piątek, 13 stycznia 2017

BONUS cz.2 - Silly Boy


Szybko się uwinęłam i jestem bardzo zadowolona z tego rozdziału. Dużo przeklinają i trochę się biją, a Jack wyszedł na mięczaka, ale jest super. Dziękuję za wszystkie pokrzepiające komentarze :* Jesteście najlepsi. Wiecie, miłość i szacunek.

ack Hetfield nie mógł zasnąć. Nie musiał sprawdzać zegarka, żeby stwierdzić, że było już dawno po północy. Może pierwsza, ale pewnie bliżej drugiej. Gdy tylko próbował zamknąć oczy, one same się otwierały i przyglądały się podłużnym pręgom światła na suficie. W nocy teren komisu oświetlały liczne latarnie, a znak reklamujący na wysokim słupie migał kolorami. Dlatego w jego pokoju nawet w nów było jasno. Dokładnie widział zarysy pustych teraz mebli i swoich dłoni. To była tylko jedna z wielu przyczyn, przez które tak nienawidził tego miejsca i które opuścił przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wracał jedynie na te przeklęte, niedzielne obiady i na specjalne okazje, takie jak ta. Macocha miała urodziny któreś tam, więc znów musiał wejść w rolę syna marnotrawnego. Z premedytacją na prezent wybrał karnet na „weekend odnowy” w ekskluzywnym hotelu dla jednej osoby. Wiedział, że macocha nie pojedzie nigdzie bez ojca.
Obiecywał sobie, że nie będzie pić i po kilku godzinach elegancko zmyje się do domu, ale musiał. No kuźwa, musiał. Ojcu zamarzyło się rodzinne zdjęcie, ale Jack nie uśmiechał się „odpowiednio”, więc robili kilka powtórek. Matt opowiadał o studiach. Co u niego znaczyło, że naprawdę mówił o studiach. Bo Matt studiował, wracał do swojej kawalerki, trwał i znów szedł studiować. No parodia jakaś. Był jakieś pięćset mil od domu i w żaden sposób tego nie wykorzystywał. Jeśli nie chciał dupczyć, chlać lub ćpać, mógł chociaż zapisać się na pilates. Zrobić cokolwiek, co ojciec uznawał za niegodne, nieodpowiednie, zbyt czarne, za mało białe, zbyt pedalskie, zbyt kobiece, zbyt mało amerykańskie albo wymyślone przez Szatana. Cokolwiek, a nie robił nic. Jak tu się nie wkurzyć? i jeszcze wisienka na torcie porażki, Liam. Wypełzł z tej swojej nory – chudy, mały, zzieleniały. Jeszcze chwilę wcześniej zapewne posuwał jakąś postać z anime w jakieś powalonej, japońskiej gierce. Jack Hetfield był w liceum tym, który wciskał nerdów do szafek, Matt tym, który szedł naskarżyć dyrektorowi, ale Liam za miesiąc będzie tym, którego wciskają.
Poziom jego sfrustrowania rósł z każdym bulgotem ojca, każdym drobnym kroczkiem jego macochy, każdym mądrym słowem Matta i każdym „Co?” obecnego jedynie ciałem Liama. No to pił. Skończyło się to spędzeniem bezsennej nocy w starym pokoju i gapieniu się na uformowany z pręg światła krzyż na suficie. Krzyż. Tysiące ludzi zostało ukrzyżowanych, spalonych żywcem, ukamienowanych, łamanych kołem, ale cierpienie jednego z nich miało zbawić świat. Ciekawa sprawa. Dlaczego jego ból miał znaczyć więcej niż innych? Jack nie był człowiekiem, który zaprzątałby sobie głowę takimi rzeczami, ale o czym innym miał myśleć, leżąc bezczynnie w środku nocy? Jedna rzecz nie przestawała go dręczyć, ale wolał już kontemplować świetlisty krzyż, niż dopuścić to bliżej siebie. Gdy wstanie rano, będzie tym samym człowiekiem, co wczoraj, ale Josh Young będzie już zupełnie inny. Obdarty z resztek swojej dziecięcej naiwności. Skalany. Pozbawiony złudzeń.
Dlaczego w ogóle o tym myślał? to nie była jakaś wyjątkowa historia. Widział już wielu takich chłopaków i wcale im nie współczuł. Każdy miał przecież własną wolę, dokonywał własnych wyborów. Josh Young wcale nie musiał iść do kampera, ale w takim razie, gdzie indziej mógł iść? Człowiek musi gdzieś iść. Na tym polega życie. Na chodzeniu gdzieś. Z miejsca na miejsce, z punktu do punktu. Do celu, jeśli istnieje jakiś cel życia. Przed niektórymi rozpościera się tysiąc ścieżek. Josh Young miał tylko jedną.
Jack odwrócił się na bok i zakrył się mocniej kołdrą. On już wybrał własną drogę życia, w której nie było miejsca dla piegowatego chłopaka z przyczepy. Z tą myślą wpadł w objęcia Morfeusza.
***
Na zielonym dywaniku były ślady opon. Juan musiał wtaczać motocykl do środka, gdy podróżował swoim wozem kempingowym. Wnętrze było czystsze niż u nich. Trochę zagracone, głównie pudełkami po pizzy i innych daniach na wynos, ale to tyle. Z tyłu, przy ścianie stało duże łóżko dla dwóch osób, następnie sypialnia przeradzała się w kuchnię po prawej i jadalnię po lewej. Wszystkie meble i podłoga wykończone były tym samym, jasnym drewnem.
– Podoba ci się? – spytał Juan, który stał na środku pojazdu w samych spodniach. Jego zwykle przylizane do tyłu włosy, były teraz skołtunione po śnie. Kręciły się w drobne loczki, które na co dzień torturował dużą ilością żelu. Teraz wydawał się Joshowi znacznie mizerniejszy. Wszyscy stali mieszkańcy pola kempingowego byli jacyś nieforemni. Chudzi, grubi bądź chudzi i grubi jednocześnie. Jak matka, chociażby.
– A to ma jakieś znaczenie? – spytał.
Zmoczona słonymi łzami skóra pod oczami zaczęła go piec, ale jej nie przetarł. To taki żałosny gest. Gdy wchodził za Latynosem do przyczepy, szukał litości. Współczucia. Jednak już ochłonął. Był teraz tutaj, a nie przy matce, która stłamsiła w nim uczucia. Rozpaczał, ale nie był smutny. Czuł wściekłość. W każdym wdechem porannego powietrza to uczucie ściskało mu klatkę coraz bardziej. Popatrzył na Latynosa spod brwi.
– Dlaczego ja? Daj mi jeden powód, dlaczego chcesz akurat mnie. Jeden powód, a pozwolę ci na wszystko.
Latynos zaciął się, widząc zmianę w zachowaniu chłopaka. Nie rozumiał, co się rozgrywało w jego głowie. Jeszcze przed momentem zalewał się łzami, a teraz patrzył na niego spode łba z niebezpiecznie zmrużonymi oczami. Oddychał głęboko jakby z wysiłkiem.
– Bo jesteś wyjątkowy – odparł pierwszym pustym frazesem, jaki wpadł mu do głowy.
Chłopak parsknął, co wprawiło Juana w konsternację. Czuł, że traci kontrolę nad sytuacją. Przyciągnął tu tego dzieciaka, gotowy pocieszać go i zapewniać o jego wspaniałości. Zdobyć jego zaufanie, nacieszyć się nim, a później je zawieść.
– Myślę, że masz rację – odparł Josh. – Jestem wyjątkowo głupi. Przyznaję, ale nie jestem wyjątkowo naiwny. Więc co mógłbyś mi dać? Pieniądze. Sto dolarów? Nawet tysiąc nie sprawi, że przestanę być dzieciakiem z przyczepy.
– A za chwilę zostaniesz kurwą z przyczepy – warknął Juan – jak twoja siostra. W końcu jesteście bliźniakami.
Gwałtownym ruchem zbliżył się do Josha, który zasłonił twarz. Jednak Juan nie zamierzał go uderzyć. Dopadł do drzwi, zamknął je na klucz i oparł się o nie plecami.
– To przez tego bogatego chujka, prawda? – spytał. – Wpuścił cię, zawszonego dzieciaka do swojej karocy i już popierdoliło ci się w głowie? Ale nie martw się, ja ci przypomnę, gdzie twoje miejsce, Pretty Boy.
Złapał chłopaka, gdy ten próbował przebiec na tył pojazdu. Tam, nad łóżkiem było na tyle szerokie, rozsuwane okno, że mógł się przez nie przecisnąć człowiek. Oboje wywrócili się na podłogę, potrącając przy tym stolik, z którego stoczyło się kilka przedmiotów. Josh zdołał odwrócić się na plecy i kopnąć mężczyznę kolanem w brodę, nim został unieruchomiony.
– I co już nie taki sprytny, Pretty Boy? – zadrwił Latynos. Przedramieniem przydusił Josha, a drugą ręką zaczął zdzierać z niego spodnie.
– Mam... Na imię... Josh – wysapał chłopak.
Dłonią wymacał długopis, który wcześniej spadł ze stolika. Zebrał w sobie wszystkie siły, jakie w nim jeszcze drzemały i wbił go mężczyźnie w udo. Wypełzną spod jego ciała, gdy Latynos krzyknął z bólu i chwycił się za nogę.
– Ty mała kurwo! – syknął z furią w głosie Juan.
Jednak zaraz powrócił spojrzeniem do swojego uda z długopisem wbitym niemal do połowy długości. Wokół, na nogawce prawie nie było krwi. Drżącą dłoń zawiesił na chwilę nad udem, by po chwili chwycić za długopis. Z sykiem bólu próbował go powoli usunąć, ale nic to nie dało. Nie zdołał powstrzymać okrzyku, gdy gwałtownie wyszarpnął długopis.
– Oż kuźwa – sapnął i z wściekłością popatrzył na chłopaka.
Josh rozmasował gardło i zebrał się z podłogi, gdy tylko mógł zaczerpnąć haust powietrza. Wskoczył na łóżko i szarpnął za uchwyt przesuwanej szyby, ale nawet nie drgnął. Okno było obklejone żywicą lub innym klejem. Mocował się z nim z całych sił, ale nic to nie dało.
– Nie myśl, że stąd uciekniesz, kurwo! – warknął Latynos.
Josh zobaczył, jak otwiera jedną z szuflad i wyciąga z niej krawat. Obwiązał nim udo ponad raną, a potem znów sięgnął do półki. W jego dłoni pojawiły się policyjne kajdanki. Chłopak panicznie rozglądnął się za czymś, czym mógłby zbić szybę. Dojrzał statuetkę z brązu, leżącą na blacie w połowie długości kampera. Rzucił się w jej kierunku, ale Juan zrobił to samo. Udało mu się chwycić posążek, więc zamachnął się na niego, ale Latynos sprawnie wykręcił mu rękę. Statuetka wypadła Joshowi z dłoni i potoczyła się po podłodze.
– Chyba nie sądziłeś, że dwa razy uda ci się mnie wykiwać? – syknął Juan do ucha chłopaka.
Skuł mu wykręconą rękę i popchnął tak, by upadł na ziemię. Uderzył go pięścią w twarz, gdy stawiał opór. Przyciągnął do łóżka, przełożył kajdanki przez jego nogę i przykuł Joshowi drugą rękę.
– Puść mnie! – zawołał chłopak, który leżał teraz unieruchomiony na boku z rękami spiętymi z tyłu.
– Stul mordę! Kuźwa!
Rana na nodze zaczęła trochę mocniej krwawić, a ból zaczął być aż obezwładniający. Rozglądnął się za taśmą, którą wczoraj pożyczył chłopakowi. Oderwał kawałek i zakleił mu usta.
– Policzymy się, gdy wrócę – rzucił jeszcze, nim wyszedł.
***
Po przebudzeniu był dość spokojny, gotowy przemęczyć jeszcze tych parę godzin w towarzystwie ludzi, za którymi nie przepadał. Zszedł na dół, by wypić poranną kawę. Słabą, ale bardzo aromatyczną. Macocha chyba nie pojmowała sensu picia kawy. Jack nie chciał jej smakować, a się nią pobudzić. Jedna filiżanka nie mogła przynieść nic więcej poza efektem placebo, ale to przecież umysł steruje ciałem. Siedział więc na fotelu, z porożem jelenia za głową, chłeptał z porcelany i obserwował Matta rozmawiającego ze starym. Temat rozmowy mógł być tylko jeden. Oczywiście młodszy braciszek był najlepszym studentem, a ojciec był z niego bardzo dumny. Jack zaśmiał się z drwiną w duchu. Jakie to niby miało znaczenie, że Matt był najlepszy? Przesądzone już było to, że nie zostanie sędzią czy prokuratorem ścigającym wielokrotnych morderców, czy ujawniającym milionowe przekręty finansowe. Nie będzie rozwiązywał spraw z pierwszych stron gazet, mimo że był najlepszy. Wróci tu, na zadupie i będzie przekonywał ludzi, przy których ojcu puściły nerwy, że lepiej wziąć kasę i trzymać cicho mordę, niż iść do sądu.
– Gdybyś ty się tak starał...
Co on tam wygulgotał? Gdybym się tak starał, to co? Powiesiłbyś mój dyplom na środku ściany, a nie z boku? Dałbyś mi więcej pieniędzy? – kpił w myślach Jack.
– Nie każdy może być doskonały – odpowiedział ojcu, patrząc jednak na Matta, który odwrócił wzrok.
– Słaba wymówka, Jack – odparł Benjamin z uśmiechem. – Nie w twoim stylu. Może napij się jeszcze kawy. Misaki!
W salonie zaraz pojawiła się macocha. Na niebieską sukienkę założony miała biały fartuch. Na tacy niosła talerz naleśników, sosjerkę z syropem klonowym i dzbanek z kawą. Odstawiła wszystko na drewniany stół. Zaraz za nią wszedł Liam z naręczem talerzy.
– Smakuje ci kawa, Jack? – spytała macocha i zbliżyła się do niego z dzbankiem.
Wyborna, jednak trudno mi zdecydować, czy smakuje bardziej jak pasta do zębów, czy syrop na kaszel, odpowiedział jej w myślach. Ojciec się na niego patrzył tym wzrokiem, więc uśmiechnął się sztucznie i rzucił jedynie zdawkowym „Tak”.
Gnał teraz prostą drogą, bębniąc palcami w kierownicę. Spędził tam kilkanaście godzin, z czego jakąś połowę śpiąc lub usiłując to robić, a czuł się całkowicie wyprany, wymięty i wkurwiony każdym słowem, każdym gestem ludzi, których nienawidził. Wypalił już chyba pół paczki papierosów, a nie było nawet dwunastej. I jeszcze znad przeciwka nadciągał na tym swoim oldskulowym motocyklu nie kto inny jak ten jebany Latynos. A co mnie to obchodzi? – warknął na siebie w myślach. Zaraz jednak przed oczami pojawiła mu się piegowata twarz dzieciaka z tymi wielkimi, błękitnymi ślepiami.
– Noż kurwa! – warknął i gwałtownie zakręcił kierownicą.
***
Gdyby nie odznaka, pewnie spędziłby w szpitalu cały dzień. I tak musiał swoje odczekać. Pielęgniarka kazała mu usiąść i przyłożyć gazę. Do dziury w nodze! Lekarz opieprzył go za wyciągnięcie długopisu. Dziwił się, że ktoś na takim stanowisku może być tak nieroztropny, ale może właśnie przez to Juan tak często zmieniał jednostki. Miał jednak sporo szczęścia, bo żadne większe naczynia krwionośne nie zostały naruszone. Krwawił głównie przez to, że się poruszał. Do rany wtłoczono mu za pomocą strzykawki bez igły jakiś środek odkażający lub wodę, zaklejono, podano zastrzyk przeciwtężcowy i kazano wrócić, gdyby się coś działo. Więcej czasu czekał, niż rzeczywiście spędził u lekarza. To tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło. Jednak w wozie kempingowym czekał na niego ładnie zapakowany prezent na poprawę humoru.
Wracał na pole kempingowe, wyliczając w głowie, co zrobi dzieciakowi. Rozmyślania przerwało mu pojawienie się na horyzoncie czarnego Vipera. Jak nic, to pewnie przez tego nadzianego gogusia wszystko się spierdoliło. A miało być tak pięknie. Zaklął szpetnie, gdy zbliżali się do siebie. Nagle Viper gwałtownie skręcił z piskiem opon i zatrzymał się w poprzek jezdni. Juan został zmuszony do zrobienia tego samego. Jego opony pozostawiły czarny ślad na drodze, gdy gwałtownie hamował. Zsiadł z motocykla, żeby nie zostać zaskoczonym nagłym atakiem. Starał się nie zdradzić, że jest ranny, ale jego noga lekko się ugięła, gdy stawał na drodze. Nie umknęło to uwadze blondyna, który właśnie wysiadał z samochodu. Był wyższy i bardziej napakowany niż Juan podejrzewał. Jego spojrzenie i ruchy były bardzo pewne.
– I czego, kuźwa, chcesz?! – warknął Juan, rozkładając przy tym ręce w agresywnym geście.
Jack przyjrzał mu się bez słowa. Sam nie był pewien, dlaczego się zatrzymał. Po prostu z jakiś dziwnych przyczyn tak strasznie go to wkurwiało. Ten głupi, rudy dzieciak, ta głupia przyczepa i ten głupi Latynos. Coś go ściskało w środku, gdy znów przypominały mu się te wielkie, błękitne ślepia.
– Spierdalaj. Spierdalaj stamtąd.
– A ty co, kuźwa, pies ogrodnika? – parsknął Juan. – I co? Myślałeś, że możesz go sobie kupić? Może zaraz wyciągniesz jakiś akt własności jego dupy? Ale wiesz, nie ma się, o co rzucać. Chętnie ci go już oddam. Nie lubię towarów wielokrotnego użytku. Właściwie możesz mi podziękować. Jeśli tam teraz pojedziesz, pewnie będzie jeszcze mokry i luźny. Akurat dla twojego małego, białego kutasika.
– Nie słyszałeś, co powiedziałem? – spytał Jack, tym samym spokojnym głosem. Przekręcił lekko głowę, przyglądając się Latynosowi. – No?
Juan przełknął ślinę. Czuł, że facet jest niebezpieczny. Jakiś psychol. Jak ci, co podrzynają ludziom gardła bez mrugnięcia okiem. Może nie aż tak, ale w facecie było coś dziwnego. Mógł po prostu wyciągnąć odznakę, ale to by pewnie nic nie dało bez wzywania posiłków. A wtedy musiałby jakoś wytłumaczyć dziurę w nodze, a w konsekwencji niepełnoletniego chłopaka skutego w jego wozie. A to wszystko jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem służby w nowej komendzie.
Jack obtarł krew z ust i obejrzał się za siebie. Kika samochodów stało za jego Viperem. Ludzie wyszli z nich i przyglądali się bójce. Darmowa rozrywka rekompensowała im czas stracony na czekaniu, aż ulica będzie przejezdna. Mógłby przegrać. Gdyby facet nie był ranny w nogę, co spowolniało jego ruchy i co Jack wykorzystał, bez pardonu go w nią kąpiąc, to pewnie on zbierałby się teraz z ulicy. Latynos musiał przejść jakieś profesjonalne przeszkolenie. Dotknął puchnącego miejsca pod okiem. Musi sobie przyłożyć jak najszybciej lód. Zanim wrócił do samochodu, jeszcze raz popatrzył w jego kierunku. Nie musiał nic mówić, to była męska walka. Podszedł jeszcze do jednej z kobiet i wyrwał jej telefon, którym nagrywała całe zajście. Zamachnął się z całej siły i rzucił nim daleko, na drogę za motocyklem. Wsiadł do samochodu odprowadzony spojrzeniami oniemiałych gapiów. Wyminął Latynosa i odjechał w swoją stronę. Gdy przejechał po telefonie, plastikowe elementy rozprysły się we wszystkie strony.
***
Nie miał pojęcia, ile czasu tak leżał, ale to coś już dawno go opuściło. Był tak bardzo wściekły na matkę, nie tylko teraz. To od lat w nim narastało. W końcu każde jej sapnięcie, każdy zapijaczony gest go rozsierdzał gdzieś tam, głęboko. Nie umiał tego powiedzieć matce, zresztą ona nic by sobie z tego nie zrobiła. Odwróciłaby wszystko tak, że to on czułby się winny. Bo przecież ona go urodziła, bo przecież ona go utrzymuje, a on jest taki niewdzięczny. Więc trzymał to wszystko głęboko w sobie, a to narastało jak rak. I tak się przypadkowo złożyło, że akurat Latynos był przy tym, jak torbiel pękła.
Leżał więc tu teraz ze ścierpniętymi ramionami. Wciągał powietrze ze świstem przez nos. W każdy oddech musiał włożyć wysiłek. Nie przychodziły już automatycznie i bezwiednie, musiał się na nich skupić, wymusić. Wciągał powietrze jedną dziurką nosa i czuł, że to za mało. Że zaraz się udusi. Że jego serce, dziwnie napuchnięte, jakby niemieszczące się w klatce przestanie bić. Że umrze, a on nie chciał umierać. Uczucie paniki wręcz go dusiło, a on nie mógł odetchnąć, bo miał zaklejone usta.
Zamarł, gdy usłyszał ryk silnika. Nasłuchiwał uważnie, ale przez moment było zupełnie cicho. Jeden trzask drzwiami samochodu. Drugi. Śmiech... śmiech Tracy! Zaczął kopać nogami we wszystko, czego dosięgnął – stolik, krzesło i meble.
– Słyszałeś? – To był głos Tracy.
– Pewnie pies – odparł jakiś nieznany mu mężczyzna.
– On nie ma psa... zaraz... Podsadź mnie.
Josh ujrzał w małym okienku z boku twarz Tracy, której oczy rozszerzył się gwałtownie, gdy też go zauważyła. Zeskoczyła z powrotem na ziemię i zaczęła szarpać drzwi, ale oczywiście nic to nie dało.
– Znajdź kamień! Szybko!... Tam jest mój brat. Rozbijemy to duże okno z tyłu!
Po chwili fragmenty szyby posypały się na łóżko, podłogę i włosy Josha.
– Daj podkoszulek i podsadź mnie!
Tracy przez materiał wyciągnęła szkło, które pozostało w ramie okna, a potem wślizgnęła się do środka wozu kempingowego. Jęknęła z bólu, gdy opadła kolanami na pościel pokrytą odłamkami szyby. Zeskoczyła i dopadła do Josha. Odkleiła mu taśmę z ust.
– Co tu się działo?! – spytała przerażona. – Co on ci zrobił?! Nie sądziłam, że to taki pojebaniec!
– Tracy... – jęknął jej brat. – Ręce.
– A... tak.
Dziewczyna bezradnie rozglądnęła się po wnętrzu pojazdu. Nawet nie próbowała podnieść łóżka. Na pewno było przykręcone do ściany, ale nogi były drewniane.
– Piła! – Wskoczyła na łóżko i wychyliła się przez okno. – Ryan, przynieś mi piłę!
– Skąd niby?!
– Nie wiem, kurwa! Od sąsiada?! Idź poszukać!
Josh zmrużonymi oczami popatrzył na błękitne niebo, gdy był już na zewnątrz. Cieszył się, że je widzi. Ryan, który okazał się młodym, szczupłym szatynem z tatuażem serca przebitego przez miecz na ramieniu, teraz bez rezultatu majstrował za pomocą druta przy jego kajdankach.
– To nie jest jakiś film szpiegowski! – denerwowała się Tracy. – Josh, powiedziałbyś coś w końcu!
– Co niby?
– Cokolwiek! – warknęła. – Co ty tam... Czy on cię przeleciał?
Josh obejrzał się na siostrę.
– Nie – odparł po chwili. – Znaczy, co?
Tracy sapnęła z frustracją. Odepchnęła Ryana i przylgnęła ciasno do pleców brata.
– Pytam się, czy włożył ci swojego latynoskiego fiuta, w któryś z otworów. W ten... – Sugestywnie poruszyła biodrami. – Lub ten... – spytała, wsuwając mu dwa palce do ust.
Josh odwrócił głowę speszony, a potem gwałtownie odskoczył od siostry. Przez spięte z tyłu ręce nie mógł utrzymać równowagi i upadł na ziemię. Tracy parsknęła. Jej głupi brat miał teraz bardzo ciekawą minę. Ciekawe, czy Kolumb miał taką samą, gdy przybijał do brzegów Ameryki.
– Hej, to ten facet? – spytał Ryan, gdy zobaczył zjeżdżający z drogi motocykl.
– No – odparła Tracy i pomogła bratu się podnieść. – To ten skurwiel.
W napięciu obserwowali, jak mężczyzna parkuje niedaleko nich i zsiada z motoru. Jego ruchy były ociężałe i spowolnione, jakby sprawiały mu ból. Twarz nosiła ślady niedawno przebytej bójki. Tracy z niedowierzaniem popatrzyła na brata. Nie, on nie mógłby tego zrobić. Mężczyzna obrzucił ich o raz zbitą szybę trudnym do zdefiniowania spojrzeniem, a potem rzucił im pod nogi kluczyk do kajdanek i bez słowa wszedł do wozu kempingowego. Na drugi dzień po Latynosie nie było już śladu.
***
Josh szedł wzdłuż drogi zupełnie bez celu. Zwykle, gdy w domu było już nie do wytrzymania, spędzał kilka godzin w bibliotece. Czytał albo korzystał z komputera. Jednak teraz w ogóle nie miał do tego głowy. Matka przestała pić. Nie było w tym jednak nic pozytywnego. Gdy przestała się znieczulać, wszystko uczucia zalały ją niczym fala. Dlatego matka zaczęła płakać, a tego Josh nie mógł już znieść. Nie powiedziała mu i Tracy wszystkiego, bo nie chciała ich narażać. Tak przynajmniej to tłumaczyła. Z jej zdawkowych słów wychodziło na to, że miała iść do więzienia. Coś się sypało, coś zostało zinfiltrowane, ktoś zdradził, ktoś nakablował psom. I ktoś ważny nie chciał iść do więzienia, więc matka miała się podłożyć. Bo była niżej w hierarchii i na pewno nie chce znaleźć odciętych głów swoich bliźniaków w przydrożnym rowie.
Szedł, gdzie niosły go nogi. Z dala od miasta i zgiełku. Nim się spostrzegł, był już przy komisie Hetfieldów. Gdy był dzieciakiem, przychodził tu po Liama, a potem robili to, co wszyscy chłopcy w ich wieku. Biegali, skakali, brudzili się i wplątywali w bójki. To chyba nie przeszkadzało ojcu Liama. Każdy nowy siniec, czy zadrapanie komentował tylko krótkim „Ech, te dzieciaki”. Uznał jednak, że chłopak z przyczepy wychowywany tylko przez matkę, która nawet nie zna nazwiska ojca swoich dzieci, nie jest odpowiednim towarzyszem dla jego syna.
Nie przychodził tutaj przez lata, aż od teraz. Sam nie wiedział, jak się tu znalazł. Jego i tak tutaj nie ma. A gdyby nawet, to pewnie już nie pamiętał jego imienia. Obrócił się na pięcie i postanowił wrócić do domu. Zatrzymał się w półkroku, gdy zobaczył, jak podbiega do niego otyły mężczyzna w ciemnoniebieskim, pobrudzonym kombinezonie.
– Hej, młody! – zawołał. – Stój!
Josh poczekał, aż mechanik dobiegnie do krat. Był czerwony na twarzy i dyszał ciężko.
– Słuchaj, dzieciaku. Nie chciałbyś trochę zarobić? Zwykłe przynieś–wynieś. Potrzebuję kogoś na gwałt. Po prostu mamy straszny zapierdol, a ten skąpy dziad nie chce przyjąć nikogo na stałe...
– Tak – odparł Josh, wchodząc mężczyźnie w słowo.
– Nawet nie powiedziałem, ile bym ci płacić.
– Nieważne. Chcę tutaj pracować.
Przynosił i wynosił. Odkręcał i wkręcał. Słuchał świńskich kawałów i obelg. A przede wszystkim czekał z niegasnącą nadzieją. Tydzień, dwa, trzy. Gdy nie mógł patrzeć w stronę bramy, nasłuchiwał charakterystycznego warkotu dziesięciocylindrowego silnika Vipera. Nic.
W końcu, w jeden z wielu takich samych upalnych, nerwowych poniedziałków postanowił dać sobie spokój. W czasie przerwy swoją kanapkę memlił jak zwykle w samotności w jednym ze składowanych kabrioletów, ale tym razem w miejscu, skąd nie mógł dojrzeć bramy wjazdowej. Puszka coli wysunęła mu się z dłoni, ale zdołał ją złapać, gdy pomiędzy morzem samochodów dojrzał Jacka Hetfielda z papierosem w ustach. Wyglądał na równie zaskoczonego.
– Co ty tu... – zaczął, ale zaraz się roześmiał. I to był niesamowity widok. – Życie jest zaskakujące, co nie, Josh?
– Tak... – odparł chłopak, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na usta. Więc jednak pamiętał. – Bardzo.
Jack wyciągnął papierosa z ust i wydmuchał dym. Jeszcze chwilę przyglądał się Joshowi i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– No serio? – mruknął jakby do siebie, nim kiwnął dłonią i odszedł.
Josh wyprosił zmianę dni pracy na koniec tygodnia. Jack przyjeżdżał najczęściej na niedzielę, rzadziej na cały weekend. Wtedy zwykle wykłócał się z ojcem o rzeczy dotyczące firmy w jego biurze. Sporadycznie zamieniał z Joshem chociaż kilka słów, ale ich spojrzenia się spotykały, gdy mijał zakład mechaniczny. Wzajemnie szukali się wzrokiem. Wtedy Jack zawsze się uśmiechał, mrugał do chłopaka, a czasem nawet śmiał się pod nosem. Josh czuł, jakby mieli między sobą jakąś specjalną, milczącą umowę. Tylko oni dwaj.
Nadeszła jesień, a z nią upragniony przez spękaną ziemię deszcz. Duszący, osadzający się na wszystkim pył zmienił się w kleiste błoto. Była niedziela. Od trzech dni mieszkali w przyczepie tylko we dwoje. od czterech godzin nie widział Jacka Hetfielda. Rano, po przyjeździe zniknął w czeluściach rodzinnej willi. Josh stał teraz pod daszkiem z blachy falistej, o którą stukały krople rzęsistego deszczu i zjadał swoją kanapkę, korzystając z przerwy. Chleb był dzisiaj wyjątkowo gumowaty, a cola ciepła. Żując wolno, patrzył przez ścianę deszczu, gęstego niemal jak w tropikach w kierunku domu Hetfieldów. Gdy zobaczył wychodzącego bez parasolki Jacka, który udał się gdzieś, pomiędzy niezliczone rzędy samochodów, wbiegł w ulewę bez zastanowienia.
Znalazł go po paru minutach, gdy był już całkowicie przemoczony. Jack siedział w starym Cadillacu DeVille i palił papierosa. Jego długie, jasne włosy lepiły mu się do twarzy i szyi, a biała koszula stała się niemal całkowicie przeźroczysta. Gdy dojrzał chłopaka, skrzywił się i mocniej zaciągnął. Chciał go zignorować, a ten głupiec wciąż tam stał z lekko pochyloną głową, a woda spływała mu z długich, rudych pasm strumieniami.
– No właź – syknął – a nie stoisz tam jak idiota.
Josh usiadł na krańcu kanapy, niepewnie popatrując na mężczyznę co moment. Jack przez dłuższą chwilę nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na willę i nerwowo palił papierosa. Gdy skończył, wyrzucił niedopałek przez okno i odwrócił się do Josha. Westchnął ciężko. Niespodziewanie zebrał mu włosy z karku i wycisnął z nich wodę niczym ze szmatki.
– Musiałeś tu przyjść, co? – spytał. – Nie mogłeś się powstrzymać.
Josh pokiwał głową. Jack zaczął go nieśpiesznie głaskać po włosach, jednocześnie patrząc przez okno na willę z dwóch rodzajów czerwonej cegły.
– I co ja mam teraz z tobą zrobić? – zapytał po chwili.
– Cokolwiek.
Jack uśmiechnął się krzywo.
– Gdyby to było takie proste.

6 komentarzy:

  1. Rozdział jak zawsze super :) Powiem szczerze, ze Josh mnie troszkę wkurza, ale Jacka ubostwiam. Ślicznie dziękuję za rozdział ����

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też Josh wkurza, nie martw się :) On już tak ma. I też uwielbiam Jacka, dlatego nie mogłam go zabić, chociaż taki był plan. Jest zbyt super po prostu^^
      Pozdrawiam,
      MoNoMu

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Myślę, że będzie na weekendzie. To nie tak, że porzuciłam czy coś, tylko strasznie nie mam czasu, ale tworzę, tworzę... Proszę o cierpliwość :)

      Usuń
  3. To opowiadanie z najbardziej wartą akcją jakie czytam�� cały czas trzeba być czujnym, bo nie wiadomo ci się wydarzy. A Josh - co za ciepłe kluchy. Kocham Jacka -niech wraca do zdrowia jak najszybciej bo oszaleję ... Byle tak dalej Autorko!

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniale, Josh taki no właśnie głupiutki widać że Yracy więcej rozumie... a Jack coś dużo myśli o tym rudzielcu...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń