środa, 6 maja 2020

EROS/SORE - ROZDZIAŁ 9 - Spotkanie

Kolejny rozdział EROS/SORE, ostatniego opowiadania z uniwersum "Texas Brothers". Jak widzicie, powoli zmierza ku końcowi. Częściej-gęściej będę pewnie zajmować się "Rahzelem" i "Klątwą krwi", których rozdziały zamieszczam na drugim blogu, ale zamierzam zakończyć to opowiadanie.
Pozdrawiam!


Jechali Uberem do hotelu, w którym mieli zarezerwowany apartament. Stardust wydawał się dziwnie spięty. Katy wiedziała, że nie powinna tego w żaden sposób komentować, czy nawet sugerować, że jej szef zdradza oznaki zdenerwowania. Udając znużoną, przeglądała więc Internet. Weszła na konto tego chłopaka. Jej wzrok od razu przykuło nowe zdjęcie. Powiększyła je. Dzieciak siedział na podłodze swojego pokoju praktycznie nagi. Był na klęczkach, dłonie trzymał na podłodze pomiędzy nimi. Przez to jego ramiona wydawały się węższe, a postawa wręcz prosząca. Przypominał teraz jakiegoś rasowego pieska, o którego pan bardzo dba. Znów tylko biel i czerwień. Burgund jego włosów opadających na jedno z roześmianych oczu, biel jego skóry i materiału, który spłynął z jego ramion i wił się przy biodrach. Niemal przeźroczysty woal. Ach, i jeszcze czerń, prawie niezauważalna na zdjęciu. Materiał czarnej koszuli zsuwającej się z ręki sięgającej czerwonych włosów. Reszta drugiego mężczyzny była poza kadrem.

– Na co tak patrzysz? – spytał Stardust. – Rumienisz się jak idiotka.
– Wiesz, słodkie szczeniaki i tak dalej. Wszystko, czego nienawidzisz.
– Pokaż.
Katy podała telefon swojemu szefowi. Jakoś tak miała przeczucie, że nie powinna pokazywać mu tego zdjęcia ze szczęśliwym nastoletnim gejem, który przed chwilą miał swój pierwszy raz z chłopakiem. Tak, odkąd przybyli do rodzinnego miasta Stardusta, a nawet wcześniej, czuła to rosnące napięcie. Przesłuchała pierwsze dema swojego szefa, nagrane zanim stał się tą albinoską hybrydą, a był jedynie rozgoryczonym nastolatkiem, i zaczęła żałować pomysłu, aby tu przyjechać.
Stardust jedynie parsknął pod nosem i oddał Katy telefon.
– Co? – zdecydowała się zapytać.
– Nic. Nie wiem, z czego dzieciak się tak cieszy. Nawet nie pokazał swojej twarzy.
Rozmowa się ucięła, bo samochód zaparkował przed hotelem. Zaraz pojawił się boy, który wyciągnął walizki z bagażnika. Stardust wysiadł i rozejrzał się. Trochę się tu zmieniło. Było czyściej i w sumie tyle. W drzwiach do hotelu zderzył się z mężczyzną, który pospiesznie z niego wychodził z komórką przyciśniętą do ucha.
– Jakieś przepraszam, może? – syknął Stardust.
Mężczyzna w ciemnym garniturze odwrócił się i spojrzał na niego zaskoczony. Obejrzał od góry do dołu Stardusta z uniesioną brwią. Przedtem w ogóle musiał nie zwrócić uwagi, na kogo wpadł, a był to mężczyzna w białym garniturze, z długimi farbowanymi na biało włosami zaplecionymi w warkocz spływający z ramienia, z czerwoni końcówkami. Oczy też miał czerwone. Teraz zaś nie krył zdziwienia tym, co widział.
– Przepraszać? Za co? – spytał trzeźwo, gdy już otrząsnął się z pierwszego szoku. – Według zasad dobrego wychowania, to wchodzący powinien przepuścić wychodzącego.
Katy była już gotowa się wtrącić, aby powstrzymać burzę, ale Stardust uśmiechnął się do swojego rozmówcy, a potem, co było już dla niej szokujące, przeprosił.
– Martin Stormare, jak zwykle doskonały – rzucił rozbawiony. – Dopiero przyjechałem i już cię spotykam. To chyba rzeczywiście przeznaczenie.
Zaskoczona asystentka Stardusta przyglądnęła się dokładniej mężczyźnie stojącemu przed nimi. Musiał być w podobnym wieku, co jej szef, ale czarne, półdługie włosy, niechlujnie zaczesane do tyłu, odejmowały mu lat. Był bardzo przystojny, zarost świetnie pasował do jego twarzy z mocno zarysowaną szczęką. Markowy garnitur zaś opinał wyrzeźbione ciało. Świetny materiał na pierwszą, nieszczęśliwą miłość. Tak, teraz zaczynała rozumieć. To nagłe zainteresowanie Stardusta koleżanką chłopaka i jej rodzicami, chęć przyjechania tu po tylu latach. Będzie lała się krew, tylko nie wiadomo jeszcze czyja.
Mężczyzna zrobił zdziwioną minę. Obejrzał jeszcze raz całą postać Stardusta.
– Znamy się? – spytał tonem, jakby mocno w to wątpił. – Chyba bym zapamiętał.
Stardust uśmiechnął się w taki sposób, jakby to, co zaraz powie, miało zniszczyć życie tego człowieka.
– Tak – odparł i zrobił pauzę. – Kiedyś znałeś mnie jako Luisa.
Nie stało się nic. Facet nie zrobił miny, jakby właśnie doznał jakiegoś olśnienia. Dalej patrzył na dziwacznego jegomościa z wyrazem obojętności z nutką lekkiego poirytowania.
– Luis? – spytał, jakby to imię naprawdę nic mu nie mówiło.
Katy nie miała pojęcia, co się dzieje. Jej szef i guru odwrócił się na pięcie i już bez słowa wszedł pośpiesznie do hotelu. Jego ramiona drżały. On po prostu uciekł jak dziecko, które zostało upokorzone. Obejrzała się jeszcze raz na tamtego mężczyznę, Martina Stormare, nim pobiegła za Stardustem, który wchodził już do windy.
***
Martin Stormare przez ostatnie kilka dni chodził jak struty. Sekretarka zaproponowała mu, że przeniesie jego spotkania z rana na późniejsze godziny, bo jej szef, gdy zjawiał się w biurze, przypominał zombie. Ciągle kartki popisowo wypadały mu z teczek, a wzrok zamiast na klientów wędrował gdzieś na ściany.
Nie widział Shane’a od tamtej pory. Próbował do niego dzwonić, ale mężczyzna nie odbierał, więc po kilku razach dał sobie spokój. Nie mógł do niego pójść, bo wtedy musiałby coś zadeklarować, coś zmienić w swoim życiu. Nie mógł prosić o to, żeby zostało jak przedtem. Byłby wtedy skurwielem, zwykłym sadystą. Cóż, chyba już nim był.
I jeszcze to białe cudo z dzisiaj. Miał ten rozgoryczony wzrok, jak małe dziecko, któremu nie poświęca się należytej uwagi. Odwrócił się i odszedł, właściwie uciekł, jakby Martin go upokorzył. Luis, powtórzył w myślach imię, gdy wracał już samochodem do domu po pracy. Jaki Luis?
Przekroczył próg swojego domu i od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Laura zbiegła ze schodów tylko po to, by się z nim przywitać. Martin uśmiechnął się do swojej pociechy. Tylko to w życiu mu się udało. Tylko tego nie spieprzył.
– Coś smutny jesteś – zauważyła Laura. – Odgrzać ci obiad?
– Jak możesz, skarbie – odparł Martin i podążył za córką do kuchni. – Gdzie twój brat?
– No wiesz.
No wiedział. Odbył ze Skyler następną rozmowę na ten temat. Dostał polecenie przemówienia synowi do rozsądku. Tylko, na razie nie wiedział jeszcze, czym był ten rozsądek i czy naprawdę warto się nim kierować. On tak zrobił osiemnaście lat temu i jedyne dobrego, co z tego wynikło, to te dwa, bliźniacze cuda.
– Jest dorsz w pesto z suszonych pomidorów i ryż ze szpinakiem – powiadomiła Laura, wkładając talerz do mikrofalówki. – Chcesz piwo?
– Jak ty mnie rozpieszczasz. Daj.
Martin grzebał widelcem w rybie w poszukiwaniu ości, a Laura siedziała naprzeciwko, chyba by dotrzymać mu towarzystwa i zawzięcie pisała z kimś na telefonie. Już rano wyglądała na bardzo czymś podekscytowaną. Właśnie, pomyślał Martin, młodsze pokolenie powinno znać odpowiedź.
– Laura, kojarzysz może jakiegoś muzyka albo innego idola? Ma białe włosy z czerwonymi końcówkami, cały jest taki biało-czerwony.
Laura spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.
– Czyli on już tu jest?! – spytała. – Spotkałeś go?! Stardusta?!
– Chyba tak – potwierdził Martin. – To ktoś sławny? Jakiś projektant czy coś?
– Boże, tato. To muzyk! Nigdy o nim nie słyszałeś?
Martin wzruszył ramionami i połknął kolejny kęs dorsza. Był trochę za słony. On słuchał tylko klasycznego Rocka – Led Zeppelin, Kiss, Aerosmith i tak dalej. Nie śledził też za bardzo nowych trendów. Nie umiał wymienić imion większości artystów, których piosenek słuchał codziennie w radio podczas jazdy do pracy. Kojarzył jakiegoś Weeknda bez „e” i paru innych.
– No może coś kojarzę – przyznał. – Ale to jakiś facet od techno, czy coś?
– Techno już nie istnieje – wytłumaczyła wyraźnie zawiedziona Laura. – On siedzi w czymś jak Rock elektroniczny. Trochę jak Marylin Manson z początków dwudziestego pierwszego wieku. Kurczę, ale muszę napisać do Iana, że już jest!
– Idziecie na jego koncert?
– Nie! Słuchaj, ojciec, Ian ma być jego modelem i występować w teledyskach do jego nowej płyty. Jakby ma być jego młodszą wersją. I Stardust zaprosił Iana i mnie jutro do siebie. Fajnie, co?
Martin tak nie uważał. Z dwóch powodów. Po pierwsze dwójka dzieciaków nie powinna spotkać się z obcym facetem, szczególnie podobno gwiazdą Rocka, w hotelowym pokoju. To brzmiało wręcz książkowo podejrzanie. Ile słyszało się takich historii? Libacja w hotelu, narkotyki, alkohol, nieletnie fanki. I po drugie, ten wzrok, którym obdarzył go rano mężczyzna. Martin miał złe przeczucia.
– Nie pójdziecie tam bez kogoś dorosłego – powiedział.
– Co? – jęknęła Laura, ale po minie ojca wiedziała, że nic nie ugra. – To niby z kim? Z tobą?
– Wyjątkowo muszę iść juro do pracy. – Zastanowił się. Skyler pewnie w ogóle nie miała pojęcia o planach córki. – Niech David z wami pójdzie. On ma łeb na karku.
– A ja niby nie mam?
– Nie mówię, że nie. Tylko że nie w tym momencie. I macie wyjść zanim zrobi się ciemno. Będę dzwonił.
 
Martin dokończył późny obiad i wziął prysznic. Skyler znowu gdzieś wyszła z koleżankami. Ostatnio często to robiła. Wczorajszej nocy zaprezentowała mu swój nowy, koronkowy negliż. Miała piękne ciało, zadbane i dopieszczone, ale cieszył się, że dzisiaj zapewne wróci wieczorem i będzie zmęczona.
Rzucił się na łóżko jedynie w szlafroku. Czuł się wykończony, mimo że miał dzisiaj tylko jedno spotkanie w hotelu. Leżał tak z policzkiem wciśniętym w poduszkę pachnącą lawendą i pozwalał myślom płynąć, gdzie tylko chcą. Mogły zatrzymać się tylko w jednym porcie. Shane. Chciało mu się płakać. Ostatni raz robił to przy narodzinach Laury i Davida.
Shane.
Sięgnął po telefon, by rozproszyć niechciane myśli. Wpisał w wyszukiwarkę pseudonim muzyka i otrzymał tysiące wyników. Wszedł na Wikipedię. Rzeczywiście pochodził stąd, był mniej więcej w jego wieku, a nazywał się Luis Berry. Nie kojarzył takiego nazwiska, to nie był nikt z jego klasy w szkole średniej. Poszukał starych zdjęć, ale trudne było znaleźć takie przed przemianą zwykłego dzieciaka w Stardusta, jakby ktoś specjalnie je usunął. Natrafił tylko na jedno grupowe zdjęcie szkolne. Ktoś wrzucił je do Internetu z podpisem „Chodziłem z tym Stardustem do jednej klasy”, ale nie zaznaczył, który z kilkunastu chłopaków stojących w trzech rzędach to miał być on. Martin przyglądał się tym niewyraźnym, rozpikselowanym twarzom i nie rozpoznawał żadnej, ale czuł, że umyka mu coś bardzo ważnego. Gdyby to był zwykły dzień, zapytałby Shane’a. Zawsze zwalał mu wszystkie swoje problemy na głowę.
– Martin, śpisz? Czemu się nie przebrałeś?
Obudził go głoś Skyler. Nie odpowiedział, bo nie mógł. Po kilkunastu minutach poczuł, jak materac za jego plecami się ugina, a Skyler wsuwa się pod kołdrę pachnącą lawendą. Dotknęła jego włosów.
– Martin, śpisz? – zapytała jeszcze raz.
– Nie – odparł. – A co?
Chciałby teraz usłyszeć od Skyler, że go kocha.
– Wiesz, byłam dzisiaj w banku. Na naszym koncie pojawiło się trzydzieści tysięcy dolarów. Wiesz coś o tym?
Martin otworzył szeroko oczy, które dotąd trzymał wręcz kurczowo zamknięte. Chciał poderwać się z łóżka, ale zaraz znów poczuł się zupełnie bezwładny.
– Nie wiem – odparł jedynie.
– Ach, tak. Dobranoc, Martin.
Skyler zgasiła lampkę na szafce nocnej i odwróciła się na bok. Leżeli zwróceni do siebie plecami.
– Skyler, pamiętasz jakiegoś Luisa Berry’ego?
– Co? – rzuciła nieprzytomnie jego żona. Była już na granicy snu. – Chodziliśmy do jego brata na prywatki, nie pamiętasz? Tam się poznaliśmy.
Tak, teraz pamiętał.
***
Osiemnaście lat wcześniej
Kolejna taka sama impreza u Berry’ego. Znów te paskudne drinki w czerwonych kubeczkach, które już opróżnione walały się na podłodze. I chipsy w plastikowych miskach, kilka smaków wymieszanych ze sobą. Z głośników szły jakieś popowe hity, ludzie w grupkach gadali o niczym. Pary znajdowały sobie jakiś kącik i zapominały o całym świecie, oddając się przyziemnej przyjemności i nie przejmując się przy tym przymusowymi gapiami.
Martin siedział na tapczanie koło Berry’ego i grzebał w misce z chipsami w poszukiwaniu tych solonych. Organizator prywatki i zawodnik ich szkolnej drużyny, który w dzisiejszym meczu zdobył najwięcej punktów, nazywał stary, rozpadający się mebel w swoim salonie „kanapą mistrzów”. Podczas imprez siedzieli tu tylko szkolni koszykarze i cheerleaderki. Dziewczyny wciąż nosiły na sobie te kuse, zielone stroje. Berry miał dzisiaj najlepszy bilans, zdobył o pięć punktów więcej od Martina, kapitana drużyny, więc pierdzielił tylko o tym. Gdy znów wykonał zamach, jakby rzucał za trzy punkty, Martin upuścił miskę z chipsami na ławę i rozglądnął się po salonie. Poszło mu dzisiaj słabo, bo był wkurzony. A wkurzony był dlatego, bo dostał wczoraj kosza.
Po drugiej stronie salonu, koło okna, zobaczył Skyler otoczoną przez koleżanki. Zapytał ją wczoraj na szkolnym korytarzu, czy pójdzie z nim na randkę. Jej koleżanki wydawały się bardziej podekscytowane tym, co przed chwilą usłyszały, niż ona. Skyler jedynie zapytała, gdzie ją zaprasza. Odparł zgodnie z prawdą, że nie wie. Nie zastanawiał się jeszcze. Jak już się zgodzi, to coś wymyśli. Skyler uśmiechnęła się pobłażliwie i powiedziała mu, żeby się bardziej postarał. Odwróciła się na pięcie, zostawiając go na środku korytarza. Czuł na sobie te spojrzenia i słyszał szepty.
Martin Stormare dostał kosza. Jeszcze żadna mu nie odmówiła. Bardziej postarać? Co to niby znaczyło? Jakby czegoś mu brakowało.
Nagle poczuł, jak ogarnia go złość. Dopił pozostałości ze swojego kubka, zgniótł go w dłoni i rzucił w stronę Berry’ego, który jedynie się roześmiał, gdy kawałek plastiku odbił się od jego głowy i spadł na podłogę. Martin wstał z wersalki i zaczął przepychać się przez tłum. Wcześniej gdzieś mignął mu Shane. Chciał z nim pogadać.
– Widziałeś Shane’a? – spytał jakiegoś chuderlawego chłopaczka. Nie pamiętał jego imienia, ale sam został rozpoznany.
– Martin? Ech… chyba go widziałem, jak szedł na balkon.
– Dzięki.
Shane był popularnym gościem, który jednak lubił czasami zejść z radarów. Martin uważał go za swojego jedynego przyjaciela, mimo że miał naprawdę wielu znajomych. Kiedyś czuł, że mógł mu powiedzieć wszystko. Ostatnio jednak już tak nie było. Za to między nimi zrobiło się… Niezręcznie. To było dobre słowo, aby opisać to, jak czuł się, gdy zostawali sam na sam. Niezręcznie.
Rzeczywiście znalazł go na balkonie. Shane opierał się o barierki i palił papierosa. W drugiej dłoni trzymał telefon.
– Hej, Martin – przywitał się jako pierwszy. Jak zwykle uśmiechnął się na jego widok, choć jeszcze przed momentem wydawał się zamyślony. – Widziałem mecz, świetnie ci poszło. Jak zwykle.
Martin wzruszył ramionami.
– Berry zdobył dzisiaj najwięcej punktów.
– Hm.
Shane zaciągnął się papierosem i znów spojrzał przed siebie. Lekko kręcone włosy wiły mu się przy karku. Od jakiegoś czasu nosił zarost. Pasował mu. Martin nie miał pojęcia, co chciał powiedzieć i po co właściwie tu przyszedł, więc tylko stał. Shane znów spojrzał na niego i uśmiechnął się kącikiem ust.
– Znów to robisz – powiedział.
– Co?
– Uciekasz wzrokiem, kiedy na ciebie patrzę.
– Może przez to, co mi ostatnio powiedziałeś?
– Że jestem gejem? Nie. – Zaśmiał się Shane. – Robiłeś to już wcześniej. Nie dziwię ci się, też bym to robił, gdyby ktoś tak na mnie patrzył.
Zrobił błąd, przychodząc tu. Unikał Shane’a od kilku dni i w ten sposób jedynie przesuwał w czasie to, co nieuniknione, ale przynajmniej mógł udawać, że to jeszcze nie koniec.
– Shane… Ja…
Shane pokręcił głową, dając mu znak, że nie musi się męczyć.
– Znalazłem sobie chłopaka – powiedział. – Piszemy ze sobą. Jutro idę się z nim spotkać pierwszy raz, więc nie mogę iść z tobą do kina.
To było pożegnanie, prawda? Mówił mu, żeby sobie poszedł. Dobrze. Niech tak będzie. Martin wrócił do salonu. Był wkurzony. Impreza stała się jeszcze głośniejsza. Ludzie zaczepiali go, ale on tylko parł do przodu przez tłum. Wszedł po schodach na pierwsze piętro, choć Berry tego zabronił. Nie chciał, żeby go teraz zaczepiali, żeby do niego mówili i żeby na niego patrzyli.
Muzyka, choć trochę stłumiona, tu też była głośna. Martin spojrzał wzdłuż korytarza w poszukiwaniu jakiegoś cichego zakątka, jakiejś oazy. Drzwi do jednego z pokoi były niedomknięte. Skrzypiały, gdy otwierał je szerzej. Na zaścielonym łóżku siedział po turecku chłopak. Na uszach miał słuchawki i kołysał się lekko w rytm muzyki. Innej niż ta płynąca z głośników, na którą tak naprawdę nikt na parterze nie zwracał uwagi. Wokół niego leżały rozsypane kartki zapisane ołówkiem. Trzymał go teraz w dłoni i pukał rysikiem o notatnik. Myślał nad następnym słowem i był tym całkowicie pochłonięty, dlatego nie zauważył od razu, jak ktoś wchodzi do jego pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Martin przyglądał się chłopcu. Tak nazwał go w myślach, choć Berry miał ponoć jedynie starszego brata. Ten, który siedział przed nim, zdawał się być na tyle niewinnym i delikatnym, że pasowało do niego tylko to określenie. Gdy się uśmiechał do swojego notesu, w policzkach robiły mu się dołeczki. Miał krótkie brązowe włosy i piwne oczy. Wydawał się zupełnie nijaki, a przez to wyjątkowy. Oderwany od świata.
Wreszcie spojrzał na niego. Ściągnął słuchawki.
– Co tu robisz? – spytał.
– Przyszedłem odpocząć. Mogę?
– Proszę. – Chłopak strzepnął dłonią wyrwane z notesu kartki z łóżka, a one lekko opadły na podłogę. – Jeśli chcesz.
Martin położył się na pościeli na plecach i zamknął oczy. Po chwili poczuł delikatny, nieśmiały dotyk na włosach i uchu.
– Jestem Martin Stormare. A ty?
– Luis.
– I co robisz?
– Piszę piosenki, ale już nie mam, o czym pisać. Napisałem już o szkole, o rodzicach, o bracie, o domu i o sobie. Skończyły mi się tematy.
– Możesz pisać o mnie – zaproponował Martin, uśmiechając się.
Nie miał ochoty otwierać oczu. Łóżko było miękkie, a delikatny dotyk na włosach przyjemny. Mógłby tu zasnąć. Chciał tu zostać.
I tak Luis Berry zakochał się od pierwszego wejrzenia głupią, nastoletnią miłością w Martinie Stormare. Siedząc na tym łóżku, napisał o nim wiele piosenek. Leżąc na nim, kochał się z nim. A klęcząc na nim, przeklinał dzień, w którym go poznał, i wciąż pisał piosenki. Te pierwsze spalił.
***
Dziś spotkał człowieka, który go stworzył, a on nawet nie pamiętał jego imienia.

6 komentarzy:

  1. To w końcu Luis, czy Paul? O.o się pogubiłam xD
    Martin jest... Oczywiście wciąż go uwielbiam! Ale albo jest tak głupi, albo taki ślepy, albo ma tak wywalone... w sumie nie wiem co gorsze ;) chyba już rozumiem czemu David jest tak oporny - ma to po ojcu :D
    Cudownie się czytało! Rozdział mimo powagi i rozważań bardzo lekki i wciągający.
    Weny. WENY! WEEEENYYYYYY!!!
    MaWi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, kurczę! Bo napisałam z Paulem, a potem pomyślałam, że Luis bardziej pasuje i zaczęłam zmieniać, ale jakoś mi umknął ostatni akapit. Zmieniłam już na Luisa. Ale wpadka :D
      Co do Martina, cóż... to było 18 lat temu i może dla niego nie miało aż takiego znaczenia. Nie zmienia to faktu, że to skurw# :D
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. No Martin ma wiele wad ale akurat tatą jest fajnym. Kurcze ciekawe czy jakoś się rozwiąże ta sprawa z Shanem bo widzę że chyba jednak im obu na sobie mocno zależy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikt nie jest doskonały. Jak ktoś jest super przystojny, to musi być pokręcony, bo inaczej równowaga świata by runęła ;) Spoko, Shane jeszcze nie zniknął tak całkiem. Pozdrawiam!

      Usuń
  3. No proszę - wyjaśniło się skąd się panowie znają :) Kurcze, to naprawdę przykre, że Luis był taki zakochany w Martinie, a ten nawet go nie skojarzyl... Ciekawe, czy teraz jak już sobie przypomniał to cokolwiek to zmieni? A może w jakiś sposób wpłynie na jego dalsze decyzje co do Shane'a? Teraz, gdy dzieci są już właściwie dorosłe, to mógłby bardziej pomyśleć o sobie. Tylko najpierw powinien zastanowić się konkretnie czego tak naprawdę chce. Fajny rozdział - bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie 😘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tutaj trochę obronię Martina - Luis przeszedł transformację i wygląda zupełnie inaczej. No i minęło 18 lat... No dobra, to jednak jest świnia xD Tak, Martin musie przede wszystkim POMYŚLEĆ. Dzięki za komentarz i pozdrawiam :)

      Usuń