo ma tak wywalone... w sumie nie wiem co gorsze ;) chyba już rozumiem czemu David jest tak oporny - ma to po ojcu :D
Cudownie się czytało! Rozdział mimo powagi i rozważań bardzo lekki i wciągający.
Weny. WENY! WEEEENYYYYYY!!!
MaWi
O, kurczę! Bo napisałam z Paulem, a potem pomyślałam, że Luis bardziej pasuje i zaczęłam zmieniać, ale jakoś mi umknął ostatni akapit. Zmieniłam już na Luisa. Ale wpadka :D
UsuńCo do Martina, cóż... to było 18 lat temu i może dla niego nie miało aż takiego znaczenia. Nie zmienia to faktu, że to skurw# :D
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
No Martin ma wiele wad ale akurat tatą jest fajnym. Kurcze ciekawe czy jakoś się rozwiąże ta sprawa z Shanem bo widzę że chyba jednak im obu na sobie mocno zależy.
OdpowiedzUsuńNikt nie jest doskonały. Jak ktoś jest super przystojny, to musi być pokręcony, bo inaczej równowaga świata by runęła ;) Spoko, Shane jeszcze nie zniknął tak całkiem. Pozdrawiam!
UsuńNo proszę - wyjaśniło się skąd się panowie znają :) Kurcze, to naprawdę przykre, że Luis był taki zakochany w Martinie, a ten nawet go nie skojarzyl... Ciekawe, czy teraz jak już sobie przypomniał to cokolwiek to zmieni? A może w jakiś sposób wpłynie na jego dalsze decyzje co do Shane'a? Teraz, gdy dzieci są już właściwie dorosłe, to mógłby bardziej pomyśleć o sobie. Tylko najpierw powinien zastanowić się konkretnie czego tak naprawdę chce. Fajny rozdział - bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie 😘
OdpowiedzUsuńTutaj trochę obronię Martina - Luis przeszedł transformację i wygląda zupełnie inaczej. No i minęło 18 lat... No dobra, to jednak jest świnia xD Tak, Martin musie przede wszystkim POMYŚLEĆ. Dzięki za komentarz i pozdrawiam :)
Usuń