Pozdrawiam!
‒ Mamo,
wróciłem.
Susanne
uśmiechnęła się ciepło do syna, stojąc w progu swojego
mieszkania. Zaraz pokiwała jednak lekko głową w wyrazie
rezygnacji.
‒ To
o co teraz poszło? ‒ spytała. Nie musiała bardziej precyzować
pytania. Mogło chodzić tylko o jedną osobę.
Jej
syn odpowiedział takim samym uśmiechem.
‒ A
żebym ja wiedział ‒ odparł po chwili, wyraźnie zrezygnowany.
Spiął
się po schodach i przekroczył próg domu, by uścisnąć matkę.
Susanne pogłaskała po go wystrzyżonej na jeża głowie z czerwonym
irokezem po środku, trochę jak niesfornego psa, który jest tak
uroczy, że i tak wszystko mu się wybacza. Nawet głupotę.
Usiedli
w salonie przy kawie i kanapkach z masłem orzechowym i dżemem. Gdy
je robili w kuchni, odbyli dyskusję na temat tego, co powinno być u
góry. Sasza dotąd nawet nie miał pojęcia, jak mu tego brakowało
– głupkowatej rozmowy o niczym.
Mąż
Susanne, Greg, miał wrócić dopiero za kilka godzin ze swojej
zmiany na pogotowiu ratunkowym. Byli więc w domu sami. Z talerzem
zawalonym stosem kanapek z dolną warstwą z masła orzechowego, a
górną z dżemu truskawkowego rozsiedli się w salonie.
‒ No
‒ ponagliła matka Saszy, dmuchając na swoją czarną, parująca
kawę ‒ przecież dopiero co dzwoniłeś z trasy i wszystko było
super.
‒ Dlaczego
od razu to musi być „coś”? A nie mogłem przyjechać tylko
dlatego, że chciałem cię zobaczyć?
‒ Nie
rozśmieszaj mnie, Sasza.
Mimo
własnych słów Susanne znów się zaśmiała, najwyraźniej z
nieporadności swojego jedynego syna, a on jej zawtórował. Jej
widok, takiej rozświetlonej, w kolejnym z tych pastelowych
sweterków, jakoś ot tak zrzucił mu kilka kilo ciężaru z ramion.
Od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Zakładając, że w ogóle
ją miał, oczywiście.
‒ Serio
nie wiem ‒ odpowiedział, poważniejąc, na pierwsze pytanie matki,
to zadane jeszcze nim wszedł do domu. ‒ Boję się.
‒ Niby
czego takiego?
‒ Nie
wytrzymam tego drugi raz ‒ wyznał szczerze. ‒ Jeśli on znowu mi
to zrobił, to tego nie wytrzymam. Ja już jestem za stary na takie
akcje.
‒ Zaraz…
‒ Susanne odłożyła filiżankę z kawą i marszcząc brwi,
spojrzała na syna znacznie bardziej skupiona. Spodziewała się
jakiejś dramy jak z brazylijskiej telenoweli, jej syn najwyraźniej
miał do nich skłonności, ale nie czegoś tej skali. ‒ Jak to
„drugi raz”?! Ta czarna, wytatuowana świnia cię zdradziła?!
Sasza
skrzywił się na te słowa, mimo że miał w ustach kęs kanapki ze
słodkim dżemem i masłem orzechowym. Nieprzyjemnie było usłyszeć
to, czego samemu nie miało się odwagi głośno wyartykułować.
Wzdrygnął się, gdy chuda, pomarszczona twarz Susanne napięła się
w wyrazie wściekłości. Pomarańczowe, sterczące włosy tylko
podkreśliły furię, która wyraźnie ją teraz ogarnęła.
‒ Nie
wiem ‒ zaprzeczył szybko Sasza. ‒ Nic nie wiem, ale coś się
dzieje. On nic nie mówi. Właściwie nie, on mówi aż za dużo.
Dokładnie to, czego ja nie chcę o sobie usłyszeć. On doskonale
wie, co mnie uwiera we mnie samym. Zna mnie jak nikt inny. Jak to się
mówi? Znać się jak łyse konie. I teraz wyciąga te szpile i wbija
mi je w podeszwę stopy – tam gdzie skóra jest bardzo delikatna, a
samemu trudno jest dosięgnąć.
‒ Przecież
on zawsze taki był. Do przyjemnych to on nigdy nie należał ‒
zauważyła Susanne. ‒ Nie powinnam tego mówić jako twoja matka,
ale to kawał chuja jest.
‒ I
zawsze mi dogryzał, ale to nigdy nie było na poważnie. Nie mówię,
że nie bolało, ale… Ale on teraz nie żartuje. Pyta się mnie,
przeszywając tym szyderczym spojrzeniem: „Masz już trzydzieści
lat i co dotąd osiągnąłeś”? I nie wiem tylko, czy tylko
wyśmiewa to jakim jestem życiowym niedorajdą, czy porównuje mnie
do siebie w tym wieku, czy może porównuje do kogoś innego. A ja
już jestem na to za stary… kurwa.
‒ Nie
klnij.
‒ Tak,
mamo ‒ odparł Sasza tonem, jakby siedział w szkolnej ławce, i
oboje się roześmiali. Zrobiło mu się jakoś lżej. Ugryzł
kolejny kęs słodkiej kanapki.
‒ Dobra.
‒ Susanne odstawiła na stolik opróżniony z kawy kubek i wstała.
‒ Muszę zająć się pewnymi sprawami. Mógłbyś coś dla mnie
załatwić? ‒ zwróciła się do syna. ‒ Odbierz wieczorem meble
od Tony’ego, dobrze?
‒ Okej
‒ odparł zdezorientowany tym nagłym pośpiechem matki Sasza. ‒
Ale tak właściwie, to gdzie idziesz?
‒ Nie
wtykaj we wszystko nosa, bo ci odpadnie.
Zgodnie
z prośbą matki, która zaraz po kawie wybrała się gdzieś
samochodem i nie wróciła przez kilka godzin, wieczorem wybrał się
do zakładu Tony’ego, miejscowej złotej rączki, u którego kiedyś
pracował. Tam musiał wypić w towarzystwie właściciela
obowiązkową herbatę w szklance z czerwonym uszkiem. To
przywoływało wspomnienia. Chociażby to, jak Marcio, kierowany
swoim latynoskim temperamentem, rzucił identyczną szklanką, a ta
rozbiła się o ścianę tuż koło głowy Saszy.
‒ Proszę,
nie przypominaj sobie tego ‒ jęknął Tony, najwyraźniej
rozgryzając jego myśli, bo Sasza z uśmiechem patrzył właśnie na
tę ścianę.
‒ Hej,
przynajmniej było zabawnie. A ty przynajmniej czułeś, że mu
zależy. Powiedz, nie cieszyło cię to, tak gdzieś w środku?
Tony
posłał mu lekko spłoszony uśmiech i ukrył zarośniętą twarz za
szklanką z herbatą. Rumienił się lekko, gdy tak siedział taki
zgarbiony na własnoręcznie zrobionym zydelku.
‒ Miał
w sobie dużo uczucia ‒ przyznał, uśmiechając się mimowolnie. ‒
Chociaż często wyrażał je na wywołujące zażenowanie sposoby,
to tak, miło było poczuć się ważnym. Wyjątkowym.
‒ Kumam.
‒ Sasza uśmiechnął się smutno. „Kumał” bardzo dobrze.
Tony
zaśmiał się głośniej.
‒ No
musisz kumać ‒ rzucił. ‒ Przecież jesteś chłopakiem króla
Rocka. Jedynego takiego gościa.
Sasza
parsknął, słysząc jego nagle ożywiony głos. Prawie zapomniał,
jak zagorzałym fanem High Death był jego były pracodawca. Spojrzał
na szklankę z czerwonym uchem, którą ściskał w dłoniach. Tony
nie mógł mieć bardziej mylnych wyobrażeń na jego temat, czy na
temat jego związku w Santą, przynajmniej jeśli chodziło o
ostatnie tygodnie.
‒ Posucha
‒ przyznał. Musiał to komuś powiedzieć, a matce przecież nie
mógł. Ich relacje nie były aż tak progresywne.
‒ Serio?
‒ zainteresował się Tony, nie mogąc zwalczyć gryzącej go,
szczeniackiej ciekawości. To w końcu był Santa Boy.
‒ No.
‒ Sasza odchrząknął już speszony tym, czego jeszcze nie zdążył
powiedzieć. ‒ Od jakiegoś czasu nasze poranki w kuchni wyglądają
mniej więcej jak ta nasza wspólna herbatka teraz. Prawie się na
siebie nie patrzymy i prawie się do siebie nie odzywamy. W sumie,
nie musimy, bo przecież znamy się od dawna. On nie musi pytać,
jaką lubię kawę, a ja nie muszę pytać, jak bardzo wysmażone
chce tosty. Jemy, siedząc po przeciwnych stronach stołu. Santa z
nosem w porannej gazecie, a ja przeglądam neta na smartfonie.
Chociaż tak naprawdę tylko udaję. Mój wzrok mniej lub bardziej
mimowolnie co chwilę skupia się na jego odsłoniętej, owłosionej
łydce. Unoszę spłoszony swoimi myślami wzrok wprost na blat koło
kuchenki za jego szerokimi plecami. I już nie mogę tego
powstrzymać. Wyobrażam sobie, jak tymi wielkimi, szorstkimi łapami
gitarzysty chwyta mnie w pasie i sadza na tym blacie z taką
lekkością, jak gdybym był tylko kukłą. Jak każe mi się
rozebrać, a potem tym spojrzeniem największego skurwiela na świecie
ocenia każdy centymetr mojego ciała, by je wyszydzić. Jak w końcu
podchodzi do mnie, zaciska dłonie na moim tułowiu, a potem wbija mi
palce pod żebra. A ja zagryzam wargę prawie do krwi z bólu i na
widok tego, jaki jest podniecony… No, na to, żeby kontynuować,
jestem zbyt pruderyjny.
Sasza
oblał się rumieńcem. Jak zwykle bardziej zaczerwieniły się jego
uszy niż policzki. Tony nic nie odpowiedział. Spuścił wzrok,
skupiając go na swojej herbacie.
‒ Wiesz
‒ odezwał się niespodziewanie w pewnym momencie ‒ gdyby mnie
ktoś tak pożądał, dokładnie takiego, jakim jestem, ze wszystkimi
moimi wadami, to byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
‒ Tak
mówisz, ale człowiek zawsze czuje głód. Nigdy nie będzie
nasycony. Nawet jeśli wszystkie jego zachcianki zostaną spełnione,
to będzie nasycony tylko przez chwilę, a potem jego głód będzie
jeszcze większy. Będzie pożądał jeszcze więcej. I to go chyba
czyni człowiekiem. Dlatego podbiła cały świat, ta wiecznie głodna
małpa chodząca na dwóch nogach. A ja chyba jestem wyjątkiem
potwierdzającym regułę. Bo ja tylko chcę, żeby było jak
dawniej. Chcę, żeby zerżnął mnie na tym kuchennym blacie, zanim
wypije swoją poranną czarną kawę. I żeby później, przy tej
kawie, ze mną porozmawiał. O byle czym, ale jednak. Strasznie
żałosna ze mnie małpka.
***
Susanne
stanęła w progu małego, a schludnie urządzonego salonu jak wryta.
Jadąc tu, w ogóle nie zakładała, że te brednie mogą okazać się
prawdą. Obraz zdesperowanego króla Rocka, który jakiś czas temu
stał przed drzwiami jej domu, wciąż był żywy w jej głowie.
Wyglądał wtedy jak żałosny, zbity szczeniak, którego ktoś
porzucił w deszczowy dzień. Dlatego pozwoliła mu przekroczyć próg
jej domu. „Ten skurwiel naprawdę go kocha”, pomyślała wtedy.
Była więc przekonana, że Santa Boy nie pozwoli sobie drugi raz
stracić to, co miał szczęście odzyskać i na czym mu tak
zależało. I dlatego nie wierzyła, że mógłby dopuścić się
zdrady. Jednak teraz patrzyła rozszerzonymi oczami na siedzącą na
kanapie w salonie Santy Boy’a piękną, młodą dziewczynę.
Naprawdę wyjątkowo urodziwą. Taką symetryczną i proporcjonalną,
jakby była wyciosaną z marmuru antyczną rzeźbą bogini.
‒ Nie
podniecaj się tak ‒ mruknął siedzący obok nastolatki Santa Boy,
widząc minę kobiety, która bez zaproszenia wtargnęła do jego
domu. ‒ To moja córka.
‒ Co?
‒ Susanne była wyraźnie zaskoczona. ‒ Jak to córka? Sasza
nawet nie napomknął.
‒ Może
dlatego, że to moje dziecko? ‒ zaproponował z kpiną w głosie
muzyk. ‒ A on macicy nie ma, więc nic mu do tego. Sprawdziłem
wielokrotnie.
‒ Oszczędź
mi ‒ sapnęła kobieta na ten niewybredny komentarz dotyczący jej
syna i weszła w głąb pokoju. ‒ Mamy do pogadania.
‒ My?
On nie jest aż tak żałosny, żeby wysłać tu swoją matkę.
Przyjechałaś tutaj bez jego wiedzy. Pewnie chcesz nadrobić te
wszystkie lata, kiedy matką byłaś tylko na akcie urodzenia, ale to
bardziej niż żałosna próba. Nie wpychaj się tam, gdzie cię nie
potrzeba.
‒ Ale
jazda ‒ wtrąciła siedząca dotąd cicho Trish, nim Susanne
zdążyła odpowiedzieć. ‒ Prawie jak telenowela. Taka
brazylijska, niskobudżetowa, ale jednak progresywna, bo z gejami.
Susanne
zmierzyła ją wzrokiem. Gdy się dziewczynie bliżej przyjrzało,
podobieństwo do Santy Boy’a robiło się oczywiste. Te same
wwiercające się w ciebie, świdrujące wręcz, prawie czarne,
głęboko osadzone oczy i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. U
dziewczyny łączyło się to po prostu w subtelniejszą całość.
Taka porcelanowa, indiańska księżniczka.
‒ To
może zaczniemy od tego, co ta blada wersja Pocahontas tu robi? ‒
spytała kobieta.
‒ A,
to żadna tajemnica ‒ odparła Trish, chociaż pytanie nie było
skierowane do niej. ‒ Uciekłam z domu. Pomyślałam, że zanim
podążę utartą ścieżką moich starych, dentystów, zapytam
mojego biologicznego ojca, czy warto było podążyć ścieżką
buntownika. Pomyślałam, że będzie mi jeszcze trudniej zostać
przeciętnym, w miarę użytecznym członkiem społeczeństwa, gdy
zobaczę go takiego spełnionego, świeżo po powrocie z udanej trasy
koncertowej, z tym naiwnym, chudym gostkiem wgapionym w niego jak w
świętą ikonę. A tu proszę, zastałam taką tragedię. ‒
Wskazała na Santę Boy’a, który skrzywił się wyraźnie. ‒
Cóż, chyba czas wiertło dentystyczne chwycić w dłoń.
Co
za dziwne stworzenie, pomyślała Susanne, nawet nie komentując
nagłos tego wywodu, którego sensu nawet nie starała się pojąć.
Geny to jednak wielka siła, uznała. Spojrzała na Santę Boy’a,
który uśmiechnął się także mimowolnie, a potem sięgnął do
kieszeni, wyciągając z niej kilka zmiętych banknotów o grubych
nominałach.
‒ Nie
ma nic do żarcia, więc jak zostajesz na noc, to skocz do
spożywczaka ‒ rzucił muzyk do swoje córki, wkładając jej
banknoty za zausznik okularów, które miała na nosie.
‒ Jak
subtelnie ‒ prychnęła Trish, ale jednak podniosła się z kanapy.
‒ Nie musisz mnie wypraszać, tatku. I tak nie lubię telenowel.
Wyminęła
Susanne w przejściu, by nałożyć zostawione na środku przedpokoju
buty. Po chwili zatrzaskiwały się za nią drzwi. Matka Saszy
odprowadziła ją spojrzeniem, wciąż tym wszystkim zszokowana.
Weszła do salonu i usiadła w fotelu. Miał stąd dobry widok na
ostry profil Santy Boy’a, który nawet nie obdarzył jej
pojedynczym spojrzeniem.
‒ Wiem,
że jako matka nawrócona chcesz zapunktować, ale odpuśćmy sobie
to przedstawienie. To sprawa między mną i Saszą. Wracaj klepać
swoich ćpunów po plecach.
‒ Wypadałoby
zaproponować gościowi coś do picia ‒ zauważyła Susanne,
ignorując słowa muzyka.
‒ Jesteś
nieproszonym gościem.
Susanne
założyła nogę na nogę i rozsiadła się wygodniej w fotelu.
Santa Boy półleżał na skórzanej kanapie i gapił się tępo
przez okno, ostentacyjnie dając kobiecie znać, że ma ją głęboko
w poważaniu. Susanne pomyślała, że trochę przypomina to sesję u
psychologa. Brakuje jej tylko notatnika.
Niespodziewanie
rozmowę zaczął Santa Boy:
‒ Kiedy
pierwszy raz poczułaś, że jesteś stara? ‒ spytał w pewnym
momencie. ‒ I nie mam na myśli menopauzy.
‒ Hm?
Może wtedy, gdy byłam na którymś z kolei koncercie High Death w
życiu i coś mnie powstrzymała przed ściągnięciem podkoszulki,
pod którą nie miałam stanika, chociaż na poprzednich zawsze to
robiłam. Pomyślałam wtedy, że mnie już nie wypada. Kurde,
pamiętam to jak dzisiaj. ‒ Zaśmiała się Susanne, ale
rozbawienie szybko spłynęło z jej pomarszczonej twarzy. ‒ Chyba
mi teraz nie powiesz, że masz kryzys wieku średniego, więc
musiałeś jak przeciętny samiec podpompować swoje ego, zaliczając
jakiś szczeniaków? Bo to by było bardziej niż żałosne. Dla
ciebie, a przede wszystkim dla mojego syna.
Santa
Boy jedynie uśmiechnął się pobłażliwie na te idiotyczne
insynuacje. Choć, co musiał przyznać, nie były zupełnie
bezpodstawne. Swoje w życiu nagrzeszył. Rana może się zasklepiła,
a blizna pozostanie na zawsze. Nawet nie chciał wyobrażać sobie,
jakie myśli, chore podejrzenia kotłowały się teraz w głowie
Saszy, i przez które uciekł do swojej matki.
‒ Czterdzieści
lat to chyba taka magiczna granica, co nie? ‒ spytał. ‒ Dla mnie
jednak nie była. Po prostu kolejna kartka w kalendarzu do wyrwania.
Ale trzydzieste urodziny Saszy już tak. Ha, jak o tym pomyśleć, to
między mną i tobą jest mniejsza różnica wieku niż między mną
i Saszą.
Susanne
zmarszczyła brwi. Nie spodziewała się, że Santa Boy zechce się
przed nią otworzyć. Tak po prostu. Przyjechała tu gotowa dać mu w
mordę, jeśli to miałoby pomóc.
‒ Do
czego zmierzasz?
‒ Ostatnio
dużo rozmyślam. Zastanawiam się „A co by było gdyby”. To
żałosne, bo nie ma przecież sensu rozdrabniać się nad
przeszłością, której i tak nie da się zmienić. A ja sobie tak
gdybam, jak ten stary, spróchniały dziad. Najczęściej myślę o
tym, co by było, gdybym nie zabrał tamtego dnia Saszy spod drzwi
frontowych mojego bloku. Myślę o tym, że spieprzyłem temu
głupiemu dzieciakowi życie. Nie, żeby to było dla mnie coś
nowego. Zrobiłem to wielu ludziom, jeśli tylko przynosiło mi to
korzyści, ale on nie mieli dla mnie żadnej wartości.
Susanne
popatrzyła na Santę Boy’a szczerze zaskoczona. Mężczyzna,
mówiąc to, nie patrzył na nią. Cały czas nieruchomo spoglądał
przez okno. Chyba po prostu się wstydził. Dlaczego w ogóle zaczął
z nią rozmawiać? ‒ zastanowiła się. Prawie, jakby szukał
pomocy.
‒ Wiele
sobie wyjaśniliśmy z Saszą. Powiedział mi, co się z nim działo,
gdy uciekł z domu, bo, jak to ująłeś, byłam tylko matką na
akcie urodzenia. On uważa, że go uratowałeś.
Santa
Boy zaśmiał się gardłowo.
‒ Uratowałem
siebie. Jestem narcystycznym skurwysynem, wziąłem go, żeby
uratować siebie.
‒ Może,
ale przy okazji uratowałeś też jego. Właściwie nigdy ci za to
nie podziękowałam. Więc dziękuję teraz.
‒ Za
co? ‒ parsknął Santa. ‒ Gdyby nie ja, ty byś to zrobiła.
‒ Co
masz na myśli? Przecież uciekł właśnie ode mnie.
‒ Właśnie.
I to cię otrzeźwiło. A on, gdyby już znalazł się na samym dnie,
zrobiłby to, co każdy na jego miejscu. Wróciłby do domu, do
matki. I zobaczyłby wtedy ciebie, trzeźwą, w tym pastelowym
sweterku, udzielająca się społecznie sympatyczną panią w średnim
wieku. I ty byś go uratowała, a on nie zostałby zamknięty w
klatce.
Santa
Boy wyprostował się i usiadł powrotem na kanapie. Z kieszeni
czarnych dżinsów wydobył zmiętą paczkę papierosów. Wyciągnął
jednego, ale złamał mu się w palcach, nim zdążył go zapalić.
Skomentował to cichym przekleństwem. Susanne patrzyła chwilę na
niego z uniesionymi brwiami, a potem zaczęła się śmiać.
Rzeczywiście telenowela.
‒ Spierdoliłem
mu życie. Zrobiłem z niego coś na kształt skundlonego sznaucera,
który czuje się spełniony, gdy przyniesie patyk swojemu panu i
zostanie za to pochwalony. Boi się lasu, nie chce przemierzać
stepów, biegnąc przez trawy. Najlepiej czuje się tu, zamknięty w
czterech ściana małego, zakurzonego mieszkanka swojego pana, za
którym ślepo podąża.
‒ Do
czego zmierzasz?
Santa
Boy zaczesał do tyłu farbowane na czarno włosy, które opadły mu
na czoło. Zastygł tak, z dłonią na szczycie głowy.
‒ Zastanawiam
się… ‒ zaczął powoli. ‒ Zastanawiam się, czy on w ogóle
jest gejem. Przecież on nigdy przede mną nie był z facetem. Pewnie
nawet o tym nie myślał. Może nawet mógłby świadomie stworzyć
coś, co ja stworzyłem nieświadomie. I może nie byłoby to takie
wredne. I może mógłby zostać tym strażakiem. Zamiast zostać…
No właśnie kim? Przydupasem wypalonej gwiazdy Rocka? Nie uważasz,
że to żałosne?
OMG
OdpowiedzUsuńNigdy bym sama się nie domyśliłam, że tak się zachowuje, z takiego powodu. Choć przyznam to jest urocze jak bardzo zależy mu na Saszy. Myślę, że trochę za bardzo się martwi. Bo z jednej strony przeszłości już nie zmieni, więc nie ma co się dręczyć i rozmyślać nad tym. A Sasza go Kocha, więc naturalen, że za nim podąża. Podejżewam że cała sytuacja zaczęła się od niskiej samooceny Saszy. Ale to jest do uratowania. Można nad tym pracować trzeba tylko trochę czasu, cierpliwości i wsparcia. Wierzę że stać na to Santa Boy'a i że się im wszystko ułoży.
Czekam jak zareaguje matka Saszy na taką bombę rzuconą przez Santa Boy'a.
Rozdział jak zawsze cudowny ♡
Pozdrawiam
Santa Boy zmięknął na starość, co nie? Sama się zaskoczyłam tym, co napisałam :D Co ta miłość robi z ludźmi... Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
Usuń