środa, 10 lipca 2024

EROS/SORE - ROZDZIAŁ 36 - Kto tu jest Bad Boyem?

W ostatnim poście, który był prawie rok temu pisałam, że wracam ze świata zmarłych, czy coś... Może mam dziewięć żyć? To straszne. Ten rozdział EROS/SORE nic nie wnosi, może zapowiedzią powolnego zakończenia, które, jak zwykle, nie może być szczęśliwe dla wszystkich. Ciekawe, czy ktoś to przeczyta? 😄 Czy mam coś na swoje wytłumaczenie? W sumie tak, ale to na tyle prywatne, że zachowam to dla siebie. Przepraszam. Pozdrawiam 😀


Martin fatalnie grał w kręgle, dlatego teraz ucieszył się ze zdobytych dwóch punktów. Sięgnął po następną kulę. Shane popijał piwo i na przemian przyglądał się z kanapy jego wysiłkom oraz dziewczynie siedzącej po prawej dwie loże od nich. Jakiś czas temu wyczuł jej wzrok na sobie. Co chwila zerkała na niego, co bardzo nie podobało się jej, jak podejrzewał lekarz, chłopakowi, ubranemu na sportowo byczkowi. W przeciwieństwie do dziewczyny jego spojrzenie nie było maślane, wręcz przeciwnie, sypały się iskry. Shane nie chciał mieć problemów, na przykład spotkać tego gościa w kiblu albo na podziemnym parkingu. Każdy gej najbardziej bał się chorób wenerycznych, żylaków odbytu i wpierdolu od wkurzonego cisheteroseksualnego faceta. Martin po kolejnej porażce postanowił zrobić sobie przerwę. Dosiadł się do Shane’a ostentacyjnie blisko, kładąc mu przy tym za plecami ramię na oparciu kanapy.

– Widzę, że mój bad boy jest bardzo popularny wśród młodych dziewcząt – rzucił. Najwyraźniej również wyłapał wzrok dziewczyny.

Shane spojrzał na niego w sposób jasno dający znać, że powątpiewa w jego dojrzałość emocjonalną. Bad boy, powtórzył w myślach. Było w tym trochę racji. Dążył do takiego wizerunku. Zwykle nosił skórzane lub dżinsowe kurtki, ciężkie buty, i czarne t-shirty, czasami dopinał łańcuszki do spodni. Miał kolczyki w uszach, ale tatuaże tylko na boku, na żebrach. Nigdy nie wytatuował sobie rąk, chociaż wiele razy o tym myślał, miał nawet projekt, ale uznał, że nie przystaje to lekarzowi. I tak był najprawdopodobniej najgorzej zarabiającym neurologiem w mieście. Przychodzili do niego głównie stali pacjenci, którym nie przeszkadzała jego orientacja i styl bycia. Od ludzi, którzy byli w ciężkiej sytuacji materialnej, w tym od „trzęsących się staruszek”, jak to nazywał je Martin, brał zaniżone znacznie stawki.

Spojrzał na swoje ręce. Martin nie tak dawno towarzyszył mu w studiu przy robieniu tatuażu na boku. Powiedział mu później, żeby przestał się spinać i jak chce robić te rękawy, to niech je robi. Ostatnio Shane rzeczywiście spinał się coraz mniej w wielu kwestiach. Jakoś było mu lżej na duszy. Trudno uwierzyć, ale był szczęśliwy. Siedział teraz na lekko obdartej kanapie w piątkowy wieczór, w niecieszącym się najlepszą opinią klubie, pił piwo i przyglądał się jak jego kochanek zmaga się kręglami. Martin naprawdę fatalnie grał w kręgle. Klął, gdy nie udało mu się trafić żadnego, a potem odwracał się do Shane’a i śmiał się, mrużąc przy tym czarne, wąskie oczy. Shane odpowiadał mu skromnym uśmiechem. Nie był tak ekspresyjny, ale bardzo cieszył się z tego, gdzie teraz był i co teraz ma.

– Coś mi się wydaje, że sam już zgromadziłeś tu mały fanklubik – odparł, wracając szybko myślami do rzeczywistości.

Martin uśmiechnął się szerzej.

– Myślę, że przesadzasz, ale załóżmy, że jakaś jedna miła pani zawiesiła tu na mnie oko. Zobaczyła faceta w dżinsach, ale w ciąż w koszuli w klubie po dwudziestej pierwszej. Na bank jakiś korposzczur, księgowy albo prawnik. Co najwyżej można pogadać. – Martin pokręcił głową i zrobił minę, jakby sam był zawiedziony. – No sztywniak jakiś. Cukierek w papierku, można tylko popatrzeć i oblizać się smakiem.

Shane parsknął na ostanie określenie, a potem napił się następnego łyka piwa z butelki. Zapowiadało się na jakąś kolejną wyssaną z palca, bezsensowną historyjkę Martina, ale żenująco zabawną.

– No, no i co dalej? – ponaglił. Chciał usłyszeć więcej.

– Ty za to wyglądasz jak łowca jednonocnych okazji. Gdybyś siedział teraz przy barze, to jakaś odważna na pewno by do ciebie zagadała, licząc na to, że wyjdziecie stąd razem, a rano będzie mogła skreślić na liście rzeczy do zrobienie w życiu kolejny punkcik – seks z randomowym gościem, ale takim seksownym.

Shane pokiwał głową, jakby uważnie studiował to, co właśnie usłyszał.

– No to bardzo mi przykro, bo ten bad boy najbardziej na świecie lubi uczucie pełnej dupy. Totalnie nie nadaję się na heteryka.

Martin parsknął śmiechem na tyle głośno, że kilka osób się na niego obejrzało, a potem nachylił się jeszcze bardziej w stronę Shane’a, aż stuknęli się czołami i tak już zostali.

– Co robisz, idioto? – spytał lekarz, gdy to poczuł, a potem też wybuchnął śmiechem.

– Śmiejesz się – skomentował Martin.

– Hm?

Shane najpierw nie zrozumiał, o co mu chodziło. Ostatnio cały czas miał dobry nastrój, a to idiotyczne poczucie humoru prawnika zawsze mu pasowało. Rzadko jednak czuł się na tyle swobodnie, żeby śmiać się na głos, ale ostatnio czuł się , jakby odmłodniał o dziesięć lat. Było mu tak dziwnie lekko.

Martin poprawił się na kanapie i sięgnął po szklankę ze swoją Colą Zero. On dzisiaj prowadził, więc nie pił alkoholu. Roześmiany zezował na Shane’a, który też na niego zerkał niby to pobłażliwie, ale uśmieszek błądził mu w kącikach ust.

– No i przestała ciągle tu patrzeć – skomentował prawnik, mając na myśli dziewczynę.

– Bo odstawiając ten teatrzyk, oznajmiłeś całemu klubowi, a dzięki światłowodom i 5G też wszystkim w promieniu pięćdziesięciu mil w jakąś milisekundę, że jesteśmy parą gejów – parsknął Shane, bynajmniej nie mając mu za złe. – Dobra, czas żebym pokazał ci, jak się gra w kręgle.

Martin rozsiadł się wygodniej na kanapie. Sięgnął do frytek, które zostały mu z zestawu, jaki zamówił sobie, gdy tutaj przyszli. Były już zimne. Z uwagą obserwował poczynania Shane’a. Gdyby chciał polepszyć swoje umiejętności, powinien analizować ruchy jego nadgarstka i nóg. Shane radził sobie znacznie lepiej niż on. Przychodził czasami grać ze swoimi znajomymi, włączając w to tego obdartego gościa, któremu przydałby się fryzjer, psychiatra i ktoś, kto nauczyłby go etykiety. Andy, czy jakoś tak. Martin miał nieprzyjemność poznać go ostatnio. Nie zaprzątał sobie nim teraz głowę dłużej niż sekundę. Nie zwracał też zbyt dużej uwagi na to, jak z kulą i kręglami radził sobie Shane. Skupiał wzrok na czymś zgoła innym. Miał to na poziomie oczu opięte przez wąskie jeansy, póki Shane nie odwrócił się, by podejść i wrócić na kanapę.

– Gdybym miał szesnaście lat, zaciągnąłbym cię do kibla – rzuci smutno Martin.

– Ale nie masz? – musiał dopytać dla pewności Shane, bo patrzył na dłoń ściskającą go za udo. – Mentalnie też nie?

– Klub pełny, to kible też. Zero dyskrecji. Ja jestem prawnikiem, ty lekarzem. Musimy dbać o renomę. Gdyby to się wydało… W izbie adwokackiej przepuściliby mnie przez maszynkę do mięsa.

– Fatalnie, bo akurat mam ochotę na bzykanko – podjudzał go Shane. Była to szczera prawda i część gry zarazem.

Rano, gdy umawiali się, że po pracy pójdą na kręgle i później jeszcze coś porobią, jasne było czym będzie owe coś. Zapowiadało się na tradycyjny plan randki z seksem w domu na zwieńczenie wieczoru. Teraz jednak miał ochotę na małą roszadę.

– Samochód? – zaproponował. – Jesteśmy moim gratem, więc nie musisz się przejmować, że twoje cacko skończy zbrukane albo porysowane w środku.

– Dobry pomysł, ale mam głupszy. Zauważyłeś kiedyś, że ten budynek ma jeszcze jedno, nieużywane piętro? – spytał Martin. – Okna są zasłonięte dyktami.

Shane wzruszył ramionami. Rzeczywiście tak było, ale nigdy się nad tym nie zastanawiał.

– Między piętrami są drzwi z zamkiem elektronicznym na kod – dokończył Martin, wstając. – Chodź, zmienimy buty.

Shane miał wiele pytań na czele z tym, skąd Martin miałby wiedzieć, jak dostać się na górne piętro klubu. To mogło jednak zaczekać. Nie ważne jak, byle dotarli do zakazanego ogrodu grzechu. Zabrali wszystkie rzeczy z kanapy, przebrali się. Martin powiedział, że podczas dokonywania rzeczy zakazanych trzeba wyglądać na pewnego siebie, wtedy nie wzbudza się podejrzeń. Właśnie tak przecisnęli się między ludźmi czekającymi w kolejce do toalet w wąskim korytarzu, potem były jeszcze drzwi prowadzące do magazynu kuchni, a na samym końcu, za zakrętem kolejne, z szybą i zamkiem elektronicznym. Shane po drugiej stronie dojrzał jakieś puste skrzynki po alkoholu. Nieużywany zbyt często korytarz musiał służyć za coś w rodzaju magazynu, a dalej były schody.

– To się nie uda – mruknął, oglądając się jeszcze za siebie, upewniając, czy aby ktoś z obsługi z klubu nie stoi za jego plecami.

Martin posłał mu uśmiech. Miał na ten temat przeciwną opinię, bo kod zadziałał. Pociągnął Shane’a za sobą. Szybko wspięli się po schodach. Martin był na piętrze kilka razy w ramach pracy, więc wystrój nie był mu obcy. Zdziwiło go tylko to, że nie wszystkie meble były przykryte plandekami. Jeden z półokrągłych barów, podobnie jak kanapy wokół jednego z kilku okrągłych, dużych stołów wydawały się używane. Najwyraźniej obsługa klubu spędzała tu przerwy. Miejsce składało się z kilku oddzielonych ściankami lóż do spędzania czasu w większych grupach przy piciu, jedzeniu, karaoke i innych zabawach. Był też parkiet do tańczenia, mała scena i miejsce dla DJ-a. Półokrągły bar dzielił się na dwie strefy, wyższą do wydawania drinków i niższą do posiłków. W pomieszczeniu było ciemno. Świeciły się tylko słabe światła awaryjne i latarki w ich telefonach. Shane lustrował pomieszczenie. Nie podziwiał wystroju, które musiało sporo kosztować, a przyniosło tylko straty. W jego głowie kotłowała się jedna myśl. Gdzie? Mógł stać, leżeć, klęczeć. Obojętne. Wsadził mały palec do ust, zahaczając zębami o paznokieć. To, co robili, było głupie, ale takie podniecające jednocześnie. Drgnął, gdy poczuł, jak Martin chwyta go za rękę i ciągnie bardziej w głąb pomieszczenia. W pierwszym momencie nawet go nie zobaczył. Obeszli bar tak, żeby nikt ich nie zobaczył, gdyby wszedł na piętro. Zasłaniała ich jego wyższa część i kolejne sterty skrzynek po piwie, które już przekrzywiały się jak wysoka wieża, z której wyciągnięto zbyt dużo klocków jengi. Martin znalazł się za Shane’em i bez pardonu pchnął go na tą niską część baru. Lekarz walną się przy tym dość mocno łokciem o blat, ale nie był zły. Nim zdążył pomyśleć o tym, co będzie dalej, poczuł, jak Martin chwyta go za krocze przez spodnie na tyle mocno, że aż trochę podciągnął go w górę. Przy tym byli już na tyle przyciśnięci do siebie, że czuł go całym ciałem na sobie.

– Zero… w tobie delikatności – sapnął, uśmiechając się.

Martin trzymał go za chuja i jaja bardzo mocno i nie zamierzał puścić. Wygiął palce stóp na to uczucie. Był uwięziony. Podobało mu się to. Wolną rękę prawnik włożył mu pod kurtkę, próbując dobrać się do wewnętrznej kieszeni, ale nie było to łatwe.

– Pokaż, co tam masz. Zawsze jesteś przygotowany.

– Mmm – Shane musiał się zgodzić.

Najpierw jednak z kieszeni dżinsów wyciągnął chusteczki i położył na blacie. Też się przydadzą na później. Musnął przy tym rękę Martina. Ta dłoń była torturą. Gdyby nie to szwy dżinsów pękałby już od jego sztywnego chuja chcącego się uwolnić, a tak wbijały mu się w pachwinę. Sięgnął do kieszeni. Pierwsze co znalazł, to zestaw plastrów. Wygiął rękę do tyłu, by podsunąć je Martinowi pod nos.

– O to pytałeś? – zapytał niewinnym głosem.

Martin prychnął i zgniótł jego jądra już serio boleśnie. Shane łyknął głośno powietrze, a potem zaklął.

– Jak tak chcesz się bawić, to okej – stwierdził prawnik.

Na wysokości oczu miał kark Shane’a, który pochylał się teraz. Ostatnio skrócił włosy. Podgolił je dość mocno na dole, zostawiając falującą, gęstą czuprynę u góry. Włosy były krótsze, więc kręciły się bardziej. Światło z lamp badające z góry odbijało się od wkrętek w jego uszach. Kupił mu te kolczyki pod wpływem impulsu, a Shane nosił je codziennie. Podgolone włosy na jego karku odrastały powoli. Chciał go pocałować w to miejsce, ale nie mógł. Dzisiaj bawili się inaczej. Teraz nie chciał się z nim kochać, teraz chciał mu napełnić dupę, jak sam to ujął Shane parę chwil temu.

Ujrzał przed swoim nosem prezerwatywę w chyba fioletowym, błyszczącym opakowaniu. Nie znał nawet tej firmy. Shane zajmował się zaopatrywaniem ich we wszystko, co było im potrzebne do cielesnych przyjemności, w końcu miał znacznie więcej doświadczenia.

– Nawilżana – doinformował lekarz. Uśmiechnął się szeroko, gdy usłyszał niezadowolone mruknięcie. – Och, czyżbyśmy myśleli tylko o własnej, egoistycznej przyjemności?

Poczuł, jak Martin bierze prezerwatywę, ale wyrwał mu ją i rzucił gdzieś w drugą stronę. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni podał mu saszetkę żelu intymnego.

– Masz. Zrobiłeś już z moich jajek rodzynki.

Martin puścił jego krocze, chwycił go trochę niżej za udo i docisnął jeszcze bardziej do siebie. Shane czuł wcześniej na tyłku jego erekcję, ale teraz doznanie było bardziej, aż trudno znaleźć słowo, dosadne, uznał. Przeszedł go przyjemny prąd. Sam rozpiął sobie pasek, obsunął spodnie i bieliznę. Pomasował obiema dłońmi wymęczone jądra i penisa. Szczypało go jak ręka, którą za długo trzymało się w górze, ale doznanie było tysiąc razy mocniejsze. Usłyszał szczęk klamry paska Martin i rozpinanie zamka od spodni. Uśmiechnął się do siebie i oparł znowu o blat. Gdyby miał określić kolorem to, co czuł teraz między nogami, to byłaby to krwista czerwień. Jaja i fiut go paliły. Serce biło mu jak szalone. Wiedział, że przepoci ten podkoszulek. Nieważne. Zaciskał oczy i otwierał. Gdy trzymał głowę zwieszoną w dół, nie widział prawie nic. Wtedy lepiej działa wyobraźnia. Jak wyglądał mokry, sztywny fiut Martina ślizgający się teraz po jego rowku? To była niedostępna tajemnica. I wszystko, co miało nadejść dalej też. Mógłby to sobie kiedyś nagrać, ale wtedy odebrałby sobie jeden z punktów zabawy.

Teraz już wszystko zależało od Martina. Shane poddawał mu się z lubością. Jak każdemu innemu, takie miał preferencje, ale po wszystkim nie bolała go duma jak z typami z Internetu, dupa już tak, co też w jego przypadku uznawał często za pozytyw i orgazmy były świetne.

Dalej byli w pełni ubrani. Shane miał na sobie podkoszulek i krótką, skurzaną ramoneskę. Nawet nie ściągnęli spodni, tylko je obsunęli akurat tyle, żeby odsłonić to, co trzeba. Nie pocałowali się ani razu. Martin czuł pot pod ubraniem. Po wszystkim będzie się kleił, będzie brudny. W świetle, gdy byli zwróceni do siebie twarzami,  mógł przyglądać się temu, jak mimika Shane’a synchronizuje się z tym, w którym momencie penetracji się znajdują. Prawnik nigdy nie umiał zdecydować, gdzie bardziej chce patrzeć. Fascynowało go to, jak ciało początkowo stawia opór, by potem ustąpić. I jak Shane bardzo tego pragnie, a jednocześnie świadomie się temu opiera, nawet gdy jest rozluźniony, bo tak kocha uczucie rozpierania. Musisz z nim walczyć, chociaż on tak bardzo chce żebyś dotarł jak najgłębiej, do tego najlepszego miejsca. W końcu zawsze się poddaje. Błądził wzrokiem od twarzy, na której malowały się zmieniające co chwilę emocje, do miejsca, gdzie byli połączeni, gdy pozwalała na to pozycja. Teraz tylko go słyszał, zachrypnięty głos i niecierpliwe stukanie palców o blat.

Martin na początku ich związku pytał o wszystko, a większość pytań zaczynała się od „Czy może?”. Dziwne, że Shane’owi od tego nie wiotczał, bo preferował zupełnie oddawać się partnerowi. Teraz już wiedział, że ma nie pytać, tylko robić. Shane da mu znać, jeśli przekroczy granicę. Wyczuwał też już, czy jego ukochany jest bardziej w trybie kociaka czy bad boya. Chwycił go za kark, chwilę ciesząc się uczuciem sztywnych włosków pod palcami. Kopnięciem w wewnętrzną stronę buta zmusił go do szerszego rozkroku. Wolną rękę chwycił się za penisa. Nie, nie musiał się dodatkowo stymulować. Był nakręcony od dłuższej chwili, czubek jego mokrego od nawilżenia penisa ocierała się o pośladek Shane’a, potem rowek, aż trafiła na jego dziurkę.

– Hmm. – Shane przestał stukać palcami o blat.

Zacisnął pięść. Mimo krótkich paznokci i tak poczuł, jak wbijają mu się w skórę i to, jak Martin kciukiem naciąga mu skórę nad zwieraczem, by trochę go otworzyć, a potem doznanie tysiąc razy silniejsze. Martin był bezlitosny, pomyślał, uśmiechnął się do siebie. Zero placówki. Gdybyś robił to pierwszy raz i nie wiedział, że dalej będzie tak dobrze, że w końcu da się od tego uzależnić, to byłby ten moment, w którym byś zrezygnował. Uczucie podrażnienia i ucisku było nieznośnie i chciało się uciec. Było źle i cudownie za każdym razem albo cudownie, bo było tak źle. On chciał, chciał do tego wracać. Może był nienormalny, ale wtedy nie zdałby tych wszystkich testów, które mu robili zanim został lekarzem.

– Jak… ? – spytał Martin, wykonując między słowami kilka płytkich ruchów.

Chciał zapytać o coś więcej, ale się powstrzymał.

– Przy… przyjemnie to nie jest… dobre słowo. Na pewno. – zaśmiał się. – No dalej. I głębiej.

Martin wyciągnął z niego fiuta. Shane obejrzał się zdziwiony, a potem wszystko podziało się szybko. Jego noga została wyszarpana z nogawki i zgięta. Zrozumiał, o co chodziło, więc podciągnął się na blacie i oparł kolanem. Chwycił jeszcze za pośladek, żeby być bardziej rozwartym. I tak był zaskoczony tym, co poczuł. Martin przydusił go jeszcze mocniej do blatu i wszedł w niego do końca na raz. Shane zachłysnął się powietrzem i zarzęził śmiesznie. Drżały mu nogi i pośladki, dłoń, którą ściskał w pięść zresztą też. To już bolało.

– Wdech.

Shane odzyskał świadomość na tyle, żeby skorzystać z sugestii. Nie znajdował się w zbyt stabilnej pozycji, jego kark był nieprzyjemnie wykręcony, policzek dociśnięty do blatu, a fiut w ogóle zapomniany, tyłek za to posuwany szybko i głęboko. I mocno. Martin go trzymał, a był to żelazny wręcz uścisk. Teraz to kontrolował, ale później, gdy będzie szczytował, na pewno na chwilę się zapomni, a on czuł się tak dobrze, nie chciał, żeby coś mu to zepsuło. Jakaś mała iskierka, mała szpilka. Musiało być idealnie.

– Puść… na chwilę – sapnął.

Gdy poczuł luz, szybko oparł się na obu łokciach. Przekręcił parę razy szyję, żeby puściły mięśnie. Krótki moment przerwy dobrze zrobił Martinowi. Pozycja nie była zbyt komfortowa, pocił się, było mu nieznośnie gorąco, uwierały go ubrania, dzwoniło mu w uszach. To było takie złe, co robili. Takie idiotyczne. Byli na to za starzy, ale to było takie fajne. Do tego Shane miał w sobie coś ponętnie dziwkarskiego i jemu też się udzieliło. To niewyartykułowane oczekiwanie ukryte w spojrzeniu, które wieczorami zmuszało go do zadawania kuriozalnych pytań typu „Chcesz się jebać?”, na które otrzymywał natychmiastową odpowiedź. Zawsze pozytywną. On też się tym zaraził. Dokształcił się też, jak ma jebać swojego bad boya. Gdzie już nie miało znaczenia dla Shane’a. Gdziekolwiek było okej. Martin zastanawiał się też, czy Shane miał w sobie jakąkolwiek potrzebę wsadzania. Bo Shane kochał trzy rzeczy w życiu. Swoich pacjentów, czyli te trzęsące się staruszki, Martina i bycie posuwanym.

Martin nie musiał już pytać „jak”. Chodziło o rozpieranie zaraz za pierwszym kręgiem mięśni, a potem później, sporo później Shane miał punkt G. Jego ekstatyczne „O, i tam masz mnie jebać” za którymś razem wyryło mu się w mózgu i w fiucie na zawsze. Wtedy Shane pierwszy raz doszedł bez ręki.

Chwila się skończyła. Shane wziął większy haust powietrza. Była króciutka, ale wlokła się niesamowicie w jego głowie. Jego szyja była już wolna, dupa rozepchana, chwycił się mocniej za zgięte kolano, a Martin go za ramię. Mięsiste fiuty były najlepsze, nie musiały być długie, byle był to kawał mięcha. Faceci powinni być więksi od niego, ale nie być miśkami, nie jakimiś sztucznie napompowanymi chemią balonikami z siłowni. I jeszcze ci wszyscy wypomadowani pedałkowie z IT w Teslach udający samców alfa. Nienawidził ich wszystkich, ale dawał im dupy z braku laku. Część z nich potrafiła posługiwać się swoją pałą, ale nie byli tak zawzięci w tym jak Martin. Ten z wielką pasją odrabiał zaległości z kilkunastu lat małżeństwa, w którym był oddanym partnerem, a nie kochankiem, folgował sobie, a jak tylko mógł i bardzo chciał zrobić jego dupie dobrze. Wszystko to składało się w całość, przez którą Shane rano kolejnego dnia pod prysznicem robił sobie palcówkę i wykorzystując to, co jeszcze czuł, spuszczał się na białe kafelki. Teraz żołądek zwinął mu się w supeł, wszystko podeszło mu do gardła. Naprężone mięśnie ud i tyłka drgały spazmatycznie. Chciałby zacisnąć nogi, jak nieśmiała dziewczyna, może wtedy nadeszłoby to później, może jeszcze trochę mógłby z tego wycisnąć… A tak, zacisnął tylko mocniej oczy. Na chwilę wszystkie bodźce z zewnątrz zbladły i ucichły, a wewnątrz wybuchła euforia. Orgazm targnął jego mięśniami. Ekscytował się tym uczuciem, które gasło powoli, a jednocześnie rodziło się inne, kolejne, gdy Martin posuwał go teraz by dać tę przyjemność sobie. Było płyciej, szybciej i niecierpliwiej. Nie doszedłby bez ręki, gdy pieprzyłby go tak od początku. Delektował się tym, co czuł. Sięgnął do swojego fiuta i jąder. Pieścił je niedbale w tym kotle doznań, aż Martin chwycił go za nagi bok, podwijając przy tym podkoszulek i kurtkę.

– Oższ…

Numerek był dłuższy niż się spodziewał, ale zakończył go jak nastolatek. Doszedł nagle, niby się spodziewał, ale trysnął w tyłku Shane, jak pęka niespodziewanie gumka recepturka. Dobrze, dobrze, dobrze. Paliło go całe ciało kiszące się w ubraniach, mięśnie i nabrzmiały od krwi fiut. Genialne uczucie.

Przeczesał włosy. Ucałował kark Shane’a, teraz już mógł i sięgnął między nich, by pomóc swojemu penisowi z niego wyjść. Lekarz  zsunął się z blatu i odwrócił twarzą do Martina. Posłał mu uśmiech. Ubrał się z powrotem, korzystając przy tym z chusteczek, które wcześniej przygotował, poprawił podkoszulek i kurtkę bez żadnych emocji na twarzy.

– Trzeba tu ogarnąć – rzucił. – Gdzieś tu leży ta prezerwatywa.

Potem parsknął śmiechem i rzucił się Martinowi na szyję. Pocałował go soczyście i z języczkiem. Prawnik aż się cofnął o krok pod naporem. Zaraz jednak go objął i oddał pocałunek. Po chwili mogli już wracać. Wtedy Shane przypomniał sobie o jednym, co go zastanawiało. Zapytał skąd w ogóle Martin wiedział o tym miejscu.

– To była jedna ze spraw, jakie prowadziłem – wyjaśnił. – Właściciel klubu dostał zgodę na dobudowę piętra od miasta, ale firma budowlana źle zinterpretowała projekt i pomylili się w wysokości o pięć centymetrów. Miasto nie dopuściło piętra do użytkowania. Nasza kancelaria prowadziła sprawę sądową dla klubu przeciwko miastu i popisowo ją ujebaliśmy. W każdym razie, byłem tu na oględzinach. W drzwiach jest zamek elektroniczny na kod. W tedy wciąż był to oryginalny kod jak w telewizorze, który się potem zmienia.

– Jeden-jeden-jeden-jeden – załapał Shane.

– Właśnie.

Musieli przemknąć wąskim korytarzem prowadzącym na dolne piętro klubu równie niepostrzeżenie jak przy tym, gdy tu wchodzili albo dać w łapę kelnerowi, który ich przyłapie. Teraz Martin już tak się nie przejmował. Jednak znów im się udało. Przepchali się przez tłum w wąskim korytarzu czekający w kolejce do toalet, a potem zjechali windą do podziemnego korytarza. Nie zamierzali wracać do kręgli, cel mieli jeden. Na parkingu spotkali kolegę z liceum. Ten na ich widok cały się rozpromienił i bardzo chciał zaciągnąć ich do baru. Martin elegancko żonglował wymówkami i zaproponował inną datę. Shane początkowo, jak na rasowego introwertyka przystało, tylko stał z tyłu i się przysłuchiwał, ale potem najwyraźniej zniecierpliwiony, syknął do gościa, żeby ten przestał udawać, że nie łapie aluzji i się ulotnił, bo im przeszkadza.

– Łoo, kocurze – pochwalił Martin, gdy zostali sami przed samochodem.

– Co? – parsknął. – Mam mokrą dupę i straszną chcicę. Odpalaj. Chcę do domu.

– Na pełnym gazie, słońce.

***

Andy kucał przy ścianie fasady domu Shane’a. Właściwie nie wiedział, co tu jeszcze robił. Wyglądało na to, że lekarz wybrał się gdzieś na miasto, więc prędko nie wróci. Telefon miał wyciszony albo olewał jego próby skontaktowania się. Mimo to Andy nie ruszył się od półgodziny, gdy przyszedł to na piechotę i zaczął walić w drzwi. Na podjeździe stała ta odlschoolowa, odjebana fura tego fagasa, Martina, więc miał nikłą nadzieję, że może auto Shane’a stoi w garażu, a oni, niemal jak bóg przykazał, pieprzą się przy zgaszonym świetle i łomotanie w drzwi da im znać, że on tu jest, ale nie. Pojechali na randez-vous. Potrzebował pogadać z Shane’em. Teraz, bardzo. I pożyczyć trochę kasy. Może nawet więcej niż trochę.

Zgasił drugiego już papierosa na kamieniu. Zmierzwił przydługie, tlenione włosy w geście zmęczenia i frustracji. Ta drugie uczucie nie opuszczało go od kilku ostatnich dni. Dał się przelecieć facetowi. Kilka razy. Teraz, gdy wracał do tego myślami, mierzwiły go te wspomnienia. To było za lekkie słowo, ale nie chciał używać mocniejszego. Za pierwszym razem widział Stardusta jeszcze jako postać, coś poza definicją człowieka, a przy tym płci. Fizycznie dał mu tą przyjemność, którą potrafiła także obdarzyć go jego była żona. Dojrzała, starsza kobieta. Właścicielka kilku klubów nocnych, prawdziwa diva, była tancerka, której mężczyźni sami padali do stóp i chcieli wycałować całą, a dawała im tylko mały paluszek. To ona rządziła w ich związku i w sypialni, częściej była w nim, niż on w niej. Tylko jej fallusy były doczepiane, miały jaskrawe kolory, rzemyki strap-onów pasowały do przeźroczystych staniczków i sznurowanych gorsetów. Jej ciało było gorące i obłe. Bosko zaokrąglone, tak inne od jego, brzydko kanciastego. Wszyscy faceci tacy byli.

Stardust też taki był. Jego androgeniczna dziwaczność, delikatność rys, symetria kości to było za mało, by to ukryć. Widział to w jego szerokich ramionach, wąskich biodrach, grdyce. Żyły na jego fiucie. I jaja. Wszystko to go zdradzało. Przycisnął dłoń do ust. Dał się przelecieć facetowi. Po co? Nie miał pojęcia. Może było to desperacja.

– Bo wszystko się pierdoli – mruknął.

Zawsze tak robił. Gdy działo się źle, on jeszcze pogarszał sprawę. Nie mógł zostawać sam. Był jak dziecko, ktoś musiał ciągnąć go za rękę. Kiedyś byli to rodzice, potem żona. Wszyscy w końcu z niego rezygnowali, bo był bezużyteczny. Był wiecznym dzieciakiem. Przypadkiem wpadł na Shane’a, kolejnego outsidera jak on, przylepił się do niego, wykorzystując jego miękkie serce i samotność. On też jednak zaczął o nim zapominać przez młodszego Stormare.

Przez jakiś czas był dobrze. Jego życie dryfowało powoli. Sklep na przemian, z miesiąca na miesiąc, przynosił drobne zyski lub straty, średnio wychodziło gdzieś koło zera, ale na plusie. Jego córka wyrastała na bardziej odpowiedzialną od niego, więc mógł być przy niej dzieciakiem. Nie przewidział tylko, że dwudziestoletnie, nieserwisowane klimatyzacje w sklepach się psują, a naprawa kosztuje kilka tysięcy dolarów. Podstawowe ubezpieczenie, na które i tak nie opłacało się składek, nie pokrywa kosztów leczenia szpitalnego, a stary skurwysyn Stormare jest gotowy wysłać na ciebie najgorszą hołotę z kijami bejsbolowymi, byle odzyskać swoją kasę, które się od niego pożyczyło, bo dla banków jesteś zbyt niesolidny czy coś w tym stylu.

To było nic. Jeśli nie udowodni, że ma stałe dochody, a jego majątku nie przestanie zajmować komornik, sąd odbierze mu prawa do częściowej opieki nad córką. Musi jej przecież zapewniać odpowiednie warunki do życia. Chciał zapalić kolejnego papierosa, ale usłyszał zbliżający się samochód. Na podjeździe zaparkował Ford Shane’a.

Zza miejsca kierowcy wysiadł Martin. Poczekał na swojego partnera, a potem zamknął auto. Wyciągnął do niego rękę w kiczowato romantycznym geście, na widok którego Andy się skrzywił. Nie zauważyli go. Przylgnęli do siebie rozweseleni, totalnie zajęci sobą, jakby wokół nie było niczego innego.

– Mówiłem, na pełnym gazie – Martin rzucił czymś wyrwanym z kontekstu, a Shane się zaśmiał, szukając przy tym kluczy do domu.

Odwrócił się, gdy usłyszał szelest. W świetle lampy przy ganku ledwie rozpoznał wstającą spod ściany postać.

– Andy? – spytał. – Co ty tu robisz? Stało ci się coś?

– Stało? Niby czemu? – odparł zdzwiony.

– Bo jest północ, a ty tu leżysz pod ścianą, pod przychodnią – burknął Martin, stając przy lekarzu.

– Bardziej dwudziesta trzecia – poprawił Andy, jakby to było coś bardzo ważnego. – I nie pod przychodnią, tylko domem przyjaciela.

– Czyli nic ci nie jest? – upewnił się Shane.

Jego pierwsza myśl, gdy go zobaczył, była taka, że wdał się w bójkę, druga, że był pijany albo naćpany. Nie brzmiał na bardzo zrobionego.

– To co tu właściwie robisz? – spytał Martin.

Patrzył na niego z tą lekką wzgardą jak zwykle. W jego głosie przeważała irytacja i zniecierpliwienie. Chciał, żeby zniknął jak najszybciej. Andy też by sobie życzył, żeby ten nadęty dupek, kolejny Stormare przepadł, ale na zawsze z życia jego chyba już jedynego przyjaciela. Shane upojony miłością zaczął go notorycznie zlewać, a przede wszystkim nie nadawali już na tej samej fali. Martin też podrzucał mu idiotyczne pomysły jak uregulowanie prawne jego długu względem Shane’a. Póki co lekarz zbywał to machnięciem ręki czy wzgardliwym śmiechem. Póki co. Wszystko było dobrze, aż Martin przestał bawić się Shane’em jak pacynką na sznurkach i łaskawie użyczył mu swojego chuja, a może nawet kawałek serca. Andy z niechęcią musiał przyznać, że dupek na serio bierze związek z jego przyjacielem. I to go tak wkurwiało.

– Co robię? Nic nie robię – fuknął. Zwrócił się do Shane’a: – Przyjechałem pogadać. Nie było cię, pomyślałem, że może zaraz będziesz i jakoś tak się zasiedziałem.

– O północy? – wtrącił Martin.

– Jest dwudziesta trzecia.

– Ja pierdolę.

– Zamknijcie się obaj – warknął Shane. – Mogłeś zadzwonić.

– Dzwoniłem.

Shane podrapał się po zaroście. Dla Martina sytuacja była komiczna. Faceta wpędzał go specjalnie w poczucie winy, bo nie był na każde jego zawołanie. Stali tu jak kretyni o północy, czy dwudziestej trzeciej. Jeden chuj.

– Nie wiem, czego chcesz i nie obchodzi mnie to. Shane nie patrzył na telefon, bo był na randce. Jest dorosłym mężczyzną i ma do tego prawo. Chcesz pogadać z kumplem, umów się z nim wcześniej, a nie wystawaj pod jego domem jak psychopata. Przyjdź jutro, a teraz powiedzmy sobie „dobranoc” i się rozejdźmy.

Tak też się stało. Dziwaczna sytuacja sprzed domu jeszcze chwilę zaprzątała myśli Shane’a po przekroczeniu progu mieszkania na piętrze, ale potem Martin swoim popisowym ruchem rzucił kurtką, gdzie popadnie, czyli na podłogę. Przecież po to tak tutaj pędzili, żeby jak najszybciej pozbyć się tych przepoconych ubrań. Już nagi Shane rzucił się na łóżko, na brzuch. Martin zaraz znalazł się na nim i w nim. Życie było łatwe i przyjemne.

***

Andy przeglądał listę ostatnich połączeń w swoim telefonie. Z dzisiaj były te do Shane’a, kilka nieodebranych od obcych numerów. Nie zapisywał tych wszystkich wierzycieli i innych szui. Kilka od tego starego dziada. Nie dzwonił często. Robił coraz rzadziej, ale to nie tak, że o tobie zapominał. Tylko twoja szansa na odkupienie nikła. Pierwszą ofertę odrzucił. Rozmazał smugę tłuszczu na folii ochronnej ekranu, po czym przycisnął zieloną słuchawkę. Stary Stormare jeszcze nie spał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz