niedziela, 14 kwietnia 2019

Life is Cheap - BONUS: część I


Dziękuję za komentarze pod ostatnim rozdziałem "Trzech światów" :)
Santa Boy rozejrzał się po ciasnej łazience. Nie było tu wanny, jedynie kabina prysznicowa, więc z braku innych możliwości przysiadł na małym, metalowym koszu na śmieci z klapką. Łokciem oparł się o brzeg umywalki i spojrzał ponad nią na klęczącego przy muszli klozetowej Saszę.

‒ Po co tu przyszedłeś? ‒ spytał chłopak, nawet na niego nie zerkając.
Z tej perspektywy Santa Boy nie mógł dokładnie zobaczyć jego twarzy, ale i tak odwrócił głowę. Zakrył usta dłonią i zacisnął piekące oczy, próbując powstrzymać kolejną falę torsji. Na szczęście skurcze żołądka po chwili osłabły. Tym razem, bo był pewien, że to jeszcze nie koniec.
‒ Żeby przytrzymać ci włosy? ‒ zaproponował Santa.
Sasza nie mógł powstrzymać parsknięcia na ten komentarz. Znowu nosił pofarbowanego na czerwono irokeza, który teraz nie prezentował się najlepiej taki oklapnięty. Nie było tu czego „przytrzymywać”. Włosy były za krótkie, żeby opadać mu na twarz.
Nie kierował się jedynie aspektem estetycznym przy podejmowaniu decyzji o ponownym zapuszczeniu włosów. Po prostu brakowało mu tego uczucia, gdy Santa Boy trzymał go za nie… W zupełnie innych okolicznościach niż te, w których znalazł się teraz. Nigdy mu o tym nie powiedział, ale ten stary, narcystyczny dziad i tak pewnie o tym wiedział.
Sasza zaraz skrzywił się, bo treść żołądka podeszła mu do gardła.
‒ Idź sobie ‒ poprosił prawie błagalnym tonem. Nie chciał być takim oglądany. ‒ Tu nie ma niczego ładnego do podziwiania.
‒ Nie zaprzeczę ‒ zgodził się Santa Boy, uśmiechając się wrednie, jednak nawet nie drgnął.
‒ Więc? ‒ syknął Sasza i wreszcie na niego spojrzał wyraźnie rozeźlony.
‒ Więc… ‒ podłapał muzyk. ‒ Więc możesz zemdleć i uderzyć tym pustym czerepem o klozet albo możesz zacząć dławić się rzygami. Więc jednak zostanę. Wiesz, żebyś nie umarł przez to, żeś wciąż głupi mimo trzydziestki na karku i pochlałeś bez umiaru. Byłoby jednak trochę szkoda. Takie więc „więc”.
‒ To najohydniejsze wyznanie miłosne, jakie w życiu słyszałem ‒ skomentował Sasza. Jednak na jego bladych, dotąd zaciśniętych ustach, pojawił się słaby cień uśmiechu. Teraz był biały jak ściana na twarzy, ale w innych okolicznościach pewnie by się zaczerwienił, rzucając niemal retorycznym tonem: ‒ Ty naprawdę mnie kochasz, co?
‒ No ‒ odparł Santa Boy, jeszcze nim chłopak skończył pytanie.
Nawet przy tym nie zamrugał, pomyślał Sasza, przez moment zerkając jeszcze na niego kątem oka. Później znów zawisł nad muszlą klozetową. A wcale aż tyle nie wypił na imprezie w domu jednego z ochroniarzy na koncercie, który dawali kilka godzin temu. Na pewno mniej niż Santa Boy, a ten nawet nie wyglądał na specjalnie wstawionego. To raczej było zatrucie pokarmowe. W trasie zwykle jadali w przydrożnym knajpach to, co akurat serwowano. I najwyraźniej nie zawsze było świeże.
‒ A ja miałem takie bogate plany na dzisiejszą noc ‒ mruknął zrezygnowanym głosem muzyk, gdy Sasza znów zawisł na desce, opierając się o nią łokciem. Wcześniej spuścił wodę. ‒ Teraz zaś wyglądasz przynajmniej nieapetycznie. Doceń, że wysiliłem się, żeby znaleźć takie ładne, kulturalne określenie.
Sasza zaś wysilił się jedynie na to, aby pokazać mu środkowy palec. Santa Boy zaśmiał się na ten gest gardłowo.
Sasza przymknął na moment oczy. Niski, wiecznie zachrypnięty głos był naprawdę przyjemny dla ucha. Teraz działał na niego wręcz kojąco. Santa Boy mógłby nagrywać kołysanki.
‒ Się mogę odwrócić tyłem ‒ parsknął ‒ jak masz takie bardzo naglące potrzeby.
‒ Hm, nie ‒ odparł muzyk, który z nudów zaczął przeglądać kosmetyki stojące na półce nad umywalką. ‒ Pewnie nawet by ci nie stanął.
‒ I w tej konfiguracji ma to jakieś większe znaczenie?
Sasza drgnął i spojrzał na muzyka, gdy coś z głośnym stukotem uderzyło o kafelki na podłodze. To był dezodorant, który Santa Boy musiał przypadkiem strącić z półki. Muzyk podniósł go i odłożył z powrotem, po czym wstał.
‒ Tylko nie zaśnij nad tym klopem ‒ mruknął jeszcze, nim wyszedł z łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Sasza odprowadził go spojrzeniem swoich szarych, lekko wyłupiastych oczu. Gdy drzwi się zamknęły, zrobił zdziwioną minę. Santa Boy wydawał się nagle czymś zirytowany.
 
Wrócił do salonu, gdzie wciąż trwała impreza, chociaż ostały się tylko najwytrzymalsze, najbardziej zaprawione w bojach jednostki. Na kanapach i fotelach polegiwało zmięte i przetrawione młode pokolenie Ameryki. Chyba nie było nadziei dla tego kraju. Santa Boy podszedł do jednego z chłopaków, który podpierał ścianę i fundował sobie raka płuc. Poprosił go o papierosa.
Rzadko palił, bo nawet tego specjalnie nie lubił i nie chciał stracić głosu, ale teraz po prostu czuł, że musi. Wyszedł na taras. Oparł się o drewnianą barierkę i włożył papierosa między wargi. Wtedy uświadomił sobie, że nie wysępił od dzieciaka niezbędnego akcesorium.
‒ No kuźwa ‒ syknął poirytowany.
Był zły, ale to nie ta pierdoła była za to odpowiedzialna. Czuł rosnące w nim poirytowanie. I nawet coś na kształt żalu.
‒ Proszę. ‒ Usłyszał nagle za sobą.
‒ Co?
Gdy się obrócił, ujrzał mężczyznę, który w wyciągniętej dłoni trzymał prostą, czerwoną zapalniczkę.
‒ Dzięki ‒ odparł i zapalił papierosa.
Przyjrzał się przy tym swojemu wybawcy. Stał przed nim zupełnie przeciętny z każdej strony, wręcz trochę jałowy, facet koło trzydziestki. Na pewno nie wyglądał na bywalca takiego typu domówek. Santa przypomniał sobie, jak organizator tej imprezy, ochroniarz z koncertu, wspominał, że w domu będzie jego starszy brat, ale pewnie nawet nie wyjdzie ze swojej jaskini. To musiał być właśnie on. Zupełne przeciwieństwo ochroniarza, który mógł się pochwalić rozciętym jak u węża językiem, a Santa był przekonany, że to był dopiero początek niespodzianek, jakie skrywało jego ciało.
Muzyk oddał zapalniczkę, wskazując przy tym na zasinienie po okiem mężczyzny. Limo musiało mieć już kilka dni, bo zaczynało przyjmować tęczowe barwy.
‒ Brat? ‒ zapytał wprost. Nie, żeby go to jakoś interesowało, ale wywołało u niego tak obce mu uczucie jak współczucie. Po prostu miał ochotę z kimś pogadać o byle czym. Zająć czymś głowę.
Mężczyzna widocznie się speszył i dotknął swojej twarzy w tamtym miejscu, nie mogąc powstrzymać odruchu. Jednak było już za późno, by cokolwiek zamaskować.
‒ Nie ‒ odparł po chwili.
‒ Więc facet.
‒ No, tak ‒ przyznał nie od razu, uciekając przy tym wzrokiem w bok. ‒ Statystycznie to  mężczyźni częściej…
Santa Boy przewrócił oczami i zaśmiał się. Jaki pocieszny, prychnął w myślach, specjalnie wbijając w niego spojrzenie swoich czarnych, głęboko osadzonych oczu. Śmieszyło go to, jak peszył się trzydziestoletni mężczyzna. Nie miał ani krzty charyzmy.
 ‒ Twój facet ‒ doprecyzował.
Santa Boy aż przekręcił głowę jak zainteresowany czymś pies, gdy zobaczył przerażenie malujące się twarzy tego faceta. Torturowanie ludzi, na różnych polach, sprawiało mu nie lada przyjemność, ale z jakiegoś powodu tym razem postanowił odpuścić. To żadna frajda, kiedy ofiara nie stawia oporu.
‒ Wiesz, sam jestem pedałem ‒ rzucił. ‒ Nie spinaj tak pośladów. Więcej się przecież nie zobaczymy i mam ciekawsze rzeczy do roboty niż outowanie jakichś lamusów.
‒ Ale skąd… Nie, nieważne.
Mężczyzna zmarkotniał jeszcze bardziej. Santa westchnął, po czym zaciągnął się papierosem. Obejrzał sobie przy tym jeszcze raz tę kupkę nieszczęścia. Kiedyś nie za bardzo go obchodziło, jak wyglądało to, w co wkładał. Ani nawet jakiej było płci, co wydało zresztą swoje owoce, a właściwie jeden pyskaty, blady owoc. Ale tej porażki przed sobą nawet kijem by nie dotknął. Nawet gałązką wierzbową, witką, nie wspominając nawet o przysłowiowym, płonącym konarze z reklam. Gościu nie należał do szpetnych, ale był po prostu niesamowicie wręcz nijaki. I nawet nie rozchodziło się tu o wygląd, a bardziej o charakter i aurę. To zaś czyniło go w oczach Santy Boy’a zupełnie nieatrakcyjnym.
‒ Jak masz na imię? ‒ spytał, bo facet nie odchodził. Stał w miejscu i najwyraźniej nie potrafił podjąć decyzji. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Impreza w domu musiała mu przeszkadzać, ale nie porozmawiał z bratem na ten temat.
Zapewne przyszedł tu po to, żeby zapalić w samotności na świeżym powietrzu, a teraz utknął z gwiazdą Rocka, o której nawet mimowolnie musiał co nieco słyszeć, nawet jeśli nie był fanem takiej muzyki, i zapewne nie było to nic chlubnego. I sierota nie wiedziała, co zrobić.
Jezu. Sancie Boy’owi przypomniała się ta kupka nieszczęścia w postaci Saszy zaraz po tym, jak przytargał go siłą do swojego domu*. On jednak przynajmniej umiał pokazać pazurki, gdy trzeba było. Muzyk mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie. To była najlepsza decyzja, jaką podjął w życiu.
‒ Tom ‒ padło w końcu.
‒ Serio? Totalnie nie pasuje do ciebie ‒ podłapał Santa. Nawet nie próbował ukryć drwiny w głosie. ‒ Tom kojarzy mi się z Tomem Hanksem. A Tom Hanks jest zajebisty.
Spojrzał w bok, na Toma, który teraz także opierał się o barierkę i palił papierosa. Spodziewał się jakiejś reakcji, przecież go obraził. Nic. Zero.
‒ No, to powiedz, jak było. Jedyna taka szansa. Już ustaliliśmy, że więcej się nie spotkamy. Za kilka godzin jedziemy dalej. Będzie ci lżej, jeśli się komuś wygadasz, nawet takiemu wrednemu gościowi jak ja.
‒ Nie wiem, czy jesteś wredny ‒ zaczął po chwili Tom, zerkając na niego niemalże ukradkiem. ‒ Może jesteś po prostu szczery, a tego ludzie nie lubią najbardziej. Nie ma tu czego opowiadać, po prostu mnie uderzył, a ja wyszedłem. Cała historia.
Santa Boy chciał z nim pogadać, żeby rozproszyć czymś własne, nieprzyjemne myśli. Jednak uzyskał odwrotny efekt od zamierzonego, bo tylko bardziej się zirytował.
‒ To nigdy nie jest „cała historia” ‒ rzucił, zgniatając niedopałek na balustradzie, co spotkało się z deprymującym spojrzeniem właściciela domu, ale ani jednym słowem uwagi. ‒ Nie wiem… Puściłeś się?
‒ Nie ‒ odparł natychmiastowo Tom, z czymś w głosie, co nawet przypominało oburzenie.
‒ Obraziłeś jego matkę?
‒ Nie.
‒ Potrąciłeś psa i nie zatrzymałeś się, żeby mu pomóc?
‒ Słucham? ‒ zdziwił się Tom. ‒ Nie. I za to miałby mnie uderzyć?
Santa Boy wzruszył ramionami, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
‒ Nie wiem ‒ odparł ‒ ale mnie by Sasza za to przywalił. Kocha psy.
‒ I co byś wtedy zrobił? ‒ spytał Tom nagle ożywionym głosem.
‒ Nic.
‒ Naprawdę nic?
To wydało się szczerze go zainteresować. Może dlatego, że aparycja i postawa Santy Boy’a skłaniały do konkluzji, że był on człowiekiem, który w takiej sytuacji nie zrobiłby „nic”. Raczej wybiłby ci kilka zębów.
‒ Nic ‒ powtórzył muzyk. ‒ Po pierwsze byłoby to zasłużone, jeśli rzeczywiście porzuciłbym potrąconego psa. Ale nawet jeśli przywaliłby mi, bo taką miał ochotę, to też bym nic nie zrobił, bo najbardziej na świecie boję się tego, że by mnie zostawił. Bo już dorósł, już mnie nie potrzebuje i może żyć beze mnie. A ja bez niego nie. Dlatego nic bym nie zrobił. Ze strachu.
Tom zaczął się śmiać. Jego ramiona lekko drgały.
‒ Wiesz ‒ zaczął, uśmiechając się krzywo ‒ on jest lekarzem, zastępcą ordynatora oddziału. Wrócił ostatnio wkurzony z dyżuru, bo pokłócił się ze współpracownikiem. Dlatego mi przywalił. Żeby się wyładować.
‒ Rzuć go ‒ poradził Santa na odchodnym.
Nie miał nic więcej do powiedzenia tej zgarbionej porażce, mielącej niepodlonego papierosa między pacami. Nie interesował go. Miał go gdzieś, jak większość ludzi. Nie zależało mu prawie na nikim.
Wrócił do domu i udał się do łazienki. Gdy przekroczył jej prób, Sasza właśnie nachylał się nad umywalką i przepłukiwał usta. Wydawał się bledszy niż zazwyczaj. Sińce pod jego wyłupiastymi oczami były wyraźniejsze.
‒ No, skończyłeś już mordować swoje komórki nabłonkowe i uszkadzać szkliwo? ‒ spytał Santa.
‒ Co? ‒ zdziwił się Sasza.
‒ Chyba skończyłeś chociaż podstawówkę? Serio, muszę ci tłumaczyć, że rzyganie źle wpływa na układ pokarmowy i zęby?
‒ Jezu… ‒ jęknął chłopak, krzywiąc się. ‒ Czasami trudno mi pojąć, jakimi ścieżkami wędrują twoje myśli. Coś ci tam nie styka.
‒ Sam chciałbym to wiedzieć. No, to chyba możemy się już zbierać?
Sasza przetarł twarz papierem toaletowym i poprawił jeszcze fryzurę przed lustrem.
‒ Gdzie niby? Ja mam siłę tylko na spanie. Nie zostajemy tutaj na noc?
‒ Moje kości są za stare, żeby miał je odgniatać na jakiejś kanapie ‒ odparł Santa Boy. ‒ Te lata minęły. Wynająłem nam pokój w hotelu nieopodal.
‒ Spoko.
 
Tydzień później wrócili już do swojego ciasnego mieszkanka. Po walnięciu torby na korytarzu pierwszym, co zrobił Sasza, było udanie się do sypialni i rzucenie na łóżko. Gdy padł plecami na pościel, wzniósł przy tym tuman kurzu. Czekało ich jeszcze sprzątanie, ale ta perspektywa nie wydawała mu się aż tak bardzo nieprzyjemna. W końcu „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, nawet jeśli najpierw trzeba go odkurzyć.
Cieszył się, że znów będą tylko we dwóch w ich małym, hermetycznym świecie.
  ***
Coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś się pieprzyło. Takie myśli krążyły po głowie Saszy, siały w niej spustoszenie i zamęt, gdy pewnej nocy leżał na plecach na ich wspólnym łóżku, zupełnie bezwładny, z rozrzuconymi na boki rękami i tępo gapił się w sufit, który szpeciły spękania poszarzałej farby. Santa Boy leżał obok, na tyle blisko, że czuł ciepło bijące od jego ciała. Jak zwykle na boku, plecami do niego. Spał. Sasza nie musiał spojrzeć na jego twarz, żeby to stwierdzić. Wystarczyło, że słyszał jego oddech.
Santa po wszystkim po prostu obrócił się i zasnął. Nie ubrał się, jedynie naciągnął na siebie kołdrę. Przeleciał go, obrócił się plecami i poszedł spać. Tak po prostu. Sasza słyszał, że w małżeństwach z długim stażem seks staje się wręcz obowiązkiem. Dla kobiety. Ona wgapia się wtedy w sufit i myśląc o tym, co jutro ugotuje na obiad, czeka, aż małżonek zadowoli sam siebie. Po wszystkim jedynie obciągnie koszulę nocną na uda i pójdzie spać. Dotąd tylko o czymś takim słyszał. Aż do dzisiaj.
Więc… Sasza obrócił głowę i spojrzał na skąpaną w mroku sylwetkę Santy Boy’a. Czy to właśnie się teraz stało? Santa Boy odbębnił, co musiał, i odwrócił się do niego plecami. To zupełnie jakby przeleciał go z obowiązku. Jakby to on był ową znudzoną żoną.
Sasza napiął wszystkie mięśnie i uniósł się do siadu z ciężkim westchnieniem. Obtarł się pobieżnie z potu bluzą, która wisiała przerzucona przez oparcie krzesła, a potem narzucił na ramiona szlafrok. Na bosaka udał się do kuchni, by zrobić sobie herbatę. On nie zaśnie tej nocy tak łatwo jak Santa Boy.
Oparł się o blat stołu, czekając, aż zagotuje się woda w elektrycznym czajniku. Syknął, bo spotkanie jego miednicy z krawędzią mebla nie należało do najprzyjemniejszych. Pomasował się po tamtym miejscu. To mu o czymś przypomniało. Kilka dni temu Santa ni stąd, ni zowąd rzucił to swoje „znowu schudłeś”, gdy mijali się w łazience nad ranem. Sasza słyszał przynajmniej tysiąc razy padające z jego ust uszczypliwości, właśnie z tym na czele, ale wtedy wyczuł w tonie muzyka coś innego. Santa często posługiwał się sarkazmem albo ironią, żeby ukryć swoje prawdziwe intencje, chociażby to, że się martwi. Tym razem jednak było inaczej. On mu to wypomniał. Za „znowu schudłeś” nie kryło się jak zwykle „może znowu masz problemy z tarczycą, idź się zbadać”, tylko „przestań opuszczać treningi na siłowni i zrób coś ze sobą”.
Nie to jednak sprawiło, że od kilku dni zmarszczka pomiędzy brwiami Saszy nie znikała. Pewnie nawet nie wychwyciłby tej drobnej małej zmiany, gdyby nie to, co wydarzyło niedługo po ich powrocie z trasy koncertowej. Ledwie kilka dni Santa Boy zdołał usiedzieć w domu, nie robiąc nic i ciesząc się brakiem obowiązków. Normalny człowiek pewnie korzystałby z okazji, ile tylko by się dało. Sasza miał taki zamiar. Przynajmniej tydzień spędzić wyłącznie w łóżku na czynnościach wymagających od niego mniejszej lub większej aktywności. W zależności od ochoty. Planował oglądać Discovery Channel z parzącymi się na sawannie lwami, a potem odtworzyć to, co zobaczyli razem z Santą na ekranie. I tak na zmianę. To wydawało się być świetnym planem.
Santa Boy jednak nie podzielał jego entuzjazmu. Na ich miękkim materacu wykurował obolałe plecy, które przez ostatnie miesiące musiały znosić niedogodności ciągłej podróży. Zajęło mu to może trzy dni, a potem bez słowa wytłumaczenia, czy chociażby kartki zostawionej na stole zniknął gdzieś na całą dobę. Sasza na brak Santy jedynie wzruszył ramionami. Nie byli przecież papużkami nierozłączkami. Zaniepokoił się, dopiero gdy ten w końcu wrócił. Na pytanie „Gdzie byłeś?” uzyskał jedynie odpowiedź w postaci prychnięcia i pobłażliwego spojrzenia głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Później Santa Boy zniknął w łazience, by wziąć prysznic, a następnie położył się spać.
‒ Przestań wreszcie za mną chodzić jak pies ‒ syknął, gdy Sasza pojawił się w sypialni. ‒ I może wreszcie zajmij się swoim własnym życiem.
Potem odwrócił się do niego tyłem, ostentacyjnie dając znać, że to koniec rozmowy.
I rzeczywiście, więcej już do tego nie wracali. Sasza nie wracał. Wmawiał sobie, że nie powinien się czepiać byle pierdół. Przejmować się nimi. Każdy może mieć gorszy dzień, ale w środku czuł, że coś się szykuje. Coś dużego.
I dzisiaj jeszcze ten numerek z łaski.
‒ Znowu? ‒ rzucił do siebie, zalewając wodą torebkę herbaty w czarnym kubku z nadrukowanym gotyckim kotem. Zatrzęsła mu się przy tym dłoń, więc trochę wylał na ladę. ‒ Cholera.
Zaśmiał się gorzko i pociągnął nosem, wyciągając ze zlewu gąbkę. Był na to za stary. Za drugim razem już mu się nie uda tego przetrwać. Umrze. Nie zniesie drugiego Matta Hetfielda.
Łyżeczka wypadła mu z dłoni i brzdękiem uderzyła o kafelki na podłodze, gdy usłyszał za sobą kroki. Obejrzał się. Santa Boy nie obdarzył go nawet spojrzeniem. Ziewnął i przeczesał włosy. Dalej miał na sobie tylko bieliznę. Bez słowa podszedł do szafki i wyciągnął z niej kubek, w którym zwykle pijał kawę. Włączył ekspres.
Sasza obserwował go bez słowa, palce jednej dłoni zaciskając na ceramicznym kubku. On rzeczywiście schudł ostatnio dość znacznie, Santa Boy miał rację, gdy mu to wypomniał. Jego waga zawsze spadała, gdy przestawał się tym przejmować. A on przestał regularnie ćwiczyć, gdy porzucił swoją karierę strażaka, czyli kiedy wrócił do ciasnego, zakurzonego mieszkanka muzyka.
Santa Boy za to znowu odmłodniał. I w głównej mierze nie była to zasługa tego, że postanowił ponownie zapuścić włosy, które nadal miał bardzo gęste i tego, że regularnie farbował je na czarno. Zawsze był dobrze zbudowany, ale ostatnimi laty trochę się zapuścił. Saszy to nie przeszkadzało, ale najwyraźniej Sancie ostatnio zaczęło. Regularnie ćwiczył i nawet zaczął chodzić na basen. Miał karnet. Szybko przyniosło to miłe dla oka efekty, które Sasza właśnie oglądał i które wcale jednak go nie cieszyły.
‒ I co się tak gapisz jak sroka w gnat? ‒ rzucił mężczyzna w kierunku Saszy. ‒ Widzisz mnie przecież codziennie. Nie napatrzyłeś się jeszcze?
‒ Kawa o tej porze? ‒ spytał chłopak, ignorując komentarz. ‒ Jeszcze moment temu smacznie chrapałeś.
‒ Jerry napisał, że ma teraz dobry nastrój do skomponowania paru numerów, bo bzyknął jakąś bardzo elastyczną joginkę i to go natchnęło do sklecenia kilku riffów. Poczuł w sobie energię zen. ‒ Zaśmiał się muzyk, słodząc kawę. ‒ Spotkamy się w studiu nagrań. Trochę pobrzdąkamy.
‒ Och ‒ zainteresował się Sasza ‒ to może też pojadę?
Santa Boy miał właśnie wziąć pierwszy łyk kawy, ale nim przytknął brzeg kubka do ust, parsknął śmiechem.
‒ Niby po co? ‒ spytał kpiąco. ‒ Jesteś dobrym odtwórcą, ale twórca z ciebie żaden. Wypij herbatkę, wysikaj się i idź spać. Wrócę rano, zapewne nawalony. Nie myj podłogi, bo jeszcze się wyjebię.
‒ I co to niby ma znaczyć?
‒ To, że może zająłbyś się wreszcie swoim życiem i przestał chodzić za mną jak pies? Chyba niedawno mówiłem ci coś podobnego. Pomyślałeś kiedyś o tym, że wszedłeś już w czwartą dekadę swojego życia? ‒ spytał Santa, niespodziewanie poważniejąc. ‒ I co do tej pory osiągnąłeś? Sam? Wiedziałeś, że masz stronę na Wikipedii? I wiesz, co tam o tobie pisze? „Sasza Rockwell – aktualny partner Marshalla Biela, znanego szerzej jako Santa Boy”. Mniej więcej tyle.
Nie uzyskał żadnej odpowiedzi od Saszy, którego i tak naturalnie wyłupiaste oczy, wydawały się teraz wręcz być bliskie opuszczenia oczodołów, więc kontynuował:
‒ I to może się zmienić jedynie na dwa sposoby. Albo coś tam dopiszą, albo coś skreślą.
Zabrał swój kubek z kawą i wyszedł z kuchni, zostawiając oniemiałego Saszę samego.

*Bonus do ebooka „Texas Brothers”.


6 komentarzy:

  1. Moja ulubiona para :D tęskniłam za nimi, ciekawe o co właściwie Santa ma problem bo jestem tak samo skolowana jak Sasza. Fajnie o nich znowu czytać

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No moja też! Co chyba widać, bo nie umiem ich sobie odpuścić :D Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Ta para chyba nigdy nie opuści tego bloga xd.
    Najlepsze jest to, że oni się w ogóle nie nudzą... Są tak realni w swojej niedoskonałej doskonałości, aż trudno uwierzyć, że to tylko wymyślone postacie. Mimo, że to już kolejna seria (skoro bonus, to zapewne krótka, ale wciąż jakiegoś tam rodzaju seria) z nimi, to historia wcale nie jest wydumana, nie na tego wrażenia przesytu.
    Tej dwójki chyba nigdy nie będzie mi za wiele

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta para chyba nigdy nie opuści tego bloga xd -> To samo myślę :D Chyba już nic ich nigdy nie przebije. Dobrze, że się nimi nie przejedliście xd Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Długo zastanawiała się, gdzie wrzucić komentarz i postanowiłam dodać go pod bonusem. - Jak na razie nie miałam jeszcze czasu dobrać się do opowiadania Trzy światy, dlatego nie chciałam pisać tego tam. ^_^
    W Texas Brothers się zakochałam od pierwszego rozdziału.�� W tym samym czasie chciałam się spoliczkować lub ubiczować jak prawdziwy średniowieczny asceta. Dlaczego?! Otóż przypomniałam sobie, że odwiedziłam twoją stronę już jakieś 3 lata temu, a wtedy sobie pomyślałam, że zabiorę się za to opowiadanie kiedy indziej. Nom…�� a później usunęły mi się wszystkie zapisane linki w tym ten z twoim opowiadaniem. Z jednej strony niby spoko, bo mogłam przeczytać chyba wszystkie - no oprócz trzy światy - opowiadania w weekend. No ale z drugiej strony mógłbym śledzić historie na bieżąco - chociaż nie wiem, czy bym to nerwowo wytrzymała. Opowiadania tak mnie wciągnęły, że naprawdę trudno mnie było od ich odciągnąć.������
    Co do bonusu. WTF?! Co tu się znowu dzieje? Gdy skończyłam czytać II Tom Atsah to nawet się zdziwiłam, że jest jako taki Happy End. Jak mam być szczera to już nawet się przyzwyczaiłam, że zabijesz co drugą postać, którą polubię. Normalnie Martinizm → jak u G.R.R. Martina��.
    Jak mam być szczera to właśnie dzięki temu tak bardzo lubię twoje opowiadania. Nigdy nie wiadomo co wymyślisz, jesteś nieobliczalna → nie nawiąże do żartu matematycznego������.
    Czekam z niecierpliwością na kontynuację bonusa. Ach… Kocham tę parę - chyba jak wszyscy ^_^.
    Z jednej strony podoba mi się, że Sasza cierpi przez Santa Boy’a - dzięki czemu coś się dzieje - z drugiej zaś strony nie chcę, żeby między nimi się jakoś bardzo spierdoliło... Obudziłaś we mnie sadomasochistę.������
    Dzięki za rozdział i pozdrawiam życząc ci dużo weny ^_^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam za odpowiedź po tak długim czasie. Bardzo mnie zaskoczył Twój komentarz, oczywiście bardzo pozytywnie :D A że nie był pod ostatnim wpisem, to zauważyłam go dopiero teraz. Wielkie sorry. Co do tego "WTF" i tego mordowania bohaterów -> No bo inaczej by było nudno, nie :P Bo czytasz to którejś z uwagi romansidło, bohaterowie mają tam swoje jakieś problemy, może nawet się rozstają, ale ty i tak wiesz, że w końcu do siebie wrócą. W końcu to romans. To trochę, przynajmniej w moim przypadku, zmniejsza ekscytację, którą czuje się podczas czytania. Ja po prostu lubię trochę namieszać, raz w garze pomidorowej, a raz w moich wypocinach BL XD
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam! :)

      Usuń