Przez chwilę czuł się jak
zagubiony we mgle, ale teraz jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. Podobnie jak ciało. Biegł szybciej niż na jakichkolwiek
zawodach, przeskakiwał korzenie i uchylał się przed gałęziami.
Czuł się jak w grze komputerowej. Dopadł do Grzesia, przewrócił
go i zakrył własnym ciałem.
Zaczął biec, gdy tylko
usłyszał jego wołanie. Po prostu wiedział, co się stanie. Nie
oglądał się za siebie, tylko biegł. Słyszał pękające pod
ciężarem łap gałązki tak głośno, jakby pękały stalowe pręty.
Było coraz bliżej z każdą sekundą, w końcu tuż zanim. Myślał,
że nie zdąży, ale jednak się udało. Przewrócił Grzesia na
ziemię w ostatnim momencie.
Poczuł ból. Szarpnięcie.
Jakby coś rozrywało mu nie tylko materiał koszuli, ale także
skórę na plecach. Gdy poczuł nagle gorąco tuż przy swojej szyi,
po prostu zacisnął powieki jeszcze mocniej. Nic więcej nie mógł
zrobić. Był zupełnie bezbronny. Jakby był jakimś robakiem, nic
niewartą glistą. Pod zaciśniętymi do bólu powiekami widział to,
co podpowiadał mu umysł. Te płonące oczy i kły, które wbijały
mu się w szyję, by ją rozszarpać. Siebie dławiącego się własną
krwią. Jeszcze tylko moment i to właśnie się stanie.
– Tak… ci na nim… zależy?!
– Usłyszał w zamian.
Słowa były niewyraźne. Ni to
wykrzyczane, ni wyplute. Głos nie należał do człowieka.
Przypominał ryk.
Ogromna siła odrzuciła go do
skulonego pod nim Grzesia. Boleśnie upadł na plecy. Od razu
przekręcił się na bok, by zobaczyć baśniowe stworzenie. Nie, nie
baśniowe. Koszmarne. Był wielki. Pokraczny, ale jednocześnie
dziwnie smukły. Ciało było mocno umięśnione pod warstwą rudych,
nastroszonych włosów. Patrzył na to wszystko, na te długie
kończyny zakończone pazurami, na zniekształconą, wydłużoną
twarz, na kły, z których skapywała gęsta ślina, a z oczu lały
mu się łzy. Nie chciał umierać. Nie teraz, zanim zdążył poznać
cokolwiek.
Istota kucała przez moment,
biorąc głębokie, chrapliwe wdechy. Jeszcze przed chwilą był
zwierzęciem. Teraz przybrał inną formę. Przez chwilę patrzył na
Sebastiana, ale zaraz skupił się na całkowicie sparaliżowanym
Grzesiu, który z przerażenia nawet nie mógł wziąć wdechu.
Ruszył w jego stronę z furią w ruchach i spojrzeniu. Sebastian
zdołał jedynie krzyknąć. Na drodze potwora, osłaniając
skulonego Grzesia, stanął mały Logan. Zaszczekał spazmatycznie.
Bestia próbowała się zatrzymać, ale było już za późno.
Szczeniak z głuchym odgłosem uderzył o ziemię parę metrów
dalej.
– Twoja wina! – warknęła
bestia, znów patrząc na niego.
– Biegnij! Słyszysz?!
Biegnij! – Sebastian zawołał do Grzesia, który przez cały ten czas nawet
się nie poruszył i tylko przyciskał dłonie do twarzy, zakrywając
oczy. – No biegnij, kurwa!
W końcu. Grześ poderwał się
z ziemi i nie patrząc na nic, nie rozglądając się, zaczął biec
ścieżką ku ratunkowi. Niedługo kończył się las. Bestia ruszyła
za nim, pełna furii, ale zrezygnowała po chwili i obejrzała się
za siebie, wprost na Sebastiana. Patrzyła nieruchomymi,
przekrwawionymi ślepiami, a on mógł wyczytać z nich furię, ale
też żal.
Podniósł się na klęczki. Nie
miał już sił, a od początku nie miał szans. Łzy lały mu się
po policzkach, a krew spływała wzdłuż kręgosłupa. Siedział
tak, czekając chyba na śmierć i żałował, bo przecież gdzieś
tam w kościach, w szpiku, od początku wiedział. Wiedział, że tak
będzie. Nie ściśle właśnie tak, ale wiedział, że coś dzikiego
i niebezpiecznego kryje się w tych zielonych oczach z plamkami. I to
go tak pociągało. Był idiotą.
Biegło ku niemu wściekłe, ale
nie zaatakowało. Apacz, nieludzko umięśniony, pokryty futrem,
pokraczny człowiek, stanął przed nim jakby zrezygnowany. Sebastian
spojrzał na niego w górę zapłakanymi oczami. Gapili się chwilę
na siebie bez słowa. Wyglądało, jakby Apacz zastanawiał się, co
miał z nim teraz zrobić. Zabić, przeruchać, czy puścić. W końcu
podszedł kilka korku do nieprzytomnego szczeniaka. Wziął go na
ręce. Teraz w jego wielkich, zakończonych pazurami łapach,
szczeniak wyglądał tak niepozornie, jakby był zaledwie wełnianą
kulką. Wrócił i podał go Sebastianowi, który bez zastanowienia
wyciągnął ręce.
– Krwa…wicie.
Spojrzało na nich jeszcze raz,
jakby zawiedzione, a potem ruszyło w las, w jeszcze większą
gęstwinę. Miasteczko było w przeciwnym kierunku. Sebastian
przytulił do siebie szczeniaka i bił się z myślami. Nie powinien.
Powinien pobiec za Grzesiem, do ludzi, do światła i rzeczywistości.
Spojrzał jeszcze w gęstwinę, która przed chwilą pochłonęła
bestię i ruszył. Grześ nie oddalił się zbyt bardzo. Sebastian
dogonił go po kilkuset metrach. Chłopak siedział na ziemi,
trzymając się za zwichniętą kostkę, zupełnie przerażony.
– Chodź! – pomógł mu
wstać i założył sobie jego ramię na bark.
Zorientował się, że Logan,
wciąż nieprzytomny, nadal leży na ziemi.
– Grześ, oprzyj się o
drzewo. Muszę go podnieść.
– Zostaw tego psa! – warknął
chłopak. – Pewnie i tak już nie żyje! My też za chwilę
będziemy martwi!
Nie powiedział nic, ale jednak
kucnął, podniósł szczeniaka i włożył go pod bluzę. Był
ciepły. Jeszcze raz pomógł Grzesiowi oprzeć się o siebie i razem
ruszyli w kierunku asfaltowej drogi. Widzieli już światła latarni
pomiędzy drzewami. Gdy wreszcie tam dotarli, Sebastian wybiegł na
środek drogi i zatrzymał samochód. Kierowca, gdy tylko zobaczył,
w jakim są stanie, sam zaproponował im podwiezienia do szpitala. Usiedli z tyłu, Sebastian z Loganem na kolanach, który na szczęście
się obudził. Skomlał teraz żałośnie z bólu, ale żył.
– Co wam się stało, chłopcy?
– spytał kierowca, mężczyzna po pięćdziesiątce.
– Wilk. Tak mi się zdaje –
odparł Sebastian, nim Grześ zdążył cokolwiek powiedzieć. Nie
chciał trafić na obserwację psychiatryczną.
– Coś słyszałem, że się
pojawiły w okolicy. Ale żeby zaatakował człowieka? Mam nadzieję,
że nie był wściekły. Za dziesięć minut powinniśmy być w
szpitalu.
– Dziękuję.
Sebastian spojrzał przez okno
na las. Chyba jechali w tą samą stronę, w którą udał się
Apacza. Gdyby teraz kazał zatrzymać samochód i by za nim ruszył,
chyba by go znalazł. Czuł, że wiedziałby, gdzie go znaleźć.
Przejechał palcami po szybie, wciąż gapiąc się na mijane drzewa.
Był tam i wzywał go. Właśnie jego. I nigdy nikogo innego. Nigdy.
Jednak, gdy się poruszył, poczuł ból, bo jego podarta koszula
lepiła się do rany przez zasychającą krew. Spojrzał na
skulonego, wciąż przerażonego Grzesia i pogłaskał go
uspokajająco po głowie.
– Już niedługo –
powiedział.
Na SORze spędzili dwie godziny,
zanim trafili do gabinetu lekarza. Po wstępnym wywiadzie
pielęgniarka podeszła do nich tylko raz i zwróciła Sebastianowi
uwagę, że brudzi krwią siedzenie.
Grześ nie miał skręconej
kostki, ale plecy Sebastiana wymagały szycia. Musiał zostać w szpitalu.
Obaj musieli spędzić tu minimum noc, a pewnie i całą dobę, na
szczęście położono ich w różnych salach. Sebastian nie chciał
rozmawiać. Nie wiedział, co powiedzieć Grzesiowi, a ten na pewno
miał wiele pytań. Sam też musiał sobie to wszystko, co się dziś
wydarzyło, ułożyć w głowie. Leżał na boku i przez kraty
patrzył na księżyc. Jednak nic mu nie przychodziło do głowy.
Albo inaczej, miał tyle do przemyślenia, że nie wiedział od czego
zacząć.
Jednak przyszedł. Sebastian
usłyszał klapki na płytkach, a potem delikatne szarpnięcie za
bark.
– Seba, śpisz? – Usłyszał
wypowiedziane szeptem pytanie.
– Nie, uprawiam jogę.
– Nie żartuj.
– Nie żartuję – odparł. –
Ommm… To mantra.
– Seba…
Westchnął i obrócił się na
plecy, jednocześnie robiąc miejsce dla Grzesia na wąskim,
szpitalnym łóżku. Ten wdrapał się na nie i już po chwili leżeli
przyciśnięci do siebie. Dobrze, że żaden z dwójki leżących w
tej sali mężczyzn nie wydawał się obudzić.
– Nie bolą cię tak plecy? –
spytał szeptem Grześ.
– Nie bardziej, niż w każdej
innej pozycji.
– Dobrze. Seba…
– No? – ponaglił.
Powinien być cierpliwszy,
wyrozumiały, ale teraz czuł jedynie zirytowanie. Frustrację.
– Seba, co to było?
– Przecież widziałeś. Ryś.
– Ale później.
– Co później? – spytał
tonem sugerującym, że nie chce rozmawiać na ten temat. –
Później miałeś już tylko zasłonięte oczy.
Poczuł, jak chłopak się
porusza. Minęła dłuższa chwila, nim znowu się odezwał.
– Nie wiem, ile sobie
wyobraziłem, ile sobie dodałem po fakcie, ile podpowiedziała mi
wyobraźnia, ale…
– Ale co? – syknął
Sebastian, kolejny raz dając do zrozumienia, że nie chce więcej ciągnąć tej rozmowy.
– Chyba jednak nic… –
przyznał potulnie Grześ. – Wiesz, świruję. Czuję się, jakbym grał w jakimś filmie. Chyba adrenalina czy coś.
– Lepiej już śpij. Jutro się
zastanowimy, co dalej.
Chłopak zgodził się bez
słowa. Przyszedł tutaj po bliskość, wyszukał w ciemności dłoń
Sebastiana i ścisnął ją. Czerniecki nie objął go jednak, ani nie
oddał gestu. Nie próbował zasnąć. Wcześniej, gdy sen przyszedł
sam, na szczęście obudziła go pielęgniarka. Bał się tego, co
widział we śnie. Co podpowiadała mu jego podświadomość albo chora wyobraźnia.
– Seba? – Znów usłyszał
wyszeptane zniekształcenie swojego imienia, którego nienawidził. –
Seba, dziękuję. Byłeś bardzo odważny.
Zaimponował mu. Przestał być
mdłym, szarym chłopakiem z ciasnego, zapuszczonego mieszkania w
bloku z wielkiej płyty. Przestał być niewychowany, nieokrzesany i
niemodny.
– O czym myślisz?
– Myślę o Loganie –
odparł.
Udało mu się zapewnić szczeniakowi opiekę u weterynarza. Poprosił o pomoc kobietę, która właśnie
opuszczała szpital, gdy oni do niego wchodzili. Zgodziła się wziąć
ze sobą szczeniaka i zawieźć rano do kliniki. Cały czas skamlał
tak żałośnie. Bał się, że mógł mieć jakieś obrażenia wewnętrzne. Krwotok czy coś takiego.
– Jutro się dowiesz. Może
będzie go trzeba uśpić.
– Jakbyś mówił o wyrzucaniu
śmieci – syknął, gdy usłyszał ten ton.
– Seba, nie denerwuj się. Nie
chciałem. Ale to tylko pies. Zawsze możesz mieć następnego.
Zszedł z łóżka teraz już zły, a nie jedynie zirytowany i wyszedł z
sali na korytarz. „I kto tu jest bestią?” – rzucił pod nosem.
Po prawej znajdowała się dyżurka pielęgniarek, więc ruszył w
przeciwnym kierunku. Nagle poczuł się jak w klatce. Zaczął
chodzić w tę i w tamtą jak jakieś zwierze w zoo. Nie potrafił
tego nazwać, ale coś ściskało mu serce, aż trudno mu było
złapać dech. Coś go wzywało. Wszedł do zapuszczonej łazienki i
zbliżył się do zakratowanego okna. Wyjrzał przez nie, jakby
spodziewał się coś tam zobaczyć. Może rzeczywiście tam było,
tylko nie mógł tego dostrzec w mroku.
– Ja pierdolę – rzucił,
nie mogąc pojąć, co się z nim dzieje.
Czegoś chciał, tylko nie miał
pojęcia, co to było. Wrócił na korytarz. Znów kręcił się bez
sensu. W końcu usiadł pod ścianą. Przeczesał palcami przydługie,
spocone włosy.
Musiało minąć bardzo dużo
czasu, nim wreszcie dosiągł go sen. Przez zakratowane okna wpadały
do środka pierwsze promienie słoneczne. To musiał być sen, bo
rzeczywisty on nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Wstał, wrócił
do swojej sali i wyciągnął ubrania z szafki. Pośpiesznie nałożył
je na siebie, a potem wybiegł z oddziału. Pielęgniarki krzyczały
za nim, a potem zadzwoniły po ochronę. Zbiegł na dół, skacząc
po kilak schodów. Na parterze czekało już na niego dwóch rosłych
mężczyzn w czarnych uniformach. Krzyczeli coś do niego, ale nie
słuchał. Jeden chwycił go za ramię, gdy próbował wybiec przez
główne drzwi. Odwrócił się i uderzył go w brzuch, aby się
wyrwać. Udało się. Nie miał czasu, aby odnaleźć jakąś bramę
wyjazdową. Przebiegł parking, wciąż uciekając ochroniarzom, a
potem wspiął się na ogrodzenie. Przeskoczył je i wylądował w
trawie, z której wyskoczyły przestraszone świerszcze.
A potem był już tu. Na polanie
ukrytej w gąszczu. Jak w piosence Kory. Opadł kolanami w trawę.
Ściągnął pośpiesznie z siebie wszystkie ubrania, jakby go
parzyły i rzucił je jak najdalej, jakby ze wzgardą. Klęczał w
trawie i czekał na niego. Był ciekawy, którą ze swoich form mu
pokaże. Przyjąłby wszystkie.
Nadszedł zupełnie bezgłośnie.
Może obserwował go dłuższego czasu, nim Sebastian wreszcie się
odwrócił. Siedział za jego plecami, na skraju polany. Dzieliło
ich kilkanaście kroków. Długie futro po bokach pyska było brudne
od krwi, podobnie jak biały tors. Oddychał głęboki haustami,
dzięki którym Sebastian widział jego kły.
Był zły. Sebastian musiał
przeprosić. Wstał i podszedł do niego. Znów ukląkł w trawie i
wyciągnął ku niemu rękę. Czuł lęk, ale i fascynację. Syknął,
gdy poczuł zęby przebijające skórę na jego dłoni. Przyjął
karę potulnie, zasługiwał na nią. Dał mu zlizać swoją krew z palców, a potem sięgnął do tej zdobiącej jego futro. Nie
szpeciła go, a robiła jeszcze piękniejszym. Jeszcze dzikszym i
jeszcze bardziej majestatycznym. Wsunął palce między białe,
zlepione pasma. Dotąd niepewny uśmiechnął się, gdy poczuł
ciepły język na uchu. Objął go ramionami i wtulił twarz w szyję, nagle szczęśliwy. Zamknął oczy.
W pasie chwyciły go duże,
gorące dłonie. Na policzkach poczuł twardą szczecinę i ciepły
oddech. Uśmiechnął się, wsłuchując się w niski pomruk. Jeszcze
groźny, ale coraz łagodniejszy. Położył się w trawie,
rozkładając ręce na boki. Czuł dłonie przesuwające po jego
ciele, żebrach, klatce piersiowej, a potem szyi. Otworzył oczy
tylko po to, by dać się pochłonąć złotozielonemu spojrzeniu.
Był taki bezbronny przy nim i mały, ale nie czuł się zagrożony. Sięgnął dłonią do pokrytego włosami,
umięśnionego ramienia. Czuł to. Jakąś dziwną, chorą
ekscytację. Zachłysnął się, gdy zęby z wyczuciem przesunęły
po skórze jego szyi.
– Ach! – sapnął, a po
całym jego ciele przeszły ciarki, od szyi aż po penisa.
Zacisnął mocniej palce na jego
futrze, a po chwili wahania niemal posłusznie rozłożył uda, aby
mógł na niego opaść, jeszcze bardziej docisnąć do ziemi i
zdominować.
Potulnie przyjmował karę.
Patrzył w górę, na bezchmurne, poranne niebo, jeszcze pomarańczowe. Jego
nagą skórę drażniły krople rosy, trawa, przesuwające się
wzdłuż ud pazury i szorstka szczecina. Na pewno zostaną mu
czerwone ślady. Wyobraźnia podpowiadała mu to, czego jednak nie
dostał. Dłonie przesunęły po jego biodrach i udach, a potem dalej
na łydki. Sapnął podniecony, ale i sfrustrowany, gdy poczuł
gorący, lepki i długi język między palcami, a potem na
wewnętrznej stornie stopy. Jego ciało chciało się wyrwać, ale
było zbyt słabe w porównaniu do tego, które było nad nim.
Sebastian jęknął, porażony doznaniem. Jego jądra były aż
boleśnie skurczone. Odwrócił się pod nim na brzuch, przyciskając
przy tym swojego sztywnego penisa do trawy. Czuł teraz wyraźnie
pot, który spływał z jego pleców. Wypiął się potulnie i zaraz
nie miał już żadnej szansy na zmienienie pozycji. Poczuł, jak
przylega do niego znacznie większe ciało. Czuł erekcję wsuwającą
się między jego pośladki, a potem zęby wbijające mu się w kark
i dociskające go jeszcze mocniej do ziemi. Bezsensownie, zupełnie
porażony doznaniem, przeorał palcami ziemię, a potem doszedł,
podniecony do tego stopnia jedynie zapowiedzią tego, co miało się
jeszcze zdarzyć.
Poczuł chłód na pośladkach,
a potem ugniatające je, twarde dłonie. Słyszał miarowe sapanie.
Rozgorączkowany wsunął palce między swoje przepocone włosy i
zacisnął je na nich z całej siły. Sapnął drżąco, gdy w końcu
poczuł gorący język pomiędzy pośladkami, a potem w swoim ciele.
Czuł, jak coś gorętszego od potu spływa mu po udach. To chyba
była krew wypływająca spod pazurów wbiającyh mu się w pośladki. Nie czuł jednak bólu, znieczulony przez to wszystko inne. Przez te feromony i to
zniecierpliwienie. Gdy poczuł dłoń przesuwającą się wzdłuż
jego kręgosłupa, odetchnął głucho. Wygiął się, jak mu kazano. Chociaż nie bardzo miał
możliwość, nadstawił się bardziej. Uśmiechnął się i otworzył
na chwilę oczy, gdy poczuł jak długie, pokryte palce splatają się
z jego własnymi tuż przy jego twarzy. Chciał go już w sobie.
To też było zupełnie inne
doznanie. Czuł gorącego, sztywnego penisa ocierającego się o jego
rowek. Było surrealistycznie. Przełknął ślinę, ale się nie
bał. Otworzył gwałtownie oczy, czując, jakby chciały mu
wyskoczyć z oczodołów. Wsuwał się w niego powoli, ale
bezsprzecznie był to największy penis, z jakim miał kiedykolwiek
do czynienia. Nim jego umysł ogarnął tylko chaos, przeszło mu
przez myśl, że to był czwarty fiut w jego życiu, a spał tylko z
trójką facetów. To, co teraz miał w sobie, na pewno nie należało
do człowieka. Czuł nieznośny dyskomfort, jak wtedy, gdy nie można
przed czymś uciec, a jednocześnie niesamowitą przyjemność.
Wszystko to razem dawało jakąś chorą satysfakcję. Palcami wolnej
dłoni zarył jeszcze głębiej w ziemi. Uda mu drżały, a klatka
piersiowa unosiła się głęboko.
Wypełnił go do końca, mrucząc
przy tym tuż przy jego uchu. Przygryzł je z wyczuciem, ale pewnie i
tak do krwi, a później zaczął się w nim poruszać, wreszcie
puszczając jego głowę i chwytając za biodro. Chociaż miał teraz
więcej swobody, Sebastian ani myślał zmienić pozycję. W ogóle o
niczym nie myślał. Sięgnął tylko do swojego pulsującego penisa, z trudem go chwytając.
Rozluźnił się i już całkiem się poddał. Słyszał tylko
miarowe oddechy ich dwojga. Zgodne, w tym samym rytmie. Po chwili
znów poczuł zęby na karku, a potem zalewające jego wnętrze
ciepło. Doszedł przez to gwałtownie, a potem odpadł na trawę, dając się
przygnieść większemu ciału nad sobą. Poddawał się pieszczotą,
sam bawiąc się palcami wielkiej dłoni. Gdy orgazm opuścił jego
ciało, poczuł rozleniwienie. Ułożył głowę na trawie, dając
głaskać się po wnętrzu uda.
Otworzył oczy, gdy poczuł delikatne
ukłucia drażniące jego nos, spękane wargi i rozgrzane policzki.
Ujrzał wiszącą nad nim spaloną przez słońce twarz z zielonymi,
nakrapianymi oczami. To długie, zmierzwione teraz, rude włosy
muskały jego skórę. Oddał pocałunek, uśmiechając się w
rozgrzane wargi. Objął ramieniem mniejsze ciało i pozwolił
Apaczowi złożyć głowę na swoim torsie. Zasnęli tak, skryci w trawie.
***
– Szukałem cię wszędzie! –
rzucił z pretensją do Sebastiana, który siedział na schodach
prowadzących do głównego wejścia szpitala. – Idź po wypis.
Sebastian nieprzytomny wzrokiem
spojrzał na Grzesia.
– No… Już – zgodził się,
jakby wyrwany z letargu. – Jasne.
Grześ spojrzał na niego
podejrzliwie.
– Seba, na pewno dobrze się
czujesz? – spytał. – Może powinniśmy zaczekać jeszcze dzień,
zanim pojedziemy? Znaczy, ja mogę prowadzić, ale ty…
– Nie. – Sebastian pokręcił
głową, przejeżdżając dłonią po czole. Oczy go paliły. –
Nie, jedźmy dzisiaj.
Noo, ten rozdział był nieźle popieprzony xd Ja nie wiem czemu ten Sebastian tak ucieka ciągle. I znowu wyląduje z Grzesiem... Nie wiem, może i teraz poczuł, że nadają na tych samych falach, ale... Ja ich razem nie widzę jakoś... Nie ma u nich pasji. Za to mnóstwo pasji jest pomiędzy Sebastianem a Apaczem, co mi się bardzo podoba 😁 Tylko czy to jest wystarczające? No ciężka sprawa... Jak to się mądrze mówi? Sebastian musi odnaleźć samego siebie! Tylko jak to zrobić, to już trudniejsza sprawa ;) Bardzo dziękuję za rozdział i zdrowia życzę 😘
OdpowiedzUsuńDzięki jak zwykle za komentarz i za życzenie powrotu do zdrowia. Podziałało :D
UsuńSpoko, jeszcze trochę dramy, trochę krwi i "Sebastian odnajdzie samego siebie" :) Ale to rzeczywiście trudna sprawa. Się dorasta i trzeba w końcu odpowiedzieć na pytanie: "Ku*wa, i co teraz?" :D
Pozdrawiam!