Dziękuję za komentarze pod ostatnim rozdziałem "Trzech światów" :)
Santa Boy rozejrzał się po
ciasnej łazience. Nie było tu wanny, jedynie kabina prysznicowa,
więc z braku innych możliwości przysiadł na małym, metalowym
koszu na śmieci z klapką. Łokciem oparł się o brzeg umywalki i
spojrzał ponad nią na klęczącego przy muszli klozetowej Saszę.
‒ Po co tu przyszedłeś? ‒
spytał chłopak, nawet na niego nie zerkając.
Z tej perspektywy Santa Boy nie
mógł dokładnie zobaczyć jego twarzy, ale i tak odwrócił głowę.
Zakrył usta dłonią i zacisnął piekące oczy, próbując
powstrzymać kolejną falę torsji. Na szczęście skurcze żołądka
po chwili osłabły. Tym razem, bo był pewien, że to jeszcze nie
koniec.
‒ Żeby przytrzymać ci włosy?
‒ zaproponował Santa.
Sasza nie mógł powstrzymać
parsknięcia na ten komentarz. Znowu nosił pofarbowanego na czerwono
irokeza, który teraz nie prezentował się najlepiej taki
oklapnięty. Nie było tu czego „przytrzymywać”. Włosy były za
krótkie, żeby opadać mu na twarz.
Nie kierował się jedynie
aspektem estetycznym przy podejmowaniu decyzji o ponownym
zapuszczeniu włosów. Po prostu brakowało mu tego uczucia, gdy
Santa Boy trzymał go za nie… W zupełnie innych okolicznościach
niż te, w których znalazł się teraz. Nigdy mu o tym nie
powiedział, ale ten stary, narcystyczny dziad i tak pewnie o tym
wiedział.
Sasza zaraz skrzywił się, bo
treść żołądka podeszła mu do gardła.
‒ Idź sobie ‒ poprosił
prawie błagalnym tonem. Nie chciał być takim oglądany. ‒ Tu nie
ma niczego ładnego do podziwiania.
‒ Nie zaprzeczę ‒ zgodził
się Santa Boy, uśmiechając się wrednie, jednak nawet nie drgnął.
‒ Więc? ‒ syknął Sasza i
wreszcie na niego spojrzał wyraźnie rozeźlony.
‒ Więc… ‒ podłapał
muzyk. ‒ Więc możesz zemdleć i uderzyć tym pustym czerepem o
klozet albo możesz zacząć dławić się rzygami. Więc jednak
zostanę. Wiesz, żebyś nie umarł przez to, żeś wciąż głupi
mimo trzydziestki na karku i pochlałeś bez umiaru. Byłoby jednak
trochę szkoda. Takie więc „więc”.
‒ To najohydniejsze wyznanie
miłosne, jakie w życiu słyszałem ‒ skomentował Sasza. Jednak
na jego bladych, dotąd zaciśniętych ustach, pojawił się słaby
cień uśmiechu. Teraz był biały jak ściana na twarzy, ale w
innych okolicznościach pewnie by się zaczerwienił, rzucając
niemal retorycznym tonem: ‒ Ty naprawdę mnie kochasz, co?
‒ No ‒ odparł Santa Boy,
jeszcze nim chłopak skończył pytanie.
Nawet przy tym nie zamrugał,
pomyślał Sasza, przez moment zerkając jeszcze na niego kątem oka.
Później znów zawisł nad muszlą klozetową. A wcale aż tyle nie
wypił na imprezie w domu jednego z ochroniarzy na koncercie, który
dawali kilka godzin temu. Na pewno mniej niż Santa Boy, a ten nawet
nie wyglądał na specjalnie wstawionego. To raczej było zatrucie
pokarmowe. W trasie zwykle jadali w przydrożnym knajpach to, co
akurat serwowano. I najwyraźniej nie zawsze było świeże.
‒ A ja miałem takie bogate
plany na dzisiejszą noc ‒ mruknął zrezygnowanym głosem muzyk,
gdy Sasza znów zawisł na desce, opierając się o nią łokciem.
Wcześniej spuścił wodę. ‒ Teraz zaś wyglądasz przynajmniej
nieapetycznie. Doceń, że wysiliłem się, żeby znaleźć takie
ładne, kulturalne określenie.
Sasza zaś wysilił się jedynie
na to, aby pokazać mu środkowy palec. Santa Boy zaśmiał się na
ten gest gardłowo.
Sasza przymknął na moment
oczy. Niski, wiecznie zachrypnięty głos był naprawdę przyjemny
dla ucha. Teraz działał na niego wręcz kojąco. Santa Boy mógłby
nagrywać kołysanki.
‒ Się mogę odwrócić tyłem
‒ parsknął ‒ jak masz takie bardzo naglące potrzeby.
‒ Hm, nie ‒ odparł muzyk,
który z nudów zaczął przeglądać kosmetyki stojące na półce
nad umywalką. ‒ Pewnie nawet by ci nie stanął.
‒ I w tej konfiguracji ma to
jakieś większe znaczenie?
Sasza drgnął i spojrzał na
muzyka, gdy coś z głośnym stukotem uderzyło o kafelki na
podłodze. To był dezodorant, który Santa Boy musiał przypadkiem
strącić z półki. Muzyk podniósł go i odłożył z powrotem, po
czym wstał.
‒ Tylko nie zaśnij nad tym
klopem ‒ mruknął jeszcze, nim wyszedł z łazienki. Zatrzasnął
za sobą drzwi.
Sasza odprowadził go
spojrzeniem swoich szarych, lekko wyłupiastych oczu. Gdy drzwi się
zamknęły, zrobił zdziwioną minę. Santa Boy wydawał się nagle
czymś zirytowany.
Wrócił do salonu, gdzie wciąż
trwała impreza, chociaż ostały się tylko najwytrzymalsze,
najbardziej zaprawione w bojach jednostki. Na kanapach i fotelach
polegiwało zmięte i przetrawione młode pokolenie Ameryki. Chyba
nie było nadziei dla tego kraju. Santa Boy podszedł do jednego z
chłopaków, który podpierał ścianę i fundował sobie raka płuc.
Poprosił go o papierosa.
Rzadko palił, bo nawet tego
specjalnie nie lubił i nie chciał stracić głosu, ale teraz po
prostu czuł, że musi. Wyszedł na taras. Oparł się o drewnianą
barierkę i włożył papierosa między wargi. Wtedy uświadomił
sobie, że nie wysępił od dzieciaka niezbędnego akcesorium.
‒ No kuźwa ‒ syknął
poirytowany.
Był zły, ale to nie ta
pierdoła była za to odpowiedzialna. Czuł rosnące w nim
poirytowanie. I nawet coś na kształt żalu.
‒ Proszę. ‒ Usłyszał
nagle za sobą.
‒ Co?
Gdy się obrócił, ujrzał
mężczyznę, który w wyciągniętej dłoni trzymał prostą,
czerwoną zapalniczkę.
‒ Dzięki ‒ odparł i
zapalił papierosa.
Przyjrzał się przy tym swojemu
wybawcy. Stał przed nim zupełnie przeciętny z każdej strony,
wręcz trochę jałowy, facet koło trzydziestki. Na pewno nie
wyglądał na bywalca takiego typu domówek. Santa przypomniał
sobie, jak organizator tej imprezy, ochroniarz z koncertu, wspominał,
że w domu będzie jego starszy brat, ale pewnie nawet nie wyjdzie ze
swojej jaskini. To musiał być właśnie on. Zupełne przeciwieństwo
ochroniarza, który mógł się pochwalić rozciętym jak u węża
językiem, a Santa był przekonany, że to był dopiero początek
niespodzianek, jakie skrywało jego ciało.
Muzyk oddał zapalniczkę,
wskazując przy tym na zasinienie po okiem mężczyzny. Limo musiało
mieć już kilka dni, bo zaczynało przyjmować tęczowe barwy.
‒ Brat? ‒ zapytał wprost.
Nie, żeby go to jakoś interesowało, ale wywołało u niego tak
obce mu uczucie jak współczucie. Po prostu miał ochotę z kimś
pogadać o byle czym. Zająć czymś głowę.
Mężczyzna widocznie się
speszył i dotknął swojej twarzy w tamtym miejscu, nie mogąc
powstrzymać odruchu. Jednak było już za późno, by cokolwiek
zamaskować.
‒ Nie ‒ odparł po chwili.
‒ Więc facet.
‒ No, tak ‒ przyznał nie od
razu, uciekając przy tym wzrokiem w bok. ‒ Statystycznie to
mężczyźni częściej…
Santa Boy przewrócił oczami i
zaśmiał się. Jaki pocieszny, prychnął w myślach, specjalnie
wbijając w niego spojrzenie swoich czarnych, głęboko osadzonych
oczu. Śmieszyło go to, jak peszył się trzydziestoletni mężczyzna.
Nie miał ani krzty charyzmy.
‒ Twój facet ‒
doprecyzował.
Santa Boy aż przekręcił głowę
jak zainteresowany czymś pies, gdy zobaczył przerażenie malujące
się twarzy tego faceta. Torturowanie ludzi, na różnych polach,
sprawiało mu nie lada przyjemność, ale z jakiegoś powodu tym
razem postanowił odpuścić. To żadna frajda, kiedy ofiara nie
stawia oporu.
‒ Wiesz, sam jestem pedałem ‒
rzucił. ‒ Nie spinaj tak pośladów. Więcej się przecież nie
zobaczymy i mam ciekawsze rzeczy do roboty niż outowanie jakichś
lamusów.
‒ Ale skąd… Nie, nieważne.
Mężczyzna zmarkotniał jeszcze
bardziej. Santa westchnął, po czym zaciągnął się papierosem.
Obejrzał sobie przy tym jeszcze raz tę kupkę nieszczęścia.
Kiedyś nie za bardzo go obchodziło, jak wyglądało to, w co
wkładał. Ani nawet jakiej było płci, co wydało zresztą swoje
owoce, a właściwie jeden pyskaty, blady owoc. Ale tej porażki
przed sobą nawet kijem by nie dotknął. Nawet gałązką wierzbową,
witką, nie wspominając nawet o przysłowiowym, płonącym konarze z
reklam. Gościu nie należał do szpetnych, ale był po prostu
niesamowicie wręcz nijaki. I nawet nie rozchodziło się tu o
wygląd, a bardziej o charakter i aurę. To zaś czyniło go w oczach
Santy Boy’a zupełnie nieatrakcyjnym.
‒ Jak masz na imię? ‒
spytał, bo facet nie odchodził. Stał w miejscu i najwyraźniej nie
potrafił podjąć decyzji. Nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Impreza w domu musiała mu przeszkadzać, ale nie porozmawiał z
bratem na ten temat.
Zapewne przyszedł tu po to,
żeby zapalić w samotności na świeżym powietrzu, a teraz utknął
z gwiazdą Rocka, o której nawet mimowolnie musiał co nieco
słyszeć, nawet jeśli nie był fanem takiej muzyki, i zapewne nie
było to nic chlubnego. I sierota nie wiedziała, co zrobić.
Jezu. Sancie Boy’owi
przypomniała się ta kupka nieszczęścia w postaci Saszy zaraz po
tym, jak przytargał go siłą do swojego domu*. On jednak
przynajmniej umiał pokazać pazurki, gdy trzeba było. Muzyk
mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie. To była najlepsza
decyzja, jaką podjął w życiu.
‒ Tom ‒ padło w końcu.
‒ Serio? Totalnie nie pasuje
do ciebie ‒ podłapał Santa. Nawet nie próbował ukryć drwiny w
głosie. ‒ Tom kojarzy mi się z Tomem Hanksem. A Tom Hanks jest
zajebisty.
Spojrzał w bok, na Toma, który
teraz także opierał się o barierkę i palił papierosa. Spodziewał
się jakiejś reakcji, przecież go obraził. Nic. Zero.
‒ No, to powiedz, jak było.
Jedyna taka szansa. Już ustaliliśmy, że więcej się nie spotkamy.
Za kilka godzin jedziemy dalej. Będzie ci lżej, jeśli się komuś
wygadasz, nawet takiemu wrednemu gościowi jak ja.
‒ Nie wiem, czy jesteś wredny
‒ zaczął po chwili Tom, zerkając na niego niemalże ukradkiem. ‒
Może jesteś po prostu szczery, a tego ludzie nie lubią
najbardziej. Nie ma tu czego opowiadać, po prostu mnie uderzył, a
ja wyszedłem. Cała historia.
Santa Boy chciał z nim pogadać,
żeby rozproszyć czymś własne, nieprzyjemne myśli. Jednak uzyskał
odwrotny efekt od zamierzonego, bo tylko bardziej się zirytował.
‒ To nigdy nie jest „cała
historia” ‒ rzucił, zgniatając niedopałek na balustradzie, co
spotkało się z deprymującym spojrzeniem właściciela domu, ale
ani jednym słowem uwagi. ‒ Nie wiem… Puściłeś się?
‒ Nie ‒ odparł
natychmiastowo Tom, z czymś w głosie, co nawet przypominało
oburzenie.
‒ Obraziłeś jego matkę?
‒ Nie.
‒ Potrąciłeś psa i nie
zatrzymałeś się, żeby mu pomóc?
‒ Słucham? ‒ zdziwił się
Tom. ‒ Nie. I za to miałby mnie uderzyć?
Santa Boy wzruszył ramionami, a
na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
‒ Nie wiem ‒ odparł ‒ ale
mnie by Sasza za to przywalił. Kocha psy.
‒ I co byś wtedy zrobił? ‒
spytał Tom nagle ożywionym głosem.
‒ Nic.
‒ Naprawdę nic?
To wydało się szczerze go
zainteresować. Może dlatego, że aparycja i postawa Santy Boy’a
skłaniały do konkluzji, że był on człowiekiem, który w takiej
sytuacji nie zrobiłby „nic”. Raczej wybiłby ci kilka zębów.
‒ Nic ‒ powtórzył muzyk. ‒
Po pierwsze byłoby to zasłużone, jeśli rzeczywiście porzuciłbym
potrąconego psa. Ale nawet jeśli przywaliłby mi, bo taką miał
ochotę, to też bym nic nie zrobił, bo najbardziej na świecie boję
się tego, że by mnie zostawił. Bo już dorósł, już mnie nie
potrzebuje i może żyć beze mnie. A ja bez niego nie. Dlatego nic
bym nie zrobił. Ze strachu.
Tom zaczął się śmiać. Jego
ramiona lekko drgały.
‒ Wiesz ‒ zaczął,
uśmiechając się krzywo ‒ on jest lekarzem, zastępcą ordynatora
oddziału. Wrócił ostatnio wkurzony z dyżuru, bo pokłócił się
ze współpracownikiem. Dlatego mi przywalił. Żeby się wyładować.
‒ Rzuć go ‒ poradził Santa
na odchodnym.
Nie miał nic więcej do
powiedzenia tej zgarbionej porażce, mielącej niepodlonego papierosa
między pacami. Nie interesował go. Miał go gdzieś, jak większość
ludzi. Nie zależało mu prawie na nikim.
Wrócił do domu i udał się do
łazienki. Gdy przekroczył jej prób, Sasza właśnie nachylał się
nad umywalką i przepłukiwał usta. Wydawał się bledszy niż
zazwyczaj. Sińce pod jego wyłupiastymi oczami były wyraźniejsze.
‒ No, skończyłeś już
mordować swoje komórki nabłonkowe i uszkadzać szkliwo? ‒ spytał
Santa.
‒ Co? ‒ zdziwił się Sasza.
‒ Chyba skończyłeś chociaż
podstawówkę? Serio, muszę ci tłumaczyć, że rzyganie źle wpływa
na układ pokarmowy i zęby?
‒ Jezu… ‒ jęknął
chłopak, krzywiąc się. ‒ Czasami trudno mi pojąć, jakimi
ścieżkami wędrują twoje myśli. Coś ci tam nie styka.
‒ Sam chciałbym to wiedzieć.
No, to chyba możemy się już zbierać?
Sasza przetarł twarz papierem
toaletowym i poprawił jeszcze fryzurę przed lustrem.
‒ Gdzie niby? Ja mam siłę
tylko na spanie. Nie zostajemy tutaj na noc?
‒ Moje kości są za stare,
żeby miał je odgniatać na jakiejś kanapie ‒ odparł Santa Boy.
‒ Te lata minęły. Wynająłem nam pokój w hotelu nieopodal.
‒ Spoko.
Tydzień później wrócili już
do swojego ciasnego mieszkanka. Po walnięciu torby na korytarzu
pierwszym, co zrobił Sasza, było udanie się do sypialni i rzucenie
na łóżko. Gdy padł plecami na pościel, wzniósł przy tym tuman
kurzu. Czekało ich jeszcze sprzątanie, ale ta perspektywa nie
wydawała mu się aż tak bardzo nieprzyjemna. W końcu „wszędzie
dobrze, ale w domu najlepiej”, nawet jeśli najpierw trzeba go
odkurzyć.
Cieszył się, że znów będą
tylko we dwóch w ich małym, hermetycznym świecie.
***
Coś było nie tak. Coś się
zmieniło. Coś się pieprzyło. Takie myśli krążyły po głowie
Saszy, siały w niej spustoszenie i zamęt, gdy pewnej nocy leżał
na plecach na ich wspólnym łóżku, zupełnie bezwładny, z
rozrzuconymi na boki rękami i tępo gapił się w sufit, który
szpeciły spękania poszarzałej farby. Santa Boy leżał obok, na
tyle blisko, że czuł ciepło bijące od jego ciała. Jak zwykle na
boku, plecami do niego. Spał. Sasza nie musiał spojrzeć na jego
twarz, żeby to stwierdzić. Wystarczyło, że słyszał jego oddech.
Santa po wszystkim po prostu
obrócił się i zasnął. Nie ubrał się, jedynie naciągnął na
siebie kołdrę. Przeleciał go, obrócił się plecami i poszedł
spać. Tak po prostu. Sasza słyszał, że w małżeństwach z długim
stażem seks staje się wręcz obowiązkiem. Dla kobiety. Ona wgapia
się wtedy w sufit i myśląc o tym, co jutro ugotuje na obiad,
czeka, aż małżonek zadowoli sam siebie. Po wszystkim jedynie
obciągnie koszulę nocną na uda i pójdzie spać. Dotąd tylko o
czymś takim słyszał. Aż do dzisiaj.
Więc… Sasza obrócił głowę
i spojrzał na skąpaną w mroku sylwetkę Santy Boy’a. Czy to
właśnie się teraz stało? Santa Boy odbębnił, co musiał, i
odwrócił się do niego plecami. To zupełnie jakby przeleciał go z
obowiązku. Jakby to on był ową znudzoną żoną.
Sasza napiął wszystkie mięśnie
i uniósł się do siadu z ciężkim westchnieniem. Obtarł się
pobieżnie z potu bluzą, która wisiała przerzucona przez oparcie
krzesła, a potem narzucił na ramiona szlafrok. Na bosaka udał się
do kuchni, by zrobić sobie herbatę. On nie zaśnie tej nocy tak
łatwo jak Santa Boy.
Oparł się o blat stołu,
czekając, aż zagotuje się woda w elektrycznym czajniku. Syknął,
bo spotkanie jego miednicy z krawędzią mebla nie należało do
najprzyjemniejszych. Pomasował się po tamtym miejscu. To mu o czymś
przypomniało. Kilka dni temu Santa ni stąd, ni zowąd rzucił to
swoje „znowu schudłeś”, gdy mijali się w łazience nad ranem.
Sasza słyszał przynajmniej tysiąc razy padające z jego ust
uszczypliwości, właśnie z tym na czele, ale wtedy wyczuł w tonie
muzyka coś innego. Santa często posługiwał się sarkazmem albo
ironią, żeby ukryć swoje prawdziwe intencje, chociażby to, że
się martwi. Tym razem jednak było inaczej. On mu to wypomniał. Za
„znowu schudłeś” nie kryło się jak zwykle „może znowu masz
problemy z tarczycą, idź się zbadać”, tylko „przestań
opuszczać treningi na siłowni i zrób coś ze sobą”.
Nie to jednak sprawiło, że od
kilku dni zmarszczka pomiędzy brwiami Saszy nie znikała. Pewnie
nawet nie wychwyciłby tej drobnej małej zmiany, gdyby nie to, co
wydarzyło niedługo po ich powrocie z trasy koncertowej. Ledwie
kilka dni Santa Boy zdołał usiedzieć w domu, nie robiąc nic i
ciesząc się brakiem obowiązków. Normalny człowiek pewnie
korzystałby z okazji, ile tylko by się dało. Sasza miał taki
zamiar. Przynajmniej tydzień spędzić wyłącznie w łóżku na
czynnościach wymagających od niego mniejszej lub większej
aktywności. W zależności od ochoty. Planował oglądać Discovery
Channel z parzącymi się na sawannie lwami, a potem odtworzyć to,
co zobaczyli razem z Santą na ekranie. I tak na zmianę. To wydawało
się być świetnym planem.
Santa Boy jednak nie podzielał
jego entuzjazmu. Na ich miękkim materacu wykurował obolałe plecy,
które przez ostatnie miesiące musiały znosić niedogodności
ciągłej podróży. Zajęło mu to może trzy dni, a potem bez słowa
wytłumaczenia, czy chociażby kartki zostawionej na stole zniknął
gdzieś na całą dobę. Sasza na brak Santy jedynie wzruszył
ramionami. Nie byli przecież papużkami nierozłączkami. Zaniepokoił
się, dopiero gdy ten w końcu wrócił. Na pytanie „Gdzie byłeś?”
uzyskał jedynie odpowiedź w postaci prychnięcia i pobłażliwego
spojrzenia głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Później Santa Boy
zniknął w łazience, by wziąć prysznic, a następnie położył
się spać.
‒ Przestań wreszcie za mną
chodzić jak pies ‒ syknął, gdy Sasza pojawił się w sypialni. ‒
I może wreszcie zajmij się swoim własnym życiem.
Potem odwrócił się do niego
tyłem, ostentacyjnie dając znać, że to koniec rozmowy.
I rzeczywiście, więcej już do
tego nie wracali. Sasza nie wracał. Wmawiał sobie, że nie powinien
się czepiać byle pierdół. Przejmować się nimi. Każdy może
mieć gorszy dzień, ale w środku czuł, że coś się szykuje. Coś
dużego.
I dzisiaj jeszcze ten numerek z
łaski.
‒ Znowu? ‒ rzucił do
siebie, zalewając wodą torebkę herbaty w czarnym kubku z
nadrukowanym gotyckim kotem. Zatrzęsła mu się przy tym dłoń,
więc trochę wylał na ladę. ‒ Cholera.
Zaśmiał się gorzko i
pociągnął nosem, wyciągając ze zlewu gąbkę. Był na to za
stary. Za drugim razem już mu się nie uda tego przetrwać. Umrze.
Nie zniesie drugiego Matta Hetfielda.
Łyżeczka wypadła mu z dłoni
i brzdękiem uderzyła o kafelki na podłodze, gdy usłyszał za sobą
kroki. Obejrzał się. Santa Boy nie obdarzył go nawet spojrzeniem.
Ziewnął i przeczesał włosy. Dalej miał na sobie tylko bieliznę.
Bez słowa podszedł do szafki i wyciągnął z niej kubek, w którym
zwykle pijał kawę. Włączył ekspres.
Sasza obserwował go bez słowa,
palce jednej dłoni zaciskając na ceramicznym kubku. On rzeczywiście
schudł ostatnio dość znacznie, Santa Boy miał rację, gdy mu to
wypomniał. Jego waga zawsze spadała, gdy przestawał się tym
przejmować. A on przestał regularnie ćwiczyć, gdy porzucił swoją
karierę strażaka, czyli kiedy wrócił do ciasnego, zakurzonego
mieszkanka muzyka.
Santa Boy za to znowu
odmłodniał. I w głównej mierze nie była to zasługa tego, że
postanowił ponownie zapuścić włosy, które nadal miał bardzo gęste
i tego, że regularnie farbował je na czarno. Zawsze był dobrze
zbudowany, ale ostatnimi laty trochę się zapuścił. Saszy to nie
przeszkadzało, ale najwyraźniej Sancie ostatnio zaczęło.
Regularnie ćwiczył i nawet zaczął chodzić na basen. Miał
karnet. Szybko przyniosło to miłe dla oka efekty, które Sasza
właśnie oglądał i które wcale jednak go nie cieszyły.
‒ I co się tak gapisz jak
sroka w gnat? ‒ rzucił mężczyzna w kierunku Saszy. ‒ Widzisz
mnie przecież codziennie. Nie napatrzyłeś się jeszcze?
‒ Kawa o tej porze? ‒ spytał
chłopak, ignorując komentarz. ‒ Jeszcze moment temu smacznie
chrapałeś.
‒ Jerry napisał, że ma teraz
dobry nastrój do skomponowania paru numerów, bo bzyknął jakąś
bardzo elastyczną joginkę i to go natchnęło do sklecenia kilku
riffów. Poczuł w sobie energię zen. ‒ Zaśmiał się muzyk,
słodząc kawę. ‒ Spotkamy się w studiu nagrań. Trochę
pobrzdąkamy.
‒ Och ‒ zainteresował się
Sasza ‒ to może też pojadę?
Santa Boy miał właśnie wziąć
pierwszy łyk kawy, ale nim przytknął brzeg kubka do ust, parsknął
śmiechem.
‒ Niby po co? ‒ spytał
kpiąco. ‒ Jesteś dobrym odtwórcą, ale twórca z ciebie żaden.
Wypij herbatkę, wysikaj się i idź spać. Wrócę rano, zapewne
nawalony. Nie myj podłogi, bo jeszcze się wyjebię.
‒ I co to niby ma znaczyć?
‒ To, że może zająłbyś
się wreszcie swoim życiem i przestał chodzić za mną jak pies? Chyba niedawno mówiłem ci coś podobnego. Pomyślałeś kiedyś o tym, że wszedłeś już w czwartą dekadę
swojego życia? ‒ spytał Santa, niespodziewanie poważniejąc. ‒
I co do tej pory osiągnąłeś? Sam? Wiedziałeś, że masz stronę
na Wikipedii? I wiesz, co tam o tobie pisze? „Sasza Rockwell –
aktualny partner Marshalla Biela, znanego szerzej jako Santa Boy”.
Mniej więcej tyle.
Nie uzyskał żadnej odpowiedzi
od Saszy, którego i tak naturalnie wyłupiaste oczy, wydawały się teraz wręcz być bliskie opuszczenia oczodołów, więc kontynuował:
‒ I to może się zmienić
jedynie na dwa sposoby. Albo coś tam dopiszą, albo coś skreślą.
Zabrał swój kubek z kawą i
wyszedł z kuchni, zostawiając oniemiałego Saszę samego.
*Bonus do ebooka „Texas
Brothers”.
Moja ulubiona para :D tęskniłam za nimi, ciekawe o co właściwie Santa ma problem bo jestem tak samo skolowana jak Sasza. Fajnie o nich znowu czytać
OdpowiedzUsuńNo moja też! Co chyba widać, bo nie umiem ich sobie odpuścić :D Pozdrawiam!
UsuńTa para chyba nigdy nie opuści tego bloga xd.
OdpowiedzUsuńNajlepsze jest to, że oni się w ogóle nie nudzą... Są tak realni w swojej niedoskonałej doskonałości, aż trudno uwierzyć, że to tylko wymyślone postacie. Mimo, że to już kolejna seria (skoro bonus, to zapewne krótka, ale wciąż jakiegoś tam rodzaju seria) z nimi, to historia wcale nie jest wydumana, nie na tego wrażenia przesytu.
Tej dwójki chyba nigdy nie będzie mi za wiele
Ta para chyba nigdy nie opuści tego bloga xd -> To samo myślę :D Chyba już nic ich nigdy nie przebije. Dobrze, że się nimi nie przejedliście xd Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
UsuńDługo zastanawiała się, gdzie wrzucić komentarz i postanowiłam dodać go pod bonusem. - Jak na razie nie miałam jeszcze czasu dobrać się do opowiadania Trzy światy, dlatego nie chciałam pisać tego tam. ^_^
OdpowiedzUsuńW Texas Brothers się zakochałam od pierwszego rozdziału.�� W tym samym czasie chciałam się spoliczkować lub ubiczować jak prawdziwy średniowieczny asceta. Dlaczego?! Otóż przypomniałam sobie, że odwiedziłam twoją stronę już jakieś 3 lata temu, a wtedy sobie pomyślałam, że zabiorę się za to opowiadanie kiedy indziej. Nom…�� a później usunęły mi się wszystkie zapisane linki w tym ten z twoim opowiadaniem. Z jednej strony niby spoko, bo mogłam przeczytać chyba wszystkie - no oprócz trzy światy - opowiadania w weekend. No ale z drugiej strony mógłbym śledzić historie na bieżąco - chociaż nie wiem, czy bym to nerwowo wytrzymała. Opowiadania tak mnie wciągnęły, że naprawdę trudno mnie było od ich odciągnąć.������
Co do bonusu. WTF?! Co tu się znowu dzieje? Gdy skończyłam czytać II Tom Atsah to nawet się zdziwiłam, że jest jako taki Happy End. Jak mam być szczera to już nawet się przyzwyczaiłam, że zabijesz co drugą postać, którą polubię. Normalnie Martinizm → jak u G.R.R. Martina��.
Jak mam być szczera to właśnie dzięki temu tak bardzo lubię twoje opowiadania. Nigdy nie wiadomo co wymyślisz, jesteś nieobliczalna → nie nawiąże do żartu matematycznego������.
Czekam z niecierpliwością na kontynuację bonusa. Ach… Kocham tę parę - chyba jak wszyscy ^_^.
Z jednej strony podoba mi się, że Sasza cierpi przez Santa Boy’a - dzięki czemu coś się dzieje - z drugiej zaś strony nie chcę, żeby między nimi się jakoś bardzo spierdoliło... Obudziłaś we mnie sadomasochistę.������
Dzięki za rozdział i pozdrawiam życząc ci dużo weny ^_^
Przepraszam za odpowiedź po tak długim czasie. Bardzo mnie zaskoczył Twój komentarz, oczywiście bardzo pozytywnie :D A że nie był pod ostatnim wpisem, to zauważyłam go dopiero teraz. Wielkie sorry. Co do tego "WTF" i tego mordowania bohaterów -> No bo inaczej by było nudno, nie :P Bo czytasz to którejś z uwagi romansidło, bohaterowie mają tam swoje jakieś problemy, może nawet się rozstają, ale ty i tak wiesz, że w końcu do siebie wrócą. W końcu to romans. To trochę, przynajmniej w moim przypadku, zmniejsza ekscytację, którą czuje się podczas czytania. Ja po prostu lubię trochę namieszać, raz w garze pomidorowej, a raz w moich wypocinach BL XD
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam! :)