ztywny,
ciemny zarost Santy Boy'a zachrzęścił, gdy przejechał dłonią po
swoich policzkach. Zmęczenie to najlepszy środek nasenny, więc
wczoraj wpadł w objęcia Morfeusza zaraz po złożeniu głowy na
poduszce. Przeciągnął się, aby rozbudzić ciało, a jego kości
głośno chrupnęły.
– Mam zakwasy – stwierdził i się uśmiechnął.
To był dobry seks. Kolejny plus posiadania stałego partnera. Wiesz,
gdzie jest granica i o ile możesz ją przesunąć.
Sasza z umęczonym wyrazem twarzy leżał obok niego. Przytył
ostatnio i jakoś tak zaróżowiał. Przestał wyglądać jak ofiara
z obozu koncentracyjnego. Chociaż nadal był bardzo szczupły, z
wyraźnie odznaczającymi się pod skórą żebrami. Nawet kostki
mydła by z niego nie zrobili, pomyślał Santa z typowym dla siebie
czarnym humorem.
– To fajnie – odparł burkliwie Sasza – a ja za to nie mam
zakwasów, bo leżałam tylko jak śnięta ryba, którą ty
filetowałeś. Jednak boli mnie każdy, podkreślam, każdy cal
mojego ciała. I znów obudziłem się ubrudzony twoją spermą.
Santa Boy zarechotał i odgarnął włosy, które spadały mu na
czoło. Nachylił się nad Saszą, kładąc dłonie po bokach jego
głowy. Polizał chłopaka przeciągle i bardzo mokro wzdłuż szyi,
wieńcząc pieszczotę pociągnięciem zębami małżowiny.
– I teraz jesteś jak dietetyczny pączek udekorowany lukrem –
wychrypiał mu do ucha.
Zjechał pocałunkami w dół – na wystające obojczyki. Jedną
dłonią zaczął przesuwać po boku chłopaka, licząc w myślach
żebra. Sasza tonął w tym wszystkim, przyjemnie zaskoczony.
Santa Boy rzadko serwował mu dłuższe czułości, szczególnie
gdy nie prowadziły do seksu. I nie mówił mu komplementów
– takich łóżkowych, bez wulgarności. Mężczyzna zdążył
dojechać już do pępka, w którym zatrzymał się na dłużej.
Sasza wyprężył się pod nim, coraz bardziej rozogniony. To było
takie dobre i takie inne. By nie powiedzieć normalne.
– Na pewno nic nie brałeś u Fat Moose'a? – rzucił, chwytając
go za zmierzwione po śnie włosy.
Santa Boy uniósł głowę, a nitka śliny ciągnęła się od jego
języka do pępka Saszy. Odsunął się i przetarł usta dłonią.
– Wszystko spieprzyłeś – mruknął i położył się z powrotem
na swojej połowie łóżka, tyłem do niego.
Sasza przylgnął do jego pleców i chwycił za ramię, by Santa się
do niego odwrócił. Zaraz jednak oderwał rękę od jego ciała i
zastygł w bezruchu. Obudził się już sztywny, a pieszczoty
dołożyły swoje trzy grosze. I teraz kosmos zadecydował, że jego
penis wsunął się w to boskie miejsce, gdzie kończą się uda, a
zaczynają pośladki. Chciał się cofnąć, ale wtedy musiałby
wykonać jakiś ruch. A tego zapewne bardzo nie chciałby Santa Boy,
on za to nie marzył o niczym innym. Niemal czuł iskry rozchodzące
się wzdłuż jego penisa i kurczące jądra. Zacisnął z całych
sił powieki, a dłoń wciąż trzymał zawieszoną parę centymetrów
nad wytatuowanym ramieniem Santy. Oczywiście, że wiele razy
zastanawiał się, jakby to było. Teraz już wiedział, że byłoby
bosko. Zacisnął pięść, starając się powstrzymać przemożną
chęć wsunięcia się gdzieś dalej. Bardzo chciał, a
jednocześnie bardzo nie chciał, aby Santa Boy się w końcu
odsunął. Gdy otworzył oczy, napotkał wzrok mężczyzny, który
patrzył na niego przez ramię. Jak zwykle Sasza nic nie wyczytał
z jego twarzy. Muzyk westchnął i niespodziewanie odchylił
jedną nogę, kładąc się bardziej na nim. Chłopak zasyczał przez
zęby na uczucie penisa przesuwającego się po rozgrzanej skórze,
by zostać zakleszczonym między pośladkami.
– O kurwa – wyrwało mu się.
Santa Boy na powrót ułożył się na boku, kładąc głowę na
poduszce. Sasza chwilę się zastanawiał, ale w końcu położył mu
dłoń na lekko owłosionym brzuchu i przysunął twarz bliżej jego
karku. Dawno już tego nie robił, ale był przecież mężczyzną.
Miał to zapisane w każdej komórce swojego ciała. Sensacje, gdy
poruszał się, były tak silne, że nie mogło to długo potrwać.
Był przecież tak blisko, a jednocześnie tak daleko tego miejsca.
Ocierał się o gorące ciało, chcąc z każdym pchnięciem
bioder dotrzeć dalej. Jęknął zachwycony, gdy poczuł penisem
jądra mężczyzny. W końcu Santa Boy zaczął się masturbować.
Sasza mógł na chwilę zapomnieć o swoich obawach i całkowicie
zatopić się w akcie. Zassał się na skórze na karku kochanka, bo
nie mógł go pocałować w usta. Później przyszedł kolejny
problem. Mianowicie, gdzie miał skończyć. Czy powinien zapytać?
Rozwiązanie znalazło się samo, bo niespodziewanie wytrysnął
między pośladkami mężczyzny. Przeżywając orgazm, wcisnął się
bardziej w jego ciało, dociskając usta do karku Santy Boy'a.
Ucałował go w to miejsce i odsunął lekko. Jego wilgotny penis
wysunął się spomiędzy ud mężczyzny, niespecjalnie śpiesząc
się, aby zmięknąć. Sasza uniósł się na klęczki i przechylił
przez ciało kochanka. Odsunął jego wytatuowaną dłoń. Wziął
jego penisa do ust tak głęboko, na ile pozwalała mu pozycja i
zaczął ssać. Poczuł rozpływającą się po ciele ulgę,
gdy mężczyzna chwycił go za irokeza, jak to miał w zwyczaju.
Sprawnie doprowadził go do końca. Połknął wszystko bez problemu
i oblizał usta, trącając językiem kolczyki. Przysiadł na łydkach
i czekał na wyrok. Santa Boy wstał z łóżka, nie odwracając
się do niego.
– Idę się pierwszy wykąpać – powiedział. – A ty sprawdź,
czy dzieciak nie spieprzył w nocy z telewizorem.
Sasza odprowadził go spojrzeniem swoich szarych, wyłupiastych oczu.
Nie miał pojęcia, co sądzić o całej sytuacji. I dlaczego
Santa pozwolił mu się zbliżyć penisem w rejony swojej dupy. Nigdy
wcześniej nie wykazywał zainteresowania tematem. Dotąd Sasza był
przekonany, że gdyby muzyk wypiął się w jego stronę,
zobaczyłby tam tylko wielki, czerwony znak STOP. Po namyśle
doszedł do wniosku, że powinien po prostu cieszyć z tego, co dają.
Kto wie, kiedy znowu gwiazdka spadnie z nieba? Nie było potrzeby też
pytać o powód. I tak nie dostałby odpowiedzi.
Wytarł się, przywdział luźne ubrania i ignorując dyskomfort
bycia brudnym, udał się do swojej sypialni. Zapukał zgiętym
palcem w drewniane drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł
do środka. Josh siedział na skraju łóżka wciąż w jego
bluzie i błyszczących bokserkach. Głowę trzymał w górze i
zasłaniał nos jedną dłonią. Spojrzał płochliwie w stronę
drzwi, gdy usłyszał skrzypienie zawiasów.
– O kuźwa. To krew? – spytał Sasza, choć dobrze znał
odpowiedź. – Chodź do łazienki... Nie, czekaj tu.
W dwóch susach, trochę ślizgając się na płytkach, przebiegł
przedpokój, by dostać się do kuchni. Z szafki wyciągnął
pierwszą lepszą miskę i wrócił do pokoju. Usiadł na łóżku
obok chłopaka i położył mu naczynie na udach.
– Głowa w dół. Nie łykaj tego. – Odgarnął Joshowi włosy i
przytrzymał mu je na karku. – Później zrobiłoby ci się
niedobrze.
Siedzieli tak jakiś czas odmierzany kolejnymi kroplami ściekającymi
w dół z nosa i podbródka Josha. Pochylony nad zieloną miską, z
Saszą głaszczącym go po głowie, nie zareagował, gdy w drzwiach
pojawił się Santa jedynie w ręczniku na biodrach. Sasza popatrzył
na niego porozumiewawczo.
– To co brałeś? – zapytał mężczyzna, nie wchodząc w głąb
pokoju.
– Nic.
– Dzieciaku, popatrz na mnie. Albo lepiej nie, bo wszystko mi
zapaskudzisz. W każdym razie możesz być pewny, że nie polecę
zaraz na gliny. Nie jesteśmy w dobrej komitywie. Więc co brałeś?
– Nic... Samantha mi coś dawała. Mówiła, że przestanę się po
tym tak spinać, ale ja nie chciałem. Spuszczałem w
toalecie.
Santa Boy zagwizdał przeciągle, a potem zaśmiał się swoim
chrapliwym głosem.
– Słyszałeś, Sasza? Gdybym ja miał tyle samozaparcia w jego
wieku, to byłbym teraz kimś. Może nawet kierownikiem zmiany w
McDonaldzie.
Sasza prychnął i pogłaskał Josha po rudych włosach w czułym
geście. Ogarnęła go jakaś dziwna żałość. Było mu żal jego,
ale też siebie i Santy. Byli tak strasznie żałośni, że to aż
śmieszne. I znów nachodziło go pytanie, kto skonstruował ten
świat w taki sposób. Dlaczego niektórzy rodzą się jako Jack
Hetfield, a inni jako Josh... Josh z przyczepy? Przecież nawet nie
zdążył niczym nagrzeszyć, a już został skazany. Czy to był
jakiś boski, niemożliwy do pojęcia przez ludzi plan, że niektórzy
już na starcie zostali obarczeni większym krzyżem? Gdzie w tym
wszystkim jest sprawiedliwość?
– To co mu właściwie jest? – spytał.
– No... jeśli chcieli go tam karmić jedynie koksem, to pewnie ma
zwykłą anemię. Jeszcze dochodzi przemęczenie. – Santa
podciągnął ręcznik, który zaczynał się rozplątywać. – Ty
go ogarnij, żeby przestał wyglądać jak statysta z planu horroru
gore, a ja zrobię śniadanie.
Sasza pokiwał głową, a gdy spojrzał w stronę chłopaka, z ulgą
odkrył, że ten przestał krwawić z nosa. Wyglądał
rzeczywiście strasznie z krzepnąca, galaretowatą krwią na twarzy
i włosach. Ściągnął mu miskę z kolan i poprowadził do
łazienki. Miał jakąś wewnętrzną potrzebę uczynienia go na
powrót tym ślicznym chłopcem, którego zobaczył wtedy na
parkingu. Santa Boy chyba czuł tak samo, bo nigdy szczególnie nie
palił się do gotowania. I nawet przyszedł w ręczniku,
zamiast paradować nago, jak to miał w zwyczaju.
***
– Wyglądamy jak jakaś gejowska rodzinka „dwa plus jeden”. Do
pełni szczęścia brakuje nam jeszcze puchatego psa mieszczącego
się do torebki.
– Żaden z nas nie ma torebki – odparł ze śmiechem Sasza.
Siedzieli obok siebie po jednej stronie kuchennego stołu naprzeciwko
Josha, który niemrawo, ale sukcesywnie pochłaniał kanapki z
szynką. Z dużą ilością szynki. Nie mieli w domu szpinaku
ani czekolady. Do picia dostał sok pomarańczowy. Co jakiś
czas unosił wzrok znad talerza i popatrywał swoimi wielkimi,
błękitnymi jak niebo oczami na Santę Boy'a popijającego kawę.
Nic dziwnego, że się go boi, pomyślał Sasza. Podkoszulek z
krótkim rękawem nie zakrywał gęsto wytatuowanych rąk mężczyzny.
Tatuaże wyzierały także spod okrągłego dekoltu, wpełzając
aż na szyję. Na każdym z palców prócz prawego kciuka
miał po jednej literze, które układały się w napis „HIGH
DEATH”.
– Chyba nie masz nam za złe, że cię stamtąd zabraliśmy? –
spytał Santa Boy. – Ale jakby co, kieruj zarzuty do Saszy.
– No sorry, że mam jeszcze jakieś ludzkie odczucia – żachnął
się Sasza.
– Ale chyba rozumiesz – kontynuował Santa – że nie spotkałoby
cię tam nic dobrego.
– Może. Ale „nic dobrego” wydaje się nie być gorsze od tego,
co już mnie spotkało – odpowiedział Josh, nie patrząc
mężczyźnie w oczy.
– Więc mieszkanie z siostrą w przyczepie i pracowanie na
złomowisku jest gorszą opcją niż pozwalanie wciągać
dwukrotnie starszym facetom koks ze swojej dupy? – zapytał kpiąco
muzyk. – Ciekawe standardy.
– Jeśli twoja siostra jest kurwą i chciałaby, żebyś ty także
nią został, bo już nie masz pracy na złomowisku, to tak,
wydaję się to być lepszą opcją – odszczeknął chłopak i
uniósł się z krzesła.
Sasza szybko przesiadł się obok niego i chwycił za ramiona.
– Nie słuchaj tego brutala – powiedział i kopnął Santę w
łydkę pod stołem, na co ten syknął. – Siadaj z powrotem.
Jak chcesz, to on sobie stąd pójdzie.
– No jeszcze czego.
– Nie – odparł Josh cicho jakby zawstydzony swoim wybuchem. –
Przepraszam.
– Więc straciłeś pracę na złomowisku – podjął temat Sasza.
– Czy bardzo się pomylę, jeśli stwierdzę, że to z winy
Jacka Hetfielda?
Josh zasępił się jeszcze bardziej po usłyszeniu tego imienia. Gdy
spuścił głowę, pasmo jego mokrych po kąpieli włosów
wydostało się zza ucha i zamoczyło w keczupie pokrywającym
kanapki.
– Tak jakby – odparł w końcu i wytarł włosy palcami.
Sasza nie mógł powstrzymać się przed triumfującym spojrzeniem na
Santę Boy'a, który przewrócił na to oczami.
– Więc podsumowując, Jack Hetfield rzucił się, wywalił z pracy
i jeszcze złamał nos? – zapytał muzyk. – Jest trochę krzywy.
Prawie niezauważalnie. Bardzo dobrze się zrósł, ale jednak –
dodał, gdy Sasza zrobił zdziwioną minę.
– Coś w tym stylu – odparł Josh. – Ale to nie tak, że nie
miał powodu.
Santa parsknął i pokręcił głową.
– Na moje oko był twoim pierwszym facetem, co czyni go tym
najważniejszym. Do końca życia będziesz wzorował się może
nawet podświadomie na nim i szukał jego następców.
Gdyby mój pierwszy facet nie był takim chujem, to może
byłbym teraz nawet nie kierownikiem zmiany, a całej restauracji
McDonald's gdzieś w jakimś wypizdowie. I decydowałbym, komu moi
pracownicy mają nacharkać do burgera, a komu nie.
– Serio? – spytał powątpiewająco Sasza, choć nie mógł ukryć
rozbawienia podobnie jak Josh. – Więc uważasz, że pierwszy
facet jest najważniejszy? To przypomnę ci, że nawet nie pamiętam
zbyt dokładnie mojego pierwszego razu z moim pierwszym facetem, bo
tak mnie uchlał.
– I tu masz przykład mojej troski. Zadbałem o komfortowe warunki
dla ciebie i cię znieczuliłem. Powinieneś być
wdzięczny. Chociaż po czasie okazało się, że niepotrzebnie
to zrobiłem, bo lubisz, jak boli.
Santa wyszczerzył się od jednego szpiczastego ucha do drugiego,
delektując się wyborną mieszanką ziaren kawy i emocji grających
na twarzy Saszy. Zażenowanie i złość wymalowały chłopakowi
szczupłe policzki na różowo. Zaraz jednak przestało mu być do
śmiechu. Zasyczał na kolejne kopnięcie w łydkę i wylał
trochę kawy na talerz przed sobą. Sasza go zignorował i zwrócił
się do chłopaka:
– To co zamierzasz teraz zrobić?
– Nie pytaj go o takie rzeczy – wtrącił się Santa, ścierając
kawę z podbródka. – To dzieciak, oczywiście, że nie ma pojęcia,
co zrobić ze swoim życiem. Ile ty masz w ogóle lat?
– Siedemnaście – odparł Josh, wciąż nie mogąc zetrzeć
uśmiechu z twarzy. Byli dziwni, ale jacyś słodcy razem.
Dobrze się na nich patrzyło. – Jeszcze. Do Wigilii.
– Heh, czyli wcale nie blefowałem. Urodziłeś się w Wigilię?
Pod szczęśliwą gwiazdą? To dopiero przewrotność losu –
zakpił muzyk, uśmiechając się krzywo. – Posłuchaj seniora
stada. Siedź tu na dupie do osiemnastki i zregeneruj ciało i duszę.
Jeśli masz jeszcze pieniądze od Fat Moose'a, to wydaj je
na zdobycie jakiegoś zawodu. A później spieprzaj od swojej
kurwiarskiej siostry, przyczepy i Jacka Hetfielda jak najdalej,
najlepiej na drugi koniec Ameryki. Jak ci się podoba mój pomysł?
– Brzmi rozsądnie – odparł Josh. – Nawet bardzo. Ale nie mogę
tu zostać. To...
– Jeśli obawiasz się, że chcę z ciebie zrobić mojego seks
niewolnika – wszedł mu w słowo Santa – po tym, co na pewno
słyszałeś w nocy, to się nie obawiaj. Nie zrobiłbym takich
strasznych rzeczy, takiemu miłemu dzieciakowi, który ma jeszcze
przyszłość. Szkoda, żebyś się zmarnował. Nie to, co on. –
Wskazał na Saszę, który w odpowiedzi pokazał mu środkowy palec.
– To już jest wrak człowieka. Mała strata.
Naczynia stojące na drewnianym stole zadzwoniły, uderzając o
siebie, gdy Sasza przywalił kolanem o blat. Rozmasował je dłonią,
puszczając w stronę Santy, któremu tym razem udało się odsunąć
w porę nogi, iskry oczami.
– Ha! – zawołał triumfalnie muzyk i pokazał chłopakowi język.
– Bardzo dojrzale, seniorze stada – prychnął Sasza.
Obaj umilkli i odwrócili głowy w stronę Josha na dźwięk jego
śmiechu. Chłopak starał się zdusić chichot dłonią, ale na
niewiele się to zdało. Jego ramiona aż drżały.
– Fajni jesteście – stwierdził z uśmiechem.
– Słyszałeś go, Sasza? – zapytał Santa. – Jestem fajny.
Mógłbym być jego starym, a nadal jestem fajny. Chyba nie pora
jeszcze umierać.
– No już się tak nie jaraj – prychnął chłopak. – Lepiej
umyj gary. Ja pójdę z Joshem na zakupy. Musi mieć coś do ubrania
i czym rozczesać te włosy. Grzebień chyba na niewiele się tu zda.
***
Chłodny wiatr łopotał amerykańskimi flagami, które znajdowały
się przy prawie każdym mijanym przez nich domu. Maszty
umiejscowione były przy krużgankach albo najczęściej czerwonych
skrzynkach pocztowych z nazwiskami właścicieli posesji. Jack
postawił kołnierz skórzanej kurtki i ponownie wgapił się w mapę
Google na ekranie telefonu. Przystanął przy jednym z większych
domów, sprawdzając jeszcze dla pewności plakietkę z nazwiskiem.
Znalezienie adresu chłopaka, który obsługiwał komputer na weselu,
okazało się aż nazbyt łatwe. Dzieciak miał jedynie szesnaście
lat, a dziesięć minut na jego Facebooku prawdopodobnie pozwoliło
Jackowi poznać go lepiej, niż gdyby przegadał z nim cały dzień.
Mike, bo tak miał na imię, był typowym kujonem, który swoje
zamiłowanie do elektroniki postanowił przekuć na dolary, pracując
jako techniczny na weselach i innych tego typu imprezach.
Mózgowiec był z niego pierwsza klasa, bo wygrał nawet jakiś
stanowy konkurs z matematyki. Podążając za kolejnymi linkami, Jack
dotarł do ogłoszenia o organizowanej przez niego prywatce pół
roku temu. Próba socjalizacji ze szkolnymi szympansami chyba nie
wyszła najlepiej, bo komentarze pod wydarzeniem aż topiły się w
hejcie. I był tam podany adres. Najwyraźniej można było być
głupim i mądrym jednocześnie. Albo bardzo zdesperowanym. Kolejne
pięć minut w necie i Jack już wiedział, że mały Einstein w
starych też nie znajdował tego, co potrzebuje przeciętny
nastolatek, aby nie wyrosnąć na kolejnego aspołecznego,
niezdolnego do życia wśród ludzi Matta z aktówką. Oboje byli
archeologami, ciągle w rozjazdach. Aktualnie badali jakieś jaskinie
w Meksyku, gdzie przedstawiciele pradawnego ludu namalowali
pokracznych ludzi z wielkimi penisami. Pasjonujące.
Jack obejrzał się za siebie, na swojego brata, który ukrywał pół
twarzy za prążkowanym szalikiem. Matt upierał się, że także
musi iść, aby powstrzymać go przed zrobieniem czegoś głupiego.
Jack zaśmiał się pod nosem. Jeśli zechce coś zrobić, to nikt
nie zdoła go zatrzymać, a już na pewno nie Matt. Jednak
chłopak okazał się jedynie szczeniakiem młodszym nawet od Josha.
Sama groźba powinna wystarczyć. Jack podszedł do szerokich,
dwuskrzydłowych drzwi i zapukał w nie. Gdy nikt nie otworzył,
a mógł być to jedynie Mike, przycisnął dzwonek. Do jego uszu
doszła stłumiona melodyjka, która rozbrzmiała wewnątrz domu.
Znowu nic. Według planu lekcji ze strony szkoły chłopak powinien
zaczynać lekcje za godzinę.
– To wracamy? – spytał Matt.
– Na to wygląda – odparł Jack, ale chwycił jeszcze za klamkę.
O dziwo drzwi ustąpiły. – A jednak nie. Co za idiota.
Wszedł do środka i znalazł się w wąskim przedpokoju z ciemnym
parkietem i dużym lustrem przytroczonym do pomalowanej na beżowo
ściany. Na wieszaku przy drzwiach wisiała jedynie męska, nijaka
kurtka, a pod nią stała para adidasów.
– Jack – odezwał się jego brat ściszonym głosem, po
zamknięciu za nimi drzwi – nie powinniśmy tego robić. To
jest wtargnięcie do czyjegoś domu. Nawet jeśli nic nie ukradniemy,
to nadal są na to paragrafy.
– W końcu wyłazi z ciebie prawnik – prychnął Jack. – Może
i nie powinniśmy wchodzić mu do domu, ale on nie powinien
niszczyć mi życia.
Deski zaskrzypiały pod jego butami, gdy zrobił parę kroków. Jego
oczom ukazał się salon z kompletem mebli i akcesoriów żywcem
wyjętych z jakieś gazetki o wystroju wnętrz. O tym, że ktoś
tu rzeczywiście żył, świadczyło kilka magazynów porozrzucanych
na ławie. Na wierchu leżał najnowszy numer „National
Geographic”.
– Hej, Mike! – zawołał Jack. – Jeśli tu jesteś, to przestań
się ukrywać. Przyszliśmy tylko pogadać.
Odpowiedziało mu jedynie ciche brzęczenie lodówki z przyległej
kuchni. Przydałoby się ją rozmrozić.
– Jack – spróbował jeszcze raz Matt, gdy jego starszy brat
zaczął kierować się ku schodom.
– Chcesz, to zostań – odparł podirytowany Jack i zrobił ręką
ruch, jakby odganiał natrętną muchę. Uśmiechnął się pod
nosem, gdy Matt zaczął wspinać się za nim. Pitbull od siedmiu
boleści.
W przedpokoju na pierwszym piętrze świeciły się wszystkie ścienne
lampy, mimo że świt nadszedł już dobrą godzinę temu. Wszystko
wskazywało na to, że chłopaka nie było w domu przynajmniej od
zeszłego wieczora. Jack dla pewności jeszcze raz zawołał go po
imieniu i pchnął pierwsze z brzegu, lekko uchylone drzwi. Cofnął
się zaraz, wpadając na swojego brata. Dopiero teraz dostrzegł pod
nogami zaschnięte na ciągnącym się przez cały korytarz chodniku
smugi krwi. Czerwona ścieżka prowadziło do kolejnych drzwi.
– Co jest? – spytał zdezorientowany Matt.
– Niczego nie dotykaj – nakazał Jack i uniósł lekko dłonie,
choć dotąd ręce trzymał luźno wzdłuż tułowia. – O ja cię
pierdolę.
Matt także zajrzał do pomieszczenia, które okazało się łazienką
wyłożoną drobnymi, białymi kafelkami. Ich nieskazitelność,
którą pani domu utrzymywała za pomocą licznych detergentów
stojących przy muszli klozetowej, zbrukana została plamami krwi.
Parę zaschniętych, intensywnych w barwie rozbryzgów widniało na
ścianach i lustrze. Znacznie obficiej naznaczona była podłoga,
którą zalała rozwodniona, szkarłatna fala. Jej źródło musiało
już dawno wyschnąć, bo zsiniały chłopak leżał wannie z jedną
ręką przełożoną przez jej brzeg. Jego nos i usta znikły pod
zabarwioną krwią wodą.
– Nie żyje – stwierdził Matt zaskakująco spokojnie. To nie był
pierwszy raz, gdy widział trupa.
– Co ty nie powiesz, geniuszu – sarknął Jack. – Mam nadzieję,
że już nam przygotowujesz linię obrony.
– Nikt nas nie oskarży o morderstwo tego chłopaka. Technicy
określą godzinę zgonu, a nas chwyciło przynajmniej kilka kamer,
chociażby na stacji paliw. I mamy świadków z motelu – odparł
rzeczowo młodszy z braci. – Poza tym to klasyczne samobójstwo.
Musimy wezwać policję i zaczekać na zewnątrz. Niczego nie
ruszaj.
– Się postaram – odparł Jack i zaczął iść korytarzem,
uważając, by nie wdepnąć w plamy krwi. – Nie zamierzam wyjść
z niczym.
Chwytając klamkę przez rękaw kurtki, otworzył drzwi, do których
prowadził krwawy ślad. Gdy przekroczył próg, uderzył głową
w klejony model samolotu podczepiony do żyrandola. Na półkach
leżało ich znacznie więcej, także statki i czołgi oraz dużo
książek. Na biurku Jack zobaczył laptopa, z którego zapewne wiele
by się dowiedział, ale nie mógł go zabrać. Nie, kiedy za ścianą
ostatniej kąpieli zażywał trup właściciela. Obok komputera
leżała lekko zagięta kartka z zeszytu, na której podobnie
jak na blacie znajdowały się plamy krwi. Jack odchylił ją przez
rękaw. Był to oczywiście list pożegnalny, w którym chłopak
przepraszał rodziców za swój czyn i całe swoje marne jestestwo.
Pisał coś o niezrozumieniu przez wszystkich i że nie mógł tego
więcej wytrzymać. Jack uśmiechnął się krzywo. Jego też nigdy
nie rozumiano i nikt nawet nie próbował tego zmienić. Jednak on
nigdy nie miał myśli samobójczych, już częściej mordercze
względem kogoś.
– Żałosne.
„Ostatnio znalazłem kogoś,
kto potrafił ukoić choć na moment moją duszę. Nie dlatego, że
mnie rozumiała, bo tak nie było. Nie dlatego, że mnie słuchała,
bo ją to nie obchodziło. Ale dlatego, że jej także nikt nie
rozumiał. Dlatego, że cierpiała nawet bardziej ode mnie.
Wyczekiwałem każdego momentu, aby się w niej zanurzyć, aby poczuć
jej ból, który koił mój. Omamiło mnie to uczucie, ta sztuczna
i wymuszona, ale jednak atencja. Przerażony, że mógłbym ją
stracić i zerwać tą jedyną pajęczą nić zarazem cienką i
silną, która łączyła mnie jeszcze z tym wszystkim, zrobiłem coś
okropnego. Uznałem moje niepełne, fałszywe, chwilowe ukojenie za
ważniejsze od życia innego człowieka. Moje czyny zesłały na
niego to, przez co sam cierpiałem najbardziej: niezrozumienie,
alienację, separację. Postawiłem swoje dobro ponad jego. Jakie
miałem do tego prawo? To po prostu żałosne”.
Jack odsunął się od biurka i rozejrzał po klaustrofobicznym
pokoju. Na zaścielonej pościeli nie było ani jednej
zmarszczki, a ściany obwieszone były dyplomami. Żadnej smugi na
szybie, żadnych śmieci na dywanie, a za łóżkiem na pewno nie
było torebki z suszem. Duma rodziców.
– Muszę zapalić.
Gdy wyszedł z pokoju, Matt kończył rozmowę z policjantem. Wyszli
na zewnątrz, aby zaczekać na funkcjonariuszy na werandzie. Jack
oparł się o drewnianą balustradę i palił papierosa,
choć bardziej po prostu trzymał go w ustach.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał Matt. – To był jego
pokój, prawda?
– Taa. Był list. I chyba ten gnojek miał wyrzuty sumienia, że
pokazał dwustu osobom, jak ciągnę fiuta. Idiota. To wszystko
jest chore.
Matt spuścił głowę, skupiając wzrok na własnych butach. Mroźny,
porywisty wiatr chłostał mu twarz, ale to nie on wyciskał mu
łzy z oczu.
– On musiał być już bardzo chory, znaczy mieć depresję. Pewnie
od dawna. Na szkolnym korytarzu mijało go codziennie kilkaset osób
i nikt nic nie zobaczył?
– Widzieli wszyscy – odparł gorzko Jack i zgasił papierosa na
balustradzie. – Kurwa. Pierdolę to. Jak tylko będzie po
wszystkim, kupię sobie jakąś niemiecką furę, która pali dwa
razy mniej niż amerykańska i pojadę w stronę zachodzącego
Słońca. Wcześniej jeszcze znajdę tego piegowatego debila.
Zostaniemy przydrożnymi handlarzami garnkami i będziemy się
pieprzyć co sto kilometrów.
– Serio odpuszczasz?
Jack siąknął nosem i objął wzrokiem przestrzeń wokół.
– To nie jest tego warte.
***
Na źle wyprofilowanym, plastikowym krzesełku spędził bite sześć
godzin. Ćwierć doby słuchania Country puszczanego przez opasłego
policjanta, który siedział przy biurku nieopodal i przekładał
papiery z kupki lewej na kupkę prawą. Pół dnia oddychania
zatęchłym powietrzem produkowanym przez przegniłe ściany budynku
policji. Nowy komisariat, którego jednym z głównych sponsorów
był Benjamin Hetfield, nadal budowano. Tyle dobrze, że nie siedział
tu jako podejrzany. Świadczyło o tym nie tylko to, że
odkształcał sobie tyłek na niewygodnym krzesełku, a nie pryczy w
areszcie. Ale także to, że przyniesiono mu obiad i mógł prosić
o nieograniczoną ilość dolewek przesłodzonej kawy.
W końcu telefon na biurku grubego policjanta zadzwonił. Gdy odłożył
z powrotem słuchawkę, podszedł do Jacka i powiedział, że szeryf
na niego czeka. Przeszli korytarzem i znaleźli się przed drzwiami
z zawieszoną złotą gwiazdą.
Szeryf podniósł wzrok znad papierów i wskazał Jackowi kolejne
niewygodne krzesło po drugiej stronie swojego biurka.
– Więc, panie Hetfield – zaczął mężczyzna – pana brata
wypuściliśmy już do domu. Oczywiście nie jesteście o nic
oskarżeni, ale muszę panu zadać parę pytań. Zwykła formalność.
– Więc... – Szeryf z mizernym skutkiem spróbował ukryć
zmieszanie chrząknięciem. – Wasze pojawienie się w tym domu było
następstwem pewnych wydarzeń zaistniałych w ostatnią sobotę. Tak
zeznał mi pański brat i pokrywa się to z informacjami, które
dotarły do mnie wcześniej.
– Więc wiedział pan o pewnych wydarzeniach? – zapytał Jack
kpiącym głosem, podkreślając dwa ostatnie słowa. – I podjął
pan jakieś kroki w związku z tymi wydarzeniami?
Mężczyzna podrapał się po podgolonym karku. Mieli specjalne kursy
o tym, jak postępować z takimi osobami. Ludzie z góry kładli
na to szczególny nacisk. Nagle okazało się, że każda mniejszość
ma swoje prawa, które należy respektować. Większość za to nie
miała żadnych przywilejów. Szeryf miał nadzieję, że rządy
Demokratów zakończą się razem z kadencją Obamy.
– Rozumiem pana sytuację, ale... nie ma żadnych paragrafów na
puszczanie amatorskiego porno na weselu. – Mężczyzna zaśmiał
się słabo, próbując przekonać Jacka i siebie, że był to żart.
– Gdyby tam padło pana nazwisko, to może.
– Rozumiem. A na to, że ktoś spieprzył mi życie, już nie ma
paragrafu? – dopytał Jack z krzywym uśmiechem szpecącym
jego przystojną twarz.
– Uważam, że takie sprawy powinny zostać rozwiązane w gronie
rodzinnym. Uczestnictwo policji nie jest tu konieczne.
– No tak, w gronie rodzinnym. Więc jak stary będzie mi próbował
odstrzelić łeb z wiatrówki, to mam nie dzwonić na 911?
Szeryf westchnął. Wiele by dał za to, aby z powrotem wysłali go
na południe stanu. Tęsknił za łapaniem Meksykańców
szmuglujących narkotyki w różnych partiach ciała. Żaden urzędas
nie przykładał wagi do tego, czy obchodził się z nimi
wystarczająco taktownie.
– Niech pan nie będzie śmieszny. To w końcu pana...
– Ojciec – dokończył za niego Jack. – Czy to już wszystko?
Mogę już iść?
– Tak – zgodził się szeryf. – Pana brat wystarczająco
nakreślił mi sytuację. Możemy się z panem jeszcze kontaktować,
gdy zajdzie taka potrzeba w toku śledztwa.
***
Jack podjechał taksówką pod swój apartamentowiec w centrum
Amarillo. Zamierzał zabrać z mieszkania trochę rzeczy
osobistych i sprawdzić, czy jego rybki pożarły się już nawzajem.
Hodował je, bo go uspokajały. Miał do wyboru akwarium albo
psychotropy.
Nie mógł przekręcić klucza w zamku, gdy próbował wejść od
mieszkania. Drzwi były otwarte. On na pewno ich tak nie zostawił.
Mógł po prostu zawrócić, zejść po schodach i odejść,
nie oglądając się za siebie, ale co by to było za
zakończenie? Nie był także tchórzem. Pożałował tylko, że nie
miał ze sobą broni. Nie nosił jej, żeby nie kusić losu.
Pierwszym, co zobaczył po wejściu, były jego rajskie rybki
dogorywające na podłodze wśród odłamków szkła.
– Pomyliłem się. To nie będzie wiatrówka, tylko rewolwer –
powiedział, gdy ujrzał Benjamina Hetfielda siedzącego na czarnej,
skórzanej kanapie z butelką whisky w jednej dłoni i pistoletem
w drugiej.
Sasza i Santa Boy są zajebiści.
OdpowiedzUsuńTen ich czarny humor i świńskie żarty.Uwielbiam.Santa i jego czułości.
I'm dead.
Benjamin weź oszczędź Jack'a on musi odszukać ukochanego XDDD
Rozdział świetny i długi.
Więcej!!!
Obawiałam się, czy te głupawe teksty S i SB (lol, SB, a w parze SS xD) oraz Jacka będą dla kogoś zabawne, czy po prostu żałosne. Wielkie "uff", że lubisz ich rozmówki. Słodziaki z nich, nie? ;)
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam :)
Długo nie mogłem się przekonać do tego opowiadania. Głównie dlatego, że akcja rozgrywa się poza swojskimi granicami, a to dla wielu autorów (pomimo, że sami decydują o miejscu opisywanych wydarzeń) stanowi duży problem w postaci np. braku znajomości kultury, systemu szkolnictwa, ubezpieczeń itd.
OdpowiedzUsuńNa szczęście w tym przypadku jest wszystko ok. Akcja rozwija się ciekawie, postacie są wielowymiarowe, a nie płaskie, jak kartka papieru.
Dobrze się czyta i co ważne - wciąga,powodując, że wyczekuje się kolejnego odcinka.
Pozdrawiam.
Oczywiście USA w TB jest super przerysowane, w końcu opierałam się na filmach i książkach, ale chyba jako tako daję radę. Rzeczywiście spotkałam takie opowiadania, gdzie autorzy ograniczyli się do zmiany imienia np. z Tomka na Thomas i to wszystko. Szczególnie mnie to uwiera, gdy miejscem akcji jest Japonia. Tam ludzie mają totalnie inną mentalność - trochę o tym wiem, bo znam kilku Japończyków, chodziłam do szkoły językowej itp.
UsuńMiło, że cię wciągnęło i oczywiście śmiało wytykaj mi błędy/niedopatrzenia.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam :)
To zabawne, bo po tym rozdziale na myśl o Saszy i Sancie od razu ciśnie mi się na język słowo "urocze", a przecież ani do jednego, ani do drugiego to nie pasuje. Mają jednak w sobie coś takiego, za co naprawdę nie obraziłabym się o jakiś szczególny dodatek z nimi. :D Po cichu liczę też więc na spin-offa z Santą i może jakieś początki ich "związku"? ;)
OdpowiedzUsuńA Josh... uwielbiam go. Tak jak mnie drażnił na samym początku, tak teraz nie wyobrażam sobie Texas Brothers bez niego. :D Jack, Jack, Jack, jedź po swoją księżniczkę, no!
A co do zakończenia rozdziału... w bardziej krytycznym momencie się nie dało? :D
A co do zakończenia rozdziału... w bardziej krytycznym momencie się nie dało? :D -> No wiesz, uczę się od mistrza xD
UsuńTak już na 90% jestem pewna, że po zakończeniu TB będzie ten spin-off (jakiś krótki) z dzieciństwem Santy i spotkaniem Saszy, a potem będzie fantastyka. Plany na całe życie normalnie z moim rozwlekłym pisaniem. TB szaleje mi na smyczy i nie chce iść w kierunku końca, tylko zbacza w jakieś boczne alejki xD
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
BARDZO SIĘ CIESZĘ ŻE TB ZBACZA W BOCZNE ALEJKI.
UsuńO, dokładnie tyle chciałam Ci oznajmić w mojej krótkiej odpowiedzi. :D Niech zbacza jak najdłużej, bo jest naprawdę świetne <3.
W takim momencie koniec ... okrutna Ty!!! Liczę, że Jack się jakoś wywinie i odnajdzie Josh'a. Co ciekawe w krytycznych sytuacjach bracia potrafią się dogadać, może jest jakaś nadzieja dla Matt'a. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBo Jack bardziej niż Matta w samego w sobie nienawidzi jego jako syna teraźniejszej żony swojego ojca. Poza tym chyba nikt, nawet ktoś pokroju Jacka nie chce być sam w krytycznej sytuacji.
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam :)
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, bardzo szybko wypuścili Benjamina ze szpitala, żal mi tego chłopaka miał wielkie wyrzuty sumienia po tym co zrobił, a Santa no proszę jaki mily... ;)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Jakie zgrabne streszczenie w jednym zdaniu :D To, że to plucie sarkazmami można w przypadku Santy uznać, że bycie miłym, to wiele o nim mówi. Stworzyłam potwora xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, tak szybko wypuścili Benjamina ze szpitala (no chyba że mieli go dość), bardzo mi jest żal tego chłopaka... miał wielkie wyrzuty sumienia, a Santa jaki miły....
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka