W końcu dotarli. Z
pokoju motelowego mogli oglądać wijącą się rzekę Colorado, która przepływała
przez Austin. Oczywiście, nie tę, która tworzyła Wielki Kanion, to była rzeka
Kolorado przez „K”, ale ta także robiła całkiem spore wrażenie. W końcu była to
najdłuższa rzeka, która swój początek i koniec miała w Teksasie.
Pogoda była tu całkiem
nie zimowa. Dziś, w południe, temperatura sięgała kilkunastu stopni, a ziemię
pokrywały kolorowe liście drzew. Przypominało to raczej środek ciepłej w
barwie i temperaturze jesieni. Sztuczne choinki i porozwieszane ozdoby, które
można było zobaczyć na ulicach miasta, wyglądały wręcz trochę komicznie.
Takie wrażenie miał
przynajmniej Ryan, gdy w dziwnie melancholijnym nastroju patrzył przez przestronne,
motelowe okno na panoramę Austin. Pozostali członkowie wyprawy nie wydawali się
w nastrojach do podziwiania widoków. Jak struci siedzieli na swoich łóżkach,
gotując się do snu.
Do miasta przybyli
kilka godzin wcześniej, ale spędzali je na odnalezieniu budynku, w którym
mieszkał Santa Boy ze swoim basistą i, jak donosiły media, od niedawna także
narzeczonym. Chyba im się to udało, ale wizytę, która, jak mieli nadzieję, nie
zakończy się zawałem frontmana High Death, ani ich obitymi, nastoletnimi
ryjami, postanowili odłożyć do jutra.
Ryan, patrząc na wijącą
się rzekę, myślał o tym, że ta wyprawa zmieni życie ich wszystkich, nie tylko
Trish. Chociaż ona sama się do tego nie przyznawała. Bo ona przecież chciała tylko
„zobaczyć go na własne oczy” i „zrobić coś szalonego przed rozpoczęcia
dorosłego życia”. Ryan w to nie wierzył. Ta wyprawa zmieni ich wszystkich.
Odwrócił się i zawiesił
wzrok na Atsah, który jednak tego nie wyłapał. Skupiony był na odkopaniu czegoś
w swojej torbie. Ryan nieświadomie powędrował dłonią do swojej blizny po wypadku,
która przecinała łuk brwiowy. To przez nią Indianin dotknął go po raz pierwszy.
Ryan długo się nad tym zastanawiał. Czy naprawdę ten dziwny chłopak chciał go
tylko podręczyć? Teraz, doszedł do wniosku, że to była tylko wymówka.
Chyba obaj poczuli to w
tym samym momencie, zanim jeszcze cokolwiek do siebie powiedzieli. Gdy ich
spojrzenia spotkały się na szkolnym korytarzu. Mógł sobie i innym, w tym Trish
wmawiać coś innego, ale od razu wiedział, że Indianin nie miał nic wspólnego z
tym głupim napisem na murze. To do niego nie pasowało. Więc dlaczego za nim
poszedł?
Bo chciał wiedzieć o
nim więcej. Bo chciał być bliżej niego. I dostał, czego chciał.
Ryan uśmiechnął się pod
nosem i z powrotem odwrócił się przodem do szyby. Dotknął jej chłodnej tafli
palcami, a potem oparł o nią czoło. Jego krzywy uśmiech jeszcze się poszerzył
przez myśli, które chyba już na trwałe zakotwiczyły się w jego umyśle.
Chyba zadurzył się w
Indianinie, który miał już na sumieniu czyjeś życie. Nieprzewidywalnym gościu ze słabością do kotów, co czyniło go tylko dziwniejszym.
– Zajebiście –
skwitował.
Ale wybór należał do
niego, prawda?
W środku nocy obudził
go jakiś dźwięk. Chyba trzask drzwi. Usiadł na łóżku i zaczesał dłonią
opadające na czoło włosy. Potrzebował chwili, aby dojść do siebie i uświadomić
sobie, gdzie się znajduje. Pomimo środka nocy przez światła miasta w pokoju nie
panowała całkowita ciemność, więc nawet bez włączania lampki dojrzał, że
łóżko, w którym powinna spać Trish, jest puste.
Uznał, że pewnie poszła
do łazienki, która znajdowała się na korytarzu, ale jednak postanowił na
wszelki wypadek pójść za nią i sprawdzić, czy nic się nie stało. W tym celu
uniósł się z pościeli, ale nocną ciszę przeszył kolejny dźwięk. Ryan obejrzał
się za siebie, na łóżko, na którym spał Atsah.
Chłopak poderwał się do
siadu i brał właśnie gwałtowne hausty powietrza. Większość jego twarzy
przesłaniały długie, zburzone włosy. Nagie ramiona i klatka piersiowa
błyszczały się w świetle miasta od potu.
Wystarczyło jedno,
szybkie spojrzenie, aby Ryan domyślił się, co właśnie miało miejsce. Niewiele
myśląc, w dwóch susach pokonał swoje łóżko i dopadł do Indianina. Palce jednej
dłoni zatopił w jego doskonale czarnych włosach, a drugą chwycił go za
policzek.
– Hej, to był tylko sen
– powiedział, jednym kolanem wchodząc na łóżko. – Dobrze się czujesz? Miałeś
koszmar.
– Tak, koszmar –
mruknął Atsah nieobecnym głosem. Przycisnął dłoń do oczu, a potem czoła. –
Kurwa.
Chwilę jeszcze wydawał
się niepewny, ale potem, nie patrząc Ryanowi w oczy, złożył w głowę na jego
udach i oplótł go ramionami w pasie.
– Tylko na chwilę –
powiedział, jakby się tłumaczył.
– Okej – odparł Ryan
zaskoczony tym nagłym wtargnięciem przez Indianina w jego prywatną strefę.
Po krótkim zaufaniu
włożył place w jego splątane włosy i zaczął je delikatnie przeczesywać. Od
Indianina biło takie dziwne gorąco.
– Wiesz… – zaczął po
chwili zupełnej ciszy między nimi. – Śnił ci się on?
– On?
– No, wiesz… ten
chłopak, którego…
– Którego zabiłem? –
dopowiedział Atsah gorzkim głosem. –Nie, on mi się nigdy nie śni. Nigdy mi się
nie śnił. Chyba powinien, gdybym był normalny. Ale nie jestem.
– Co? Co to ma znaczyć?
Atsah podniósł się do
siadu. Teraz wreszcie Ryan mógł zobaczyć jego minę. Ten cierpki, gorzki uśmiech
niepasujący zupełnie do nastoletniego chłopca. To był uśmiech człowieka,
dorosłego, który już za dużo w życiu doświadczył. No i te oczy. Doskonale
czarne, lekko skośne i takie zmęczone.
– Nie śnię o niczym
szczególnym. O czymś, co miałoby jakiś kształt i sens. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Jednak zawsze, gdy budzę się z koszmaru, budzę się z tym samym
przekonaniem. Pewnością właściwie.
– Jaką pewnością?
Atsah wzruszył
szerokimi ramionami.
– Że mógłbym to zrobić
znowu – przyznał.
Ryan spojrzał na niego
zszokowany.
– Że tego chcesz? Że
cię do tego ciągnie? – dopytał.
Atsah parsknął, widząc niepewność
malującą się na twarzy, która tak mu się podobała.
– Nie, nie sprawiło mi
to przyjemności. Wręcz przeciwnie – wytłumaczył. – Chodzi o to, że ludzie chyba
dzielą się na dwa rodzaje. Taki, którzy podstawieni pod ścianą, są zdolni to zrobić
i takich, którzy nawet wiedząc, że w innym wypadku zginą oni albo najdrożsi im
ludzie, nie są zdolni zabić drugiego człowieka. Myślę, że ta druga grupa jest
dalej w ewolucji. Ona już się wyzbyła tej pierwotnej bestii, która niegdyś była
w każdym człowieku. I była mu potrzebna, aby przetrwać w naturze. Ale czasy się
zmieniły i już nie jest nam do niczego potrzebna, a we mnie ona nadal jest. Ukryta
gdzieś tam w środku, za fałdami serca. I tylko czeka na impuls… Wiem, że pewnie
tego nie rozumiesz. Bredzę.
Nie pojmował, to
prawda. Nigdy nie da się w pełni zrozumieć drugiego człowieka. Bo każdy jest
inny. Można się strać, próbować, ale nigdy nie uda się tak do końca zrozumieć
serca drugiej osoby.
– Nie bredzisz, tylko…
Rzeczywiście chyba nie rozumiem, ale chyba też wiem, o co ci chodzi. Ja chyba
bym nie umiał – przyznał Ryan. – Wiesz, nawet gdyby ktoś miał na muszce moją
matkę i mógłbym ją uratować… To chyba nie umiałbym tego zrobić, zabić drugiego
człowieka.
– Widzisz – mruknął
Atsah. – A ja bym mógł. Dlatego to musi się skończyć.
– Co skończyć?
Atsah w geście
zakłopotania zmierzwił swoje włosy z tyłu głowy. Zaraz jednak wyprostował się i
spojrzał Ryanowi prosto w oczy.
– Lubię cię – przyznał –
od samego początku. I to był błąd, że pozwoliłem sobie się do ciebie zbliżyć.
Że jestem teraz tutaj. Coś mnie do ciebie ciągnie, od samego początku. I to nie
jest moja naiwność. Moja głupota. Bo ja sobie obiecałem…
– Co takiego? – dopytał
Ryan patrząc rozbieganym wzrokiem na Indianina.
Czuł, jak coś ściska go
w piersi. Był już pewien, że nie spodoba mu się to, co przyjdzie mu za chwilę
usłyszeć. Niemal się spłoszył jak dzika sarna, gdy Atsah w jakimś tęsknym
geście dotknął jego brązowych włosów.
– Że nigdy się nie
zakocham – odparł Indianin. – Bo ktoś taki jak ja nie może sobie na to
pozwolić. Chyba byłbym wtedy zdolny zniszczyć cały świat, byleby tylko utrzymać
to uczucie. Nawet obiekt tego uczucia.
To brzmiało strasznie, pomyślał
Ryan, a jednocześnie ta myśl była jakoś dziwnie pociągającą.
– Chodźmy spać – rzucił
Atsah i położył się z powrotem na łóżku. Bokiem, tyłem do chłopaka.
Ryan chwilę się wahał,
ale postanowił nie wracać do swojego łóżka. Ułożył się na plecach. Jego bark
stykał się z plecami Atsah. Niby nic, a jednak przyprawiało go o szybsze bicie
serca. Tylko jeszcze do końca nie umiał sprecyzować, z jakiego powodu.
Z tego wszystkiego
zapomniał o Trish, która nie wróciła już tej nocy do ich pokoju.
II część
***
Sasza był tak zaspany,
że nawet nie zwracał szczególnej uwagi na to, co było pod jego nogami i działo
się przed nim, gdy wspinał się po schodach klatki do ich mieszkania. Był
wczesny poranek, a oni właśnie wrócili od matki Saszy. Z jej ślubu, na którym,
nie wiadomo czym motywowany, Santa Boy postanowił się oświadczyć. Kosmos jakiś.
Sasza byłby tym znacznie bardziej podekscytowany, gdyby nie to, że tak
strasznie chciało mu się spać.
Oczy niemal same mu się
zamykały. Pewnie dlatego wpadł nosem na plecy idącego przed nim Santy Boy’a,
który nagle postanowił się zatrzymać.
– Co jest? – spytał
Sasza, pocierając nos.
– Uświadomiłem sobie,
że zapomniałem zabrać telefonu ze schowka – odparł muzyk, odwracając się w jego
stronę. Z kieszeni wyciągnął kluczyki do samochodu. – Skoczyłbyś?
– Hm? No dobra –
zgodził się Sasza, odbierając je.
Ruszył w dół schodów.
Nawet nie przyszło mu do głowy zapytać, dlaczego to on miał iść. Miał zbyt dobry
humor, żeby przejmować się takimi drobnostkami. No i z natury był miłym
chłopcem.
Santa Boy odprowadził
go wzrokiem. Gdy chłopak zniknął z pola widzenia, mina muzyka uległa gwałtownej zmianie.
Jakby nagle jego twarz skuł mróz. Właśnie taką miną obdarzył dziewczynę
siedzącą przy drzwiach jego mieszkania, na pierwszym schodku prowadzącym na następne
piętro.
– Czego chcesz? –
spytał zimnym głosem. – Pieniędzy?
Dziewczyna gapiła się na
niego swoimi wielkimi, ciemnymi oczami bez słowa przez parę sekund, po czym wybuchła głośnym
śmiechem.
– O, cholera! –
prychnęła, nie mogąc powstrzymać rozbawienia. – Dokładnie tak to sobie
wyobrażałam.
Stanęła na schodku
prezentując się w pełnej, pięknej okazałości i otrzepała swoje dżinsy.
– Czy wyglądam na
kogoś, kto potrzebuje pieniędzy? – spytała, przekręcając głowę.
– To czego chcesz?
Sławy?
– Hm, wtedy po prostu
nagrałabym seks-taśmę z jakimś aktorem drugiej kategorii.
Santa Boy przymknął
oczy. Nie chciał tego. Nie było mu to potrzebne. Nie teraz, kiedy wszystko wreszcie
było dobrze.
– Po prostu spieprzaj.
Jego sfatygowane przez
życie rockandrollowca serce niemal się zatrzymało, gdy usłyszał za plecami
chrząknięcie. Odwrócił się, by spojrzeć na Saszę, gdy wspiął się bezszelestnie
po schodach i teraz obrzucał muzyka nieprzychylnym, karcącym wzrokiem.
– Szybko się wyrobiłeś –
prychnął Santa.
– W połowie drogi do
samochodu, skapnąłem się, że ty przecież nigdy nie wyciągasz telefonu z
kieszeni, nawet jak prowadzisz. Ale to nieważne. – Wychylił się zza jego pleców
i spojrzał na dziewczynę. – Przepraszam cię za tego prostaka.
– Spoko – parsknęła
nastolatka.
Wydawała się bardzo
rozbawiona całą sytuacją.
– A teraz chciałbym się
dowiedzieć, kto to taki. – Sasza z powrotem skupił się na Sancie Boy’u. – I
dlaczego tak ją potraktowałeś? Czy to jakaś twoja…
– Ogranicz tą swoją
bujną wyobraźnię – prychnął muzyk. – Na ile lat ci wygląda?
– Cóż, nie posądzam cię
o tyle przyzwoitości, aby stanowiło to dla ciebie dużą przeszkodę.
Santa Boy aż pokręcił z
niedowierzaniem głową. Z wyrzutem popatrzył na swojego od niedawna narzeczonego. Dziewczyna
znów się roześmiała i rzuciła czymś, co brzmiało jak „Ale jazda”.
– No? – ponaglił Sasza,
wędrując spojrzeniem między tą dwójką.
Santa Boy podniósł ręce
i oczy ku niebu, a potem podszedł do dziewczyny i nachylił się tak, aby ich
twarze znalazły się na jednym poziomie. Sasza początkowo nie rozumiał, ku czemu
to miało służyć, ale po chwili to do niego dotarło. Prawie spadł ze schodka,
gdy z wrażenia zrobił krok do tyłu. Przed upadkiem uratowało go to, że wpadł na
ścianę, do której przywarł plecami.
– O kurwa – wyrwało mu
się.
– No.
Kosmos. Po prostu
kosmos.
Dziewczyna siedziała na
kanapie w salonie i ciekawsko rozglądała się po pokoju. Sasza potulnie poszedł
zrobić coś do picia, wciąż nie wychodząc z szoku. Gdy wrócił z kuchni, rzucił siedzącemu w fotelu Sancie
przelotne spojrzenie. Dawno nie widział jego diabelskiej mordy aż tak
wykrzywionej. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać.
Gdy stawiał szklanki na
stole, jeszcze raz zerknął na dziewczynę. Naprawdę byli uderzająco podobni.
Mieli identycznie zbudowane kości twarzy, głęboko osadzone oczy oraz kształt uszu
i nosa. U niej wszystko było po prostu złagodzone i razem dawało przyjemny dla
oka, choć nietuzinkowy efekt.
– O kurwa – znów mu się
wyrwało, gdy dostrzegł leżące na stoliku zdjęcia.
– Powtarzasz się –
mruknął Santa Boy.
Zdjęcia przedstawiały młodszego o kilkanaście lat frontmana High Death w otoczeniu innych muzyków oraz
kobiet. Któraś z nich musiała być matką dziewczyny. Wszystkie wyglądały… Sasza
nawet w głowie nie chciał przytaczać określeń, które przyszły mu na myśl.
Znów zerknął na
dziewczynę. Była bardzo dobrze i gustownie ubrana, a z jej oczu biła
inteligencja. Najwyraźniej jej matka poszła po rozum do głowy po przypadkowym
spłodzeniu dziecka z zaćpanym metalowcem. Tyle dobrze.
– Ach, to. –
Uśmiechnęła się dziewczyna, po czym lekko rzuciła: – Jestem adoptowana.
Sasza postanowił, że
sobie usiądzie. Przykucnął na krawędzi kanapy i z nadzieją popatrzył na Santę
Boy’a.
– Więc dlaczego akurat
teraz? – spytał muzyk.
– Zwykła ciekawość –
odparła dziewczyna i sięgnęła po herbatę. – Moi starzy to dentyści, mają własną
klinikę. Powinnam się cieszyć, bo jestem ustawiona do końca życia. Mam na tyle
dużo rozumu, że skończenie studiów nie sprawi mi problemów. Większość ludzi
całe życie walczy o to, aby posiadać jak najwięcej. Te określa, wartościuje ich
życie. Są szczęśliwi, jeśli mogą sobie kupić najnowszy model iPhone’a, a
najlepiej jeśli nie stać na niego ich sąsiada. Ja więc powinnam się cieszyć z
tego, że nie muszą się jakość szczególnie starać. A jednak tak nie jest. I
dręczą mnie te pytania, które tylko utrudniają życie. Po chuja to wszystko? Jaki
jest tego sens? Jaki jest tego cel? I o co w tym wszystkim chodzi? W tym całym
życiu? Więc przybyłam tutaj w poszukiwaniu odpowiedzi.
Sasza nie mógł się nie
roześmiać. Aż chwycił się za czoło.
– Jesteście tacy sami –
stwierdził rozbawiony, kręcąc głową. – Dokładnie tacy sami. Ale jazda.
Santa Boy był zły. Był
wkurwiony, gdy ta mała mara ukazała mu się przed drzwiami ich oazy. Nie chciał,
by cokolwiek zburzyło to, co udało mu się odzyskać. Czego już nigdy nie chciał
utracić. Szczęścia.
Teraz jednak patrzył na
to kruche, chude stworzenie o bystrych oczach i czuł zadowolenie. Nigdy nie
pragnął mieć dzieci. Pewnie gdyby wiedział, zmusiłby tę kobietę do usunięcia. Taki
wtedy był. Teraz zaś czuł spokój. Jeśli tylko Saszy to nie przeszkadzało, to
wszystko było w porządku.
Chyba nawet się
cieszył.
– Trudne pytania –
odparł, odzywając się po raz pierwszy, odkąd usiedli w salonie. Sasza wbił w
niego napięte spojrzenie tych wyłupiastych oczu. – Sam zastanawiałem się nad
tym samym przez całe życie. Ja na szczęście znalazłem odpowiedź. Ty musisz
poszukać sama.
Spojrzał na Saszę, uśmiechając
się do niego.
Trish westchnęła i
odchyliła się na kanapie.
– Miłość? – mruknęła
cierpiętniczym tonem. – Liczyłam na coś prostszego. Miłość jest trudna. Po za
tym, moi starzy powiedzieliby mi to samo. I ksiądz w kościele. Jesteś królem
metalu, liczyłam na coś bardziej oryginalnego.
– Przykro mi, że cię
zawiodłem. – Zaśmiał się muzyk.
Trish machnęła ręką.
– No co zrobić? –
odparła, posyłając im rozbawiony uśmiech. – W ogóle, gratuluję zaręczyn. Będę
mogła nieść obrączki?
– Już się rozeszło? –
zdumiał się Sasza. – I… i nie przeszkadza ci to?
– A co mi do tego? –
Trish wzruszyła ramionami. – Niech każdy robi, co chce i nikomu nic do tego, jeśli
tylko nie krzywdzi tym innych. Tego się trzymam. Świat byłby o wiele
przyjemniejszy, gdyby wszyscy się tego trzymali i nie wpieprzali z butami w
cudze życie, co nie?
– Kurde, Santa, mądre
masz to dziecko.
– Po tatusiu.
***
Przez to wszystko, co
usłyszał w nocy, zupełnie zapomniał o Trish i zasnął w łóżku Atsah. Rano, gdy
jej absencja znowu mu o sobie przypomniała, bo dziewczyny nigdzie nie było,
był bliski utraty zmysłów.
– Nie odbiera! –
powiedział po raz kolejny, drepcząc nerwowo wzdłuż brzegu rzeki. – Wyszła
gdzieś nad ranem i nie odbiera pieprzonego telefonu!
Floyd starał się go
jakoś uspokoić. Słowa nie pomagały, więc w końcu zdecydował się chwycić
chłopaka za ramię i unieruchomić.
– To logiczne, że
poszła do swojego starego. Nic jej nie będzie. To przecież Pocahontas. To
demon, a nie dziewczyna.
– Ale dlaczego poszła
bez nas?
– Bo tylko byśmy jej
przeszkadzali. Pomyśl, to jej stary, bylibyśmy tym jak piąte koło u wozu.
– To w jej stylu –
przyznał Ryan, trochę się uspokajając.
Nie zmieniało to faktu,
że martwił się o przyjaciółkę. Byli w końcu w obcym mieście.
– Załatwi swoje sprawy,
to wróci. Zobaczysz.
– Może. Ale dlaczego w takim
razie mnie tu przytargała! I dlaczego on znowu się tu lipi?! – wzburzył się Ryan,
gdy znów wyczuł na sobie wzrok Atsah, który cały dzień trzymał się na uboczu.
Przez to, co wydarzyło
się w nocy, a przede wszystkim przez słowa, które padły, atmosfera między nimi
była ciężka. Od rana nie zamienili ze sobą nawet jednego słowa.
Floyd również popatrzył
w stronę, gdzie paręnaście kroków od nich stał Indian. Uśmiechnął się.
– Na te pytania akurat
znam odpowiedź – stwierdził.
– Co masz na myśli? –
zdziwił się Ryan.
– Pocahontas zabrała
cię ze sobą, abyś był jak najdalej od naszej mieściny i rzeczy, które się tam
dzieją, a związanymi z twoim wujkiem. A Indianin patrzy na mnie z rządzą mordu
w oczach z dwóch powodów. Raz, że jest zazdrosny. I dwa, iż podejrzewa, zresztą
nie bez słuszności, że mogę spróbować coś ci zrobić.
Uścisk jego dłoni na
ramieniu Ryana stał się mocniejszy. Pociągnął go, aby spojrzał na ekran jego
telefonu.
– Co jest? – zdziwił
się Ryan i skrzywił się, gdy dojrzał to, co Floyd chciał mu pokazać.
To było zdjęcie
przedstawiające jednego z chłopaków, z którymi trzymał Floyd. Tego
najdurniejszego i najbardziej agresywnego. Carla.
– Co mu się stało? Kto
mu to zrobił? – spytał Ryan, patrząc na zmasakrowaną, zakrwawioną twarz
chłopaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz