niedziela, 13 listopada 2016

ROZDZIAŁ 14 - Żywy dzieciak i martwy dzieciak

ztywny, ciemny zarost Santy Boy'a zachrzęścił, gdy przejechał dłonią po swoich policzkach. Zmęczenie to najlepszy środek nasenny, więc wczoraj wpadł w objęcia Morfeusza zaraz po złożeniu głowy na poduszce. Przeciągnął się, aby rozbudzić ciało, a jego kości głośno chrupnęły.
– Mam zakwasy – stwierdził i się uśmiechnął.

To był dobry seks. Kolejny plus posiadania stałego partnera. Wiesz, gdzie jest granica i o ile możesz ją przesunąć. Sasza z umęczonym wyrazem twarzy leżał obok niego. Przytył ostatnio i jakoś tak zaróżowiał. Przestał wyglądać jak ofiara z obozu koncentracyjnego. Chociaż nadal był bardzo szczupły, z wyraźnie odznaczającymi się pod skórą żebrami. Nawet kostki mydła by z niego nie zrobili, pomyślał Santa z typowym dla siebie czarnym humorem.
– To fajnie – odparł burkliwie Sasza – a ja za to nie mam zakwasów, bo leżałam tylko jak śnięta ryba, którą ty filetowałeś. Jednak boli mnie każdy, podkreślam, każdy cal mojego ciała. I znów obudziłem się ubrudzony twoją spermą.
Santa Boy zarechotał i odgarnął włosy, które spadały mu na czoło. Nachylił się nad Saszą, kładąc dłonie po bokach jego głowy. Polizał chłopaka przeciągle i bardzo mokro wzdłuż szyi, wieńcząc pieszczotę pociągnięciem zębami małżowiny.
– I teraz jesteś jak dietetyczny pączek udekorowany lukrem – wychrypiał mu do ucha.
Zjechał pocałunkami w dół – na wystające obojczyki. Jedną dłonią zaczął przesuwać po boku chłopaka, licząc w myślach żebra. Sasza tonął w tym wszystkim, przyjemnie zaskoczony. Santa Boy rzadko serwował mu dłuższe czułości, szczególnie gdy nie prowadziły do seksu. I nie mówił mu komplementów – takich łóżkowych, bez wulgarności. Mężczyzna zdążył dojechać już do pępka, w którym zatrzymał się na dłużej. Sasza wyprężył się pod nim, coraz bardziej rozogniony. To było takie dobre i takie inne. By nie powiedzieć normalne.
– Na pewno nic nie brałeś u Fat Moose'a? – rzucił, chwytając go za zmierzwione po śnie włosy.
Santa Boy uniósł głowę, a nitka śliny ciągnęła się od jego języka do pępka Saszy. Odsunął się i przetarł usta dłonią.
– Wszystko spieprzyłeś – mruknął i położył się z powrotem na swojej połowie łóżka, tyłem do niego.
Sasza przylgnął do jego pleców i chwycił za ramię, by Santa się do niego odwrócił. Zaraz jednak oderwał rękę od jego ciała i zastygł w bezruchu. Obudził się już sztywny, a pieszczoty dołożyły swoje trzy grosze. I teraz kosmos zadecydował, że jego penis wsunął się w to boskie miejsce, gdzie kończą się uda, a zaczynają pośladki. Chciał się cofnąć, ale wtedy musiałby wykonać jakiś ruch. A tego zapewne bardzo nie chciałby Santa Boy, on za to nie marzył o niczym innym. Niemal czuł iskry rozchodzące się wzdłuż jego penisa i kurczące jądra. Zacisnął z całych sił powieki, a dłoń wciąż trzymał zawieszoną parę centymetrów nad wytatuowanym ramieniem Santy. Oczywiście, że wiele razy zastanawiał się, jakby to było. Teraz już wiedział, że byłoby bosko. Zacisnął pięść, starając się powstrzymać przemożną chęć wsunięcia się gdzieś dalej. Bardzo chciał, a jednocześnie bardzo nie chciał, aby Santa Boy się w końcu odsunął. Gdy otworzył oczy, napotkał wzrok mężczyzny, który patrzył na niego przez ramię. Jak zwykle Sasza nic nie wyczytał z jego twarzy. Muzyk westchnął i niespodziewanie odchylił jedną nogę, kładąc się bardziej na nim. Chłopak zasyczał przez zęby na uczucie penisa przesuwającego się po rozgrzanej skórze, by zostać zakleszczonym między pośladkami.
– O kurwa – wyrwało mu się.
Santa Boy na powrót ułożył się na boku, kładąc głowę na poduszce. Sasza chwilę się zastanawiał, ale w końcu położył mu dłoń na lekko owłosionym brzuchu i przysunął twarz bliżej jego karku. Dawno już tego nie robił, ale był przecież mężczyzną. Miał to zapisane w każdej komórce swojego ciała. Sensacje, gdy poruszał się, były tak silne, że nie mogło to długo potrwać. Był przecież tak blisko, a jednocześnie tak daleko tego miejsca. Ocierał się o gorące ciało, chcąc z każdym pchnięciem bioder dotrzeć dalej. Jęknął zachwycony, gdy poczuł penisem jądra mężczyzny. W końcu Santa Boy zaczął się masturbować. Sasza mógł na chwilę zapomnieć o swoich obawach i całkowicie zatopić się w akcie. Zassał się na skórze na karku kochanka, bo nie mógł go pocałować w usta. Później przyszedł kolejny problem. Mianowicie, gdzie miał skończyć. Czy powinien zapytać? Rozwiązanie znalazło się samo, bo niespodziewanie wytrysnął między pośladkami mężczyzny. Przeżywając orgazm, wcisnął się bardziej w jego ciało, dociskając usta do karku Santy Boy'a. Ucałował go w to miejsce i odsunął lekko. Jego wilgotny penis wysunął się spomiędzy ud mężczyzny, niespecjalnie śpiesząc się, aby zmięknąć. Sasza uniósł się na klęczki i przechylił przez ciało kochanka. Odsunął jego wytatuowaną dłoń. Wziął jego penisa do ust tak głęboko, na ile pozwalała mu pozycja i zaczął ssać. Poczuł rozpływającą się po ciele ulgę, gdy mężczyzna chwycił go za irokeza, jak to miał w zwyczaju. Sprawnie doprowadził go do końca. Połknął wszystko bez problemu i oblizał usta, trącając językiem kolczyki. Przysiadł na łydkach i czekał na wyrok. Santa Boy wstał z łóżka, nie odwracając się do niego.
– Idę się pierwszy wykąpać – powiedział. – A ty sprawdź, czy dzieciak nie spieprzył w nocy z telewizorem.
Sasza odprowadził go spojrzeniem swoich szarych, wyłupiastych oczu. Nie miał pojęcia, co sądzić o całej sytuacji. I dlaczego Santa pozwolił mu się zbliżyć penisem w rejony swojej dupy. Nigdy wcześniej nie wykazywał zainteresowania tematem. Dotąd Sasza był przekonany, że gdyby muzyk wypiął się w jego stronę, zobaczyłby tam tylko wielki, czerwony znak STOP. Po namyśle doszedł do wniosku, że powinien po prostu cieszyć z tego, co dają. Kto wie, kiedy znowu gwiazdka spadnie z nieba? Nie było potrzeby też pytać o powód. I tak nie dostałby odpowiedzi.
Wytarł się, przywdział luźne ubrania i ignorując dyskomfort bycia brudnym, udał się do swojej sypialni. Zapukał zgiętym palcem w drewniane drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Josh siedział na skraju łóżka wciąż w jego bluzie i błyszczących bokserkach. Głowę trzymał w górze i zasłaniał nos jedną dłonią. Spojrzał płochliwie w stronę drzwi, gdy usłyszał skrzypienie zawiasów.
– O kuźwa. To krew? – spytał Sasza, choć dobrze znał odpowiedź. – Chodź do łazienki... Nie, czekaj tu.
W dwóch susach, trochę ślizgając się na płytkach, przebiegł przedpokój, by dostać się do kuchni. Z szafki wyciągnął pierwszą lepszą miskę i wrócił do pokoju. Usiadł na łóżku obok chłopaka i położył mu naczynie na udach.
– Głowa w dół. Nie łykaj tego. – Odgarnął Joshowi włosy i przytrzymał mu je na karku. – Później zrobiłoby ci się niedobrze.
Siedzieli tak jakiś czas odmierzany kolejnymi kroplami ściekającymi w dół z nosa i podbródka Josha. Pochylony nad zieloną miską, z Saszą głaszczącym go po głowie, nie zareagował, gdy w drzwiach pojawił się Santa jedynie w ręczniku na biodrach. Sasza popatrzył na niego porozumiewawczo.
– To co brałeś? – zapytał mężczyzna, nie wchodząc w głąb pokoju.
– Nic.
– Dzieciaku, popatrz na mnie. Albo lepiej nie, bo wszystko mi zapaskudzisz. W każdym razie możesz być pewny, że nie polecę zaraz na gliny. Nie jesteśmy w dobrej komitywie. Więc co brałeś?
– Nic... Samantha mi coś dawała. Mówiła, że przestanę się po tym tak spinać, ale ja nie chciałem. Spuszczałem w toalecie.
Santa Boy zagwizdał przeciągle, a potem zaśmiał się swoim chrapliwym głosem.
– Słyszałeś, Sasza? Gdybym ja miał tyle samozaparcia w jego wieku, to byłbym teraz kimś. Może nawet kierownikiem zmiany w McDonaldzie.
Sasza prychnął i pogłaskał Josha po rudych włosach w czułym geście. Ogarnęła go jakaś dziwna żałość. Było mu żal jego, ale też siebie i Santy. Byli tak strasznie żałośni, że to aż śmieszne. I znów nachodziło go pytanie, kto skonstruował ten świat w taki sposób. Dlaczego niektórzy rodzą się jako Jack Hetfield, a inni jako Josh... Josh z przyczepy? Przecież nawet nie zdążył niczym nagrzeszyć, a już został skazany. Czy to był jakiś boski, niemożliwy do pojęcia przez ludzi plan, że niektórzy już na starcie zostali obarczeni większym krzyżem? Gdzie w tym wszystkim jest sprawiedliwość?
– To co mu właściwie jest? – spytał.
– No... jeśli chcieli go tam karmić jedynie koksem, to pewnie ma zwykłą anemię. Jeszcze dochodzi przemęczenie. – Santa podciągnął ręcznik, który zaczynał się rozplątywać. – Ty go ogarnij, żeby przestał wyglądać jak statysta z planu horroru gore, a ja zrobię śniadanie.
Sasza pokiwał głową, a gdy spojrzał w stronę chłopaka, z ulgą odkrył, że ten przestał krwawić z nosa. Wyglądał rzeczywiście strasznie z krzepnąca, galaretowatą krwią na twarzy i włosach. Ściągnął mu miskę z kolan i poprowadził do łazienki. Miał jakąś wewnętrzną potrzebę uczynienia go na powrót tym ślicznym chłopcem, którego zobaczył wtedy na parkingu. Santa Boy chyba czuł tak samo, bo nigdy szczególnie nie palił się do gotowania. I nawet przyszedł w ręczniku, zamiast paradować nago, jak to miał w zwyczaju.
***
– Wyglądamy jak jakaś gejowska rodzinka „dwa plus jeden”. Do pełni szczęścia brakuje nam jeszcze puchatego psa mieszczącego się do torebki.
– Żaden z nas nie ma torebki – odparł ze śmiechem Sasza.
Siedzieli obok siebie po jednej stronie kuchennego stołu naprzeciwko Josha, który niemrawo, ale sukcesywnie pochłaniał kanapki z szynką. Z dużą ilością szynki. Nie mieli w domu szpinaku ani czekolady. Do picia dostał sok pomarańczowy. Co jakiś czas unosił wzrok znad talerza i popatrywał swoimi wielkimi, błękitnymi jak niebo oczami na Santę Boy'a popijającego kawę. Nic dziwnego, że się go boi, pomyślał Sasza. Podkoszulek z krótkim rękawem nie zakrywał gęsto wytatuowanych rąk mężczyzny. Tatuaże wyzierały także spod okrągłego dekoltu, wpełzając aż na szyję. Na każdym z palców prócz prawego kciuka miał po jednej literze, które układały się w napis „HIGH DEATH”.
– Chyba nie masz nam za złe, że cię stamtąd zabraliśmy? – spytał Santa Boy. – Ale jakby co, kieruj zarzuty do Saszy.
– No sorry, że mam jeszcze jakieś ludzkie odczucia – żachnął się Sasza.
– Ale chyba rozumiesz – kontynuował Santa – że nie spotkałoby cię tam nic dobrego.
– Może. Ale „nic dobrego” wydaje się nie być gorsze od tego, co już mnie spotkało – odpowiedział Josh, nie patrząc mężczyźnie w oczy.
– Więc mieszkanie z siostrą w przyczepie i pracowanie na złomowisku jest gorszą opcją niż pozwalanie wciągać dwukrotnie starszym facetom koks ze swojej dupy? – zapytał kpiąco muzyk. – Ciekawe standardy.
– Jeśli twoja siostra jest kurwą i chciałaby, żebyś ty także nią został, bo już nie masz pracy na złomowisku, to tak, wydaję się to być lepszą opcją – odszczeknął chłopak i uniósł się z krzesła.
Sasza szybko przesiadł się obok niego i chwycił za ramiona.
– Nie słuchaj tego brutala – powiedział i kopnął Santę w łydkę pod stołem, na co ten syknął. – Siadaj z powrotem. Jak chcesz, to on sobie stąd pójdzie.
– No jeszcze czego.
– Nie – odparł Josh cicho jakby zawstydzony swoim wybuchem. – Przepraszam.
– Więc straciłeś pracę na złomowisku – podjął temat Sasza. – Czy bardzo się pomylę, jeśli stwierdzę, że to z winy Jacka Hetfielda?
Josh zasępił się jeszcze bardziej po usłyszeniu tego imienia. Gdy spuścił głowę, pasmo jego mokrych po kąpieli włosów wydostało się zza ucha i zamoczyło w keczupie pokrywającym kanapki.
– Tak jakby – odparł w końcu i wytarł włosy palcami.
Sasza nie mógł powstrzymać się przed triumfującym spojrzeniem na Santę Boy'a, który przewrócił na to oczami.
– Więc podsumowując, Jack Hetfield rzucił się, wywalił z pracy i jeszcze złamał nos? – zapytał muzyk. – Jest trochę krzywy. Prawie niezauważalnie. Bardzo dobrze się zrósł, ale jednak – dodał, gdy Sasza zrobił zdziwioną minę.
– Coś w tym stylu – odparł Josh. – Ale to nie tak, że nie miał powodu.
Santa parsknął i pokręcił głową.
– Na moje oko był twoim pierwszym facetem, co czyni go tym najważniejszym. Do końca życia będziesz wzorował się może nawet podświadomie na nim i szukał jego następców. Gdyby mój pierwszy facet nie był takim chujem, to może byłbym teraz nawet nie kierownikiem zmiany, a całej restauracji McDonald's gdzieś w jakimś wypizdowie. I decydowałbym, komu moi pracownicy mają nacharkać do burgera, a komu nie.
– Serio? – spytał powątpiewająco Sasza, choć nie mógł ukryć rozbawienia podobnie jak Josh. – Więc uważasz, że pierwszy facet jest najważniejszy? To przypomnę ci, że nawet nie pamiętam zbyt dokładnie mojego pierwszego razu z moim pierwszym facetem, bo tak mnie uchlał.
– I tu masz przykład mojej troski. Zadbałem o komfortowe warunki dla ciebie i cię znieczuliłem. Powinieneś być wdzięczny. Chociaż po czasie okazało się, że niepotrzebnie to zrobiłem, bo lubisz, jak boli.
Santa wyszczerzył się od jednego szpiczastego ucha do drugiego, delektując się wyborną mieszanką ziaren kawy i emocji grających na twarzy Saszy. Zażenowanie i złość wymalowały chłopakowi szczupłe policzki na różowo. Zaraz jednak przestało mu być do śmiechu. Zasyczał na kolejne kopnięcie w łydkę i wylał trochę kawy na talerz przed sobą. Sasza go zignorował i zwrócił się do chłopaka:
– To co zamierzasz teraz zrobić?
– Nie pytaj go o takie rzeczy – wtrącił się Santa, ścierając kawę z podbródka. – To dzieciak, oczywiście, że nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Ile ty masz w ogóle lat?
– Siedemnaście – odparł Josh, wciąż nie mogąc zetrzeć uśmiechu z twarzy. Byli dziwni, ale jacyś słodcy razem. Dobrze się na nich patrzyło. – Jeszcze. Do Wigilii.
– Heh, czyli wcale nie blefowałem. Urodziłeś się w Wigilię? Pod szczęśliwą gwiazdą? To dopiero przewrotność losu – zakpił muzyk, uśmiechając się krzywo. – Posłuchaj seniora stada. Siedź tu na dupie do osiemnastki i zregeneruj ciało i duszę. Jeśli masz jeszcze pieniądze od Fat Moose'a, to wydaj je na zdobycie jakiegoś zawodu. A później spieprzaj od swojej kurwiarskiej siostry, przyczepy i Jacka Hetfielda jak najdalej, najlepiej na drugi koniec Ameryki. Jak ci się podoba mój pomysł?
– Brzmi rozsądnie – odparł Josh. – Nawet bardzo. Ale nie mogę tu zostać. To...
– Jeśli obawiasz się, że chcę z ciebie zrobić mojego seks niewolnika – wszedł mu w słowo Santa – po tym, co na pewno słyszałeś w nocy, to się nie obawiaj. Nie zrobiłbym takich strasznych rzeczy, takiemu miłemu dzieciakowi, który ma jeszcze przyszłość. Szkoda, żebyś się zmarnował. Nie to, co on. – Wskazał na Saszę, który w odpowiedzi pokazał mu środkowy palec. – To już jest wrak człowieka. Mała strata.
Naczynia stojące na drewnianym stole zadzwoniły, uderzając o siebie, gdy Sasza przywalił kolanem o blat. Rozmasował je dłonią, puszczając w stronę Santy, któremu tym razem udało się odsunąć w porę nogi, iskry oczami.
– Ha! – zawołał triumfalnie muzyk i pokazał chłopakowi język.
– Bardzo dojrzale, seniorze stada – prychnął Sasza.
Obaj umilkli i odwrócili głowy w stronę Josha na dźwięk jego śmiechu. Chłopak starał się zdusić chichot dłonią, ale na niewiele się to zdało. Jego ramiona aż drżały.
– Fajni jesteście – stwierdził z uśmiechem.
– Słyszałeś go, Sasza? – zapytał Santa. – Jestem fajny. Mógłbym być jego starym, a nadal jestem fajny. Chyba nie pora jeszcze umierać.
– No już się tak nie jaraj – prychnął chłopak. – Lepiej umyj gary. Ja pójdę z Joshem na zakupy. Musi mieć coś do ubrania i czym rozczesać te włosy. Grzebień chyba na niewiele się tu zda.
***
Chłodny wiatr łopotał amerykańskimi flagami, które znajdowały się przy prawie każdym mijanym przez nich domu. Maszty umiejscowione były przy krużgankach albo najczęściej czerwonych skrzynkach pocztowych z nazwiskami właścicieli posesji. Jack postawił kołnierz skórzanej kurtki i ponownie wgapił się w mapę Google na ekranie telefonu. Przystanął przy jednym z większych domów, sprawdzając jeszcze dla pewności plakietkę z nazwiskiem. Znalezienie adresu chłopaka, który obsługiwał komputer na weselu, okazało się aż nazbyt łatwe. Dzieciak miał jedynie szesnaście lat, a dziesięć minut na jego Facebooku prawdopodobnie pozwoliło Jackowi poznać go lepiej, niż gdyby przegadał z nim cały dzień. Mike, bo tak miał na imię, był typowym kujonem, który swoje zamiłowanie do elektroniki postanowił przekuć na dolary, pracując jako techniczny na weselach i innych tego typu imprezach. Mózgowiec był z niego pierwsza klasa, bo wygrał nawet jakiś stanowy konkurs z matematyki. Podążając za kolejnymi linkami, Jack dotarł do ogłoszenia o organizowanej przez niego prywatce pół roku temu. Próba socjalizacji ze szkolnymi szympansami chyba nie wyszła najlepiej, bo komentarze pod wydarzeniem aż topiły się w hejcie. I był tam podany adres. Najwyraźniej można było być głupim i mądrym jednocześnie. Albo bardzo zdesperowanym. Kolejne pięć minut w necie i Jack już wiedział, że mały Einstein w starych też nie znajdował tego, co potrzebuje przeciętny nastolatek, aby nie wyrosnąć na kolejnego aspołecznego, niezdolnego do życia wśród ludzi Matta z aktówką. Oboje byli archeologami, ciągle w rozjazdach. Aktualnie badali jakieś jaskinie w Meksyku, gdzie przedstawiciele pradawnego ludu namalowali pokracznych ludzi z wielkimi penisami. Pasjonujące.
Jack obejrzał się za siebie, na swojego brata, który ukrywał pół twarzy za prążkowanym szalikiem. Matt upierał się, że także musi iść, aby powstrzymać go przed zrobieniem czegoś głupiego. Jack zaśmiał się pod nosem. Jeśli zechce coś zrobić, to nikt nie zdoła go zatrzymać, a już na pewno nie Matt. Jednak chłopak okazał się jedynie szczeniakiem młodszym nawet od Josha. Sama groźba powinna wystarczyć. Jack podszedł do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi i zapukał w nie. Gdy nikt nie otworzył, a mógł być to jedynie Mike, przycisnął dzwonek. Do jego uszu doszła stłumiona melodyjka, która rozbrzmiała wewnątrz domu. Znowu nic. Według planu lekcji ze strony szkoły chłopak powinien zaczynać lekcje za godzinę.
– To wracamy? – spytał Matt.
– Na to wygląda – odparł Jack, ale chwycił jeszcze za klamkę. O dziwo drzwi ustąpiły. – A jednak nie. Co za idiota.
Wszedł do środka i znalazł się w wąskim przedpokoju z ciemnym parkietem i dużym lustrem przytroczonym do pomalowanej na beżowo ściany. Na wieszaku przy drzwiach wisiała jedynie męska, nijaka kurtka, a pod nią stała para adidasów.
– Jack – odezwał się jego brat ściszonym głosem, po zamknięciu za nimi drzwi – nie powinniśmy tego robić. To jest wtargnięcie do czyjegoś domu. Nawet jeśli nic nie ukradniemy, to nadal są na to paragrafy.
– W końcu wyłazi z ciebie prawnik – prychnął Jack. – Może i nie powinniśmy wchodzić mu do domu, ale on nie powinien niszczyć mi życia.
Deski zaskrzypiały pod jego butami, gdy zrobił parę kroków. Jego oczom ukazał się salon z kompletem mebli i akcesoriów żywcem wyjętych z jakieś gazetki o wystroju wnętrz. O tym, że ktoś tu rzeczywiście żył, świadczyło kilka magazynów porozrzucanych na ławie. Na wierchu leżał najnowszy numer „National Geographic”.
– Hej, Mike! – zawołał Jack. – Jeśli tu jesteś, to przestań się ukrywać. Przyszliśmy tylko pogadać.
Odpowiedziało mu jedynie ciche brzęczenie lodówki z przyległej kuchni. Przydałoby się ją rozmrozić.
– Jack – spróbował jeszcze raz Matt, gdy jego starszy brat zaczął kierować się ku schodom.
– Chcesz, to zostań – odparł podirytowany Jack i zrobił ręką ruch, jakby odganiał natrętną muchę. Uśmiechnął się pod nosem, gdy Matt zaczął wspinać się za nim. Pitbull od siedmiu boleści.
W przedpokoju na pierwszym piętrze świeciły się wszystkie ścienne lampy, mimo że świt nadszedł już dobrą godzinę temu. Wszystko wskazywało na to, że chłopaka nie było w domu przynajmniej od zeszłego wieczora. Jack dla pewności jeszcze raz zawołał go po imieniu i pchnął pierwsze z brzegu, lekko uchylone drzwi. Cofnął się zaraz, wpadając na swojego brata. Dopiero teraz dostrzegł pod nogami zaschnięte na ciągnącym się przez cały korytarz chodniku smugi krwi. Czerwona ścieżka prowadziło do kolejnych drzwi.
– Co jest? – spytał zdezorientowany Matt.
– Niczego nie dotykaj – nakazał Jack i uniósł lekko dłonie, choć dotąd ręce trzymał luźno wzdłuż tułowia. – O ja cię pierdolę.
Matt także zajrzał do pomieszczenia, które okazało się łazienką wyłożoną drobnymi, białymi kafelkami. Ich nieskazitelność, którą pani domu utrzymywała za pomocą licznych detergentów stojących przy muszli klozetowej, zbrukana została plamami krwi. Parę zaschniętych, intensywnych w barwie rozbryzgów widniało na ścianach i lustrze. Znacznie obficiej naznaczona była podłoga, którą zalała rozwodniona, szkarłatna fala. Jej źródło musiało już dawno wyschnąć, bo zsiniały chłopak leżał wannie z jedną ręką przełożoną przez jej brzeg. Jego nos i usta znikły pod zabarwioną krwią wodą.
– Nie żyje – stwierdził Matt zaskakująco spokojnie. To nie był pierwszy raz, gdy widział trupa.
– Co ty nie powiesz, geniuszu – sarknął Jack. – Mam nadzieję, że już nam przygotowujesz linię obrony.
– Nikt nas nie oskarży o morderstwo tego chłopaka. Technicy określą godzinę zgonu, a nas chwyciło przynajmniej kilka kamer, chociażby na stacji paliw. I mamy świadków z motelu – odparł rzeczowo młodszy z braci. – Poza tym to klasyczne samobójstwo. Musimy wezwać policję i zaczekać na zewnątrz. Niczego nie ruszaj.
– Się postaram – odparł Jack i zaczął iść korytarzem, uważając, by nie wdepnąć w plamy krwi. – Nie zamierzam wyjść z niczym.
Chwytając klamkę przez rękaw kurtki, otworzył drzwi, do których prowadził krwawy ślad. Gdy przekroczył próg, uderzył głową w klejony model samolotu podczepiony do żyrandola. Na półkach leżało ich znacznie więcej, także statki i czołgi oraz dużo książek. Na biurku Jack zobaczył laptopa, z którego zapewne wiele by się dowiedział, ale nie mógł go zabrać. Nie, kiedy za ścianą ostatniej kąpieli zażywał trup właściciela. Obok komputera leżała lekko zagięta kartka z zeszytu, na której podobnie jak na blacie znajdowały się plamy krwi. Jack odchylił ją przez rękaw. Był to oczywiście list pożegnalny, w którym chłopak przepraszał rodziców za swój czyn i całe swoje marne jestestwo. Pisał coś o niezrozumieniu przez wszystkich i że nie mógł tego więcej wytrzymać. Jack uśmiechnął się krzywo. Jego też nigdy nie rozumiano i nikt nawet nie próbował tego zmienić. Jednak on nigdy nie miał myśli samobójczych, już częściej mordercze względem kogoś.
– Żałosne.
Ostatnio znalazłem kogoś, kto potrafił ukoić choć na moment moją duszę. Nie dlatego, że mnie rozumiała, bo tak nie było. Nie dlatego, że mnie słuchała, bo ją to nie obchodziło. Ale dlatego, że jej także nikt nie rozumiał. Dlatego, że cierpiała nawet bardziej ode mnie. Wyczekiwałem każdego momentu, aby się w niej zanurzyć, aby poczuć jej ból, który koił mój. Omamiło mnie to uczucie, ta sztuczna i wymuszona, ale jednak atencja. Przerażony, że mógłbym ją stracić i zerwać tą jedyną pajęczą nić zarazem cienką i silną, która łączyła mnie jeszcze z tym wszystkim, zrobiłem coś okropnego. Uznałem moje niepełne, fałszywe, chwilowe ukojenie za ważniejsze od życia innego człowieka. Moje czyny zesłały na niego to, przez co sam cierpiałem najbardziej: niezrozumienie, alienację, separację. Postawiłem swoje dobro ponad jego. Jakie miałem do tego prawo? To po prostu żałosne”.
Jack odsunął się od biurka i rozejrzał po klaustrofobicznym pokoju. Na zaścielonej pościeli nie było ani jednej zmarszczki, a ściany obwieszone były dyplomami. Żadnej smugi na szybie, żadnych śmieci na dywanie, a za łóżkiem na pewno nie było torebki z suszem. Duma rodziców.
– Muszę zapalić.
Gdy wyszedł z pokoju, Matt kończył rozmowę z policjantem. Wyszli na zewnątrz, aby zaczekać na funkcjonariuszy na werandzie. Jack oparł się o drewnianą balustradę i palił papierosa, choć bardziej po prostu trzymał go w ustach.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał Matt. – To był jego pokój, prawda?
– Taa. Był list. I chyba ten gnojek miał wyrzuty sumienia, że pokazał dwustu osobom, jak ciągnę fiuta. Idiota. To wszystko jest chore.
Matt spuścił głowę, skupiając wzrok na własnych butach. Mroźny, porywisty wiatr chłostał mu twarz, ale to nie on wyciskał mu łzy z oczu.
– On musiał być już bardzo chory, znaczy mieć depresję. Pewnie od dawna. Na szkolnym korytarzu mijało go codziennie kilkaset osób i nikt nic nie zobaczył?
– Widzieli wszyscy – odparł gorzko Jack i zgasił papierosa na balustradzie. – Kurwa. Pierdolę to. Jak tylko będzie po wszystkim, kupię sobie jakąś niemiecką furę, która pali dwa razy mniej niż amerykańska i pojadę w stronę zachodzącego Słońca. Wcześniej jeszcze znajdę tego piegowatego debila. Zostaniemy przydrożnymi handlarzami garnkami i będziemy się pieprzyć co sto kilometrów.
– Serio odpuszczasz?
Jack siąknął nosem i objął wzrokiem przestrzeń wokół.
– To nie jest tego warte.
***
Na źle wyprofilowanym, plastikowym krzesełku spędził bite sześć godzin. Ćwierć doby słuchania Country puszczanego przez opasłego policjanta, który siedział przy biurku nieopodal i przekładał papiery z kupki lewej na kupkę prawą. Pół dnia oddychania zatęchłym powietrzem produkowanym przez przegniłe ściany budynku policji. Nowy komisariat, którego jednym z głównych sponsorów był Benjamin Hetfield, nadal budowano. Tyle dobrze, że nie siedział tu jako podejrzany. Świadczyło o tym nie tylko to, że odkształcał sobie tyłek na niewygodnym krzesełku, a nie pryczy w areszcie. Ale także to, że przyniesiono mu obiad i mógł prosić o nieograniczoną ilość dolewek przesłodzonej kawy.
W końcu telefon na biurku grubego policjanta zadzwonił. Gdy odłożył z powrotem słuchawkę, podszedł do Jacka i powiedział, że szeryf na niego czeka. Przeszli korytarzem i znaleźli się przed drzwiami z zawieszoną złotą gwiazdą.
Szeryf podniósł wzrok znad papierów i wskazał Jackowi kolejne niewygodne krzesło po drugiej stronie swojego biurka.
– Więc, panie Hetfield – zaczął mężczyzna – pana brata wypuściliśmy już do domu. Oczywiście nie jesteście o nic oskarżeni, ale muszę panu zadać parę pytań. Zwykła formalność.
– Więc... – Szeryf z mizernym skutkiem spróbował ukryć zmieszanie chrząknięciem. – Wasze pojawienie się w tym domu było następstwem pewnych wydarzeń zaistniałych w ostatnią sobotę. Tak zeznał mi pański brat i pokrywa się to z informacjami, które dotarły do mnie wcześniej.
– Więc wiedział pan o pewnych wydarzeniach? – zapytał Jack kpiącym głosem, podkreślając dwa ostatnie słowa. – I podjął pan jakieś kroki w związku z tymi wydarzeniami?
Mężczyzna podrapał się po podgolonym karku. Mieli specjalne kursy o tym, jak postępować z takimi osobami. Ludzie z góry kładli na to szczególny nacisk. Nagle okazało się, że każda mniejszość ma swoje prawa, które należy respektować. Większość za to nie miała żadnych przywilejów. Szeryf miał nadzieję, że rządy Demokratów zakończą się razem z kadencją Obamy.
– Rozumiem pana sytuację, ale... nie ma żadnych paragrafów na puszczanie amatorskiego porno na weselu. – Mężczyzna zaśmiał się słabo, próbując przekonać Jacka i siebie, że był to żart. – Gdyby tam padło pana nazwisko, to może.
– Rozumiem. A na to, że ktoś spieprzył mi życie, już nie ma paragrafu? – dopytał Jack z krzywym uśmiechem szpecącym jego przystojną twarz.
– Uważam, że takie sprawy powinny zostać rozwiązane w gronie rodzinnym. Uczestnictwo policji nie jest tu konieczne.
– No tak, w gronie rodzinnym. Więc jak stary będzie mi próbował odstrzelić łeb z wiatrówki, to mam nie dzwonić na 911?
Szeryf westchnął. Wiele by dał za to, aby z powrotem wysłali go na południe stanu. Tęsknił za łapaniem Meksykańców szmuglujących narkotyki w różnych partiach ciała. Żaden urzędas nie przykładał wagi do tego, czy obchodził się z nimi wystarczająco taktownie.
– Niech pan nie będzie śmieszny. To w końcu pana...
– Ojciec – dokończył za niego Jack. – Czy to już wszystko? Mogę już iść?
– Tak – zgodził się szeryf. – Pana brat wystarczająco nakreślił mi sytuację. Możemy się z panem jeszcze kontaktować, gdy zajdzie taka potrzeba w toku śledztwa.
***
Jack podjechał taksówką pod swój apartamentowiec w centrum Amarillo. Zamierzał zabrać z mieszkania trochę rzeczy osobistych i sprawdzić, czy jego rybki pożarły się już nawzajem. Hodował je, bo go uspokajały. Miał do wyboru akwarium albo psychotropy.
Nie mógł przekręcić klucza w zamku, gdy próbował wejść od mieszkania. Drzwi były otwarte. On na pewno ich tak nie zostawił. Mógł po prostu zawrócić, zejść po schodach i odejść, nie oglądając się za siebie, ale co by to było za zakończenie? Nie był także tchórzem. Pożałował tylko, że nie miał ze sobą broni. Nie nosił jej, żeby nie kusić losu. Pierwszym, co zobaczył po wejściu, były jego rajskie rybki dogorywające na podłodze wśród odłamków szkła.
– Pomyliłem się. To nie będzie wiatrówka, tylko rewolwer – powiedział, gdy ujrzał Benjamina Hetfielda siedzącego na czarnej, skórzanej kanapie z butelką whisky w jednej dłoni i pistoletem w drugiej.





12 komentarzy:

  1. Sasza i Santa Boy są zajebiści.
    Ten ich czarny humor i świńskie żarty.Uwielbiam.Santa i jego czułości.
    I'm dead.
    Benjamin weź oszczędź Jack'a on musi odszukać ukochanego XDDD
    Rozdział świetny i długi.
    Więcej!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiałam się, czy te głupawe teksty S i SB (lol, SB, a w parze SS xD) oraz Jacka będą dla kogoś zabawne, czy po prostu żałosne. Wielkie "uff", że lubisz ich rozmówki. Słodziaki z nich, nie? ;)
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Długo nie mogłem się przekonać do tego opowiadania. Głównie dlatego, że akcja rozgrywa się poza swojskimi granicami, a to dla wielu autorów (pomimo, że sami decydują o miejscu opisywanych wydarzeń) stanowi duży problem w postaci np. braku znajomości kultury, systemu szkolnictwa, ubezpieczeń itd.
    Na szczęście w tym przypadku jest wszystko ok. Akcja rozwija się ciekawie, postacie są wielowymiarowe, a nie płaskie, jak kartka papieru.
    Dobrze się czyta i co ważne - wciąga,powodując, że wyczekuje się kolejnego odcinka.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście USA w TB jest super przerysowane, w końcu opierałam się na filmach i książkach, ale chyba jako tako daję radę. Rzeczywiście spotkałam takie opowiadania, gdzie autorzy ograniczyli się do zmiany imienia np. z Tomka na Thomas i to wszystko. Szczególnie mnie to uwiera, gdy miejscem akcji jest Japonia. Tam ludzie mają totalnie inną mentalność - trochę o tym wiem, bo znam kilku Japończyków, chodziłam do szkoły językowej itp.
      Miło, że cię wciągnęło i oczywiście śmiało wytykaj mi błędy/niedopatrzenia.
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam :)

      Usuń
  3. To zabawne, bo po tym rozdziale na myśl o Saszy i Sancie od razu ciśnie mi się na język słowo "urocze", a przecież ani do jednego, ani do drugiego to nie pasuje. Mają jednak w sobie coś takiego, za co naprawdę nie obraziłabym się o jakiś szczególny dodatek z nimi. :D Po cichu liczę też więc na spin-offa z Santą i może jakieś początki ich "związku"? ;)

    A Josh... uwielbiam go. Tak jak mnie drażnił na samym początku, tak teraz nie wyobrażam sobie Texas Brothers bez niego. :D Jack, Jack, Jack, jedź po swoją księżniczkę, no!

    A co do zakończenia rozdziału... w bardziej krytycznym momencie się nie dało? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co do zakończenia rozdziału... w bardziej krytycznym momencie się nie dało? :D -> No wiesz, uczę się od mistrza xD
      Tak już na 90% jestem pewna, że po zakończeniu TB będzie ten spin-off (jakiś krótki) z dzieciństwem Santy i spotkaniem Saszy, a potem będzie fantastyka. Plany na całe życie normalnie z moim rozwlekłym pisaniem. TB szaleje mi na smyczy i nie chce iść w kierunku końca, tylko zbacza w jakieś boczne alejki xD
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
    2. BARDZO SIĘ CIESZĘ ŻE TB ZBACZA W BOCZNE ALEJKI.
      O, dokładnie tyle chciałam Ci oznajmić w mojej krótkiej odpowiedzi. :D Niech zbacza jak najdłużej, bo jest naprawdę świetne <3.

      Usuń
  4. W takim momencie koniec ... okrutna Ty!!! Liczę, że Jack się jakoś wywinie i odnajdzie Josh'a. Co ciekawe w krytycznych sytuacjach bracia potrafią się dogadać, może jest jakaś nadzieja dla Matt'a. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Jack bardziej niż Matta w samego w sobie nienawidzi jego jako syna teraźniejszej żony swojego ojca. Poza tym chyba nikt, nawet ktoś pokroju Jacka nie chce być sam w krytycznej sytuacji.
      Dzięki za komentarz i pozdrawiam :)

      Usuń
  5. Hejeczka,
    wspaniale, bardzo szybko wypuścili Benjamina ze szpitala, żal mi tego chłopaka miał wielkie wyrzuty sumienia po tym co zrobił, a Santa no proszę jaki mily... ;)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakie zgrabne streszczenie w jednym zdaniu :D To, że to plucie sarkazmami można w przypadku Santy uznać, że bycie miłym, to wiele o nim mówi. Stworzyłam potwora xD Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  6. Hejeczka,
    wspaniale, tak szybko wypuścili Benjamina ze szpitala (no chyba że mieli go dość), bardzo mi jest żal tego chłopaka... miał wielkie wyrzuty sumienia, a Santa jaki miły....
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń