To ostatni rozdział pierwszego tomu.
Obudzili się dokładnie
w tym samym momencie, mimo że dzieliły ich setki mil. Obaj czuli także to samo.
Po pierwsze, zdezorientowanie miejscem, w którym się znaleźli. Chociaż bardzo
się starali, nie mogli sobie przypomnieć wydarzeń, które miały miejsce, zanim
ich umysły spowił mrok. Tylko jakieś przebłyski wspomnień przebijały się przez
mgłę. Obaj widzieli nachylającą się nad nimi postać, mężczyznę o indiańskich
rysach twarzy. Pamiętali także strach, który wtedy czuli. I to uczucie
rezygnacji, która paraliżowała ciało.
Raphael z trudem
otworzył oczy. Jego powieki były tak strasznie ciężkie i jakby czymś sklejone.
Głowa pulsowała mu tępym bólem. Mimo że otworzył oczy, nie widział wyraźnie. Zdołał
jednak stwierdzić, że na pewno nie znajdował się w pomieszczeniu, w którym znalazł
się kiedykolwiek wcześniej. I nie była to sala szpitalna. Tyle mógł
wywnioskować z rozmazanego obrazu małego pokoju, w którym się obudził. Całe
jego ciało było jakby wypompowane z siły życiowej. Nie miał w sobie nawet tyle
siły, aby unieść rękę. Czuł tylko mrowienie w kończynach, jakby wszystkie jego
neurony strzelały elektrycznymi iskrami.
Obrócił głowę złożoną
na poduszce i ujrzał wenflon w przegubie ręki, która dokuczała mu najbardziej.
Z kroplówki, nieśpiesznie, pojedynczymi kroplami, wędrowało coś do jego żył. Kap,
kap, kap… Tępo zagapił się na ciesz spływającą plastikową rurką i znów poczuł
senność. Przymknął powieki, ale wtedy otrzeźwił go ten głos.
Przerażony, bo nagle
wszystkie jego wspomnienia się wyklarowały, obrócił głowę na drugą stronę, by
ujrzeć Ahigę siedzącego na krześle przy łóżku.
– Witamy wśród żywych –
powtórzył mężczyzna.
Z jego twarzy trudno
było odczytać jakiekolwiek emocje. Przypominał jakiś starożytny, indiański
monument wyciosany w skale przed tysiącami lat. Wyglądało na to, że dużo
wysiłku i pieniędzy włożył w odratowanie chłopaka, ale to, co nim kierowało,
pozostawało zagadką.
– Dlaczego? – z trudem
spytał Raphael.
Jego gardło było
zaciśnięte, a w ustach czuł okropną suchość, jakby w ogóle nie miał w nich
śliny. Ahiga odłożył książkę, którą najwidoczniej do tej pory czytał. Sięgnął
po plastikową butelkę z wodą, która stała na stoliku. Odkręcił ją i wypełnił do
połowy szklankę.
– Niezatruta –
parsknął, gdy chłopak przekręcił głowę, nie chcąc napić się ze szklanki podstawionej
mu przez niego pod usta. – Tak logicznie rozumując, po tych wszystkich
wysiłkach, które włożyłem w odratowanie cię, to byłoby trochę bez sensu, gdybym
chciał cię teraz zabić. Wiesz, krew do transfuzji na czarnym rynku jest bardzo
droga i bardzo trudno ją pozyskać. Więc pij albo cię zmuszę.
Ostatnie zdanie nosiło
już znamiona groźby, więc Raphael kiwnął nieznacznie głową w niemym geście
zgody i upił kilka łyków. Nie nasycił tym pragnienia, ale przynajmniej
przyniosło to ulgę jego ściśniętemu gardłu. Ahiga odstawił szklankę z powrotem
na biurko.
– Dlaczego? – zapytał
raz jeszcze Cherubin teraz trochę mocniejszym, lecz wciąż słabo słyszalnym
głosem. – Dzięki mnie go nie dostaniesz. On po mnie nie wróci. Zostawił nawet
swoją rodzinę.
Mężczyzna zaśmiał się
cicho. Patrząc na tego głupiego dzieciaka, miał wrażenia, jakby stał nad jakimś
magicznym jeziorem, w którego tafli widział dawnego siebie. Obaj byli strasznie
żałośni.
– Nie zabiłbym cię –
powiedział. – Nie daje mi to satysfakcji, jeśli tak sądziłeś. Nie mówię, że nie
mam na swoich dłoniach krwi. Mam i to wiele. Jednak w przeciwieństwie do
zwierzęcia, ja nie atakuję najsłabszego osobnika ze stada. Zagryzam tylko tych,
którzy byliby zdolni zagryźć mnie.
To była prawda, ale nie
całkowita. Żałował tego złotowłosego idioty i w jakiś do końca nie zrozumiały
dla niego samego sposób się z nim utożsamiał. Obaj byli ofiarami tego samego.
Nie umiał tylko powiedzieć, czy to była ich głupota, czy to był Johnny.
Cherubin uśmiechnął się
słabo na te słowa. Więc to, co miało być białe, okazało się czarne. A to, co
miało być czarne, okazało się być białe? Nie, wszystko było po prostu szare,
pomyślał. To wcale nie napawało optymizmem, gdy nie dało się wykreślić jasnej
granicy pomiędzy złem i dobrem. Życie stawało się znacznie bardziej
skomplikowane.
– Więc mnie wypuścisz?
– spytał naiwnie, chociaż gdzieś tam w głębi już znał odpowiedź.
– Może i bym to zrobił
– odparł Ahiga – ale kazałem moim ludziom cię prześwietlić, gdy byłeś
nieprzytomny. Twoi rodzice pracują na uniwersytecie, a twój ojciec nawet należy
do partii. Policja i sąd nie są dla mnie problemem, ale są siły, które stanowią
zagrożenie nawet dla mnie. Gdybyś był synem piekarza albo kierowcy ciężarówki,
po prostu zagroziłbym tobie i im, że moi ludzie poderżną gardła całej twojej
rodzinie, jeśli spróbujesz sypać. I to by wystarczyło. Jednak nie jesteś synem
piekarzy. Przykro mi.
Mnie też, pomyślał
Raphael. Odkąd tylko zaczął pojmować trochę więcej, też zaczął pragnąć, aby
jego rodzice byli kimś innym, chociażby i tymi piekarzami. Czuł, że ich zawodzi
i nie spełnia ich oczekiwań. Nie lubił się uczyć, zupełnie nie interesował go
ich świat. Nie chciał nawet iść na studia. Wiedział, że by się tam nie
odnalazł, ale jego rodzice nie wyobrażali sobie dla niego innej przyszłości.
Jego koledzy z podwórka uważali zaś,
że on do nich także nie pasuje, bo jest z dobrego domu. Z innej, lepszej kasty.
Będąc dzieciakiem, postanowił
im udowodnić, że się mylą. Szalał, rozrabiał, handlował, chociaż wcale nie
musiał. Nie potrzebował tych pieniędzy. Zawsze był do wszystkiego pierwszy.
Upiekł dzięki temu dwie pieczenie na jednym ogniu – jego rodzice w końcu
poddali się i przestali wierzyć w jego świetlistą przyszłość, a koledzy go
zaakceptowali. Sukces.
Tak mu się wydawało.
Teraz jednak wylądował tutaj, a to przecież miała być tylko zabawa. No, chciał
też trochę powkurzać rodziców. Ale na pewno nie chciał doprowadzić ich do
rozpaczy.
I chciał ich jeszcze
zobaczyć.
Starał się to
powstrzymać. Nie chciał, aby ten mężczyzna zobaczył go w jeszcze nędzniejszym
stanie, ale mu się nie udało. Łzy napłynęły mu do oczu. Zacisnął wargi, które i
tak zadrgały. Ahiga na szczęście tego nie skomentował nawet słowem, czy drwiącym
parsknięciem. Raphael nawet nie miał w sobie tyle siły, aby na niego spojrzeć. Wtedy
dojrzałby, że mężczyzna nawet się nie uśmiechnął.
Raphael pociągnął nosem
i przygryzł dolną wargę, po chwili czując na języku słodycz krwi. Był taki
głupi. Sam się w to wpakował. Nawet jakoś niespecjalnie obwiniał za swój obecny
stan Ahigę. Jeśli ktoś oprócz niego samego ponosił za to odpowiedzialność, to
był to…
– Gdzie on jest? –
spytał.
– Wsiadł w samolot do Rio
de Janeiro – odparł Ahiga, dobrze wiedząc, kogo dotyczyło pytanie. – Nabierzesz
trochę opalenizny.
– Co? – Cherubin
zaskoczony spojrzał na gangstera. Gdy otworzył szeroko oczy, jedna łza uwolniła
się spomiędzy długich rzęs i spłynęła po jego bladym policzku.
Ahiga uśmiechnął się
lekko, widząc zdezorientowaną, przestraszoną minę chłopaka.
– Miałeś rację –
przyznał. – Czekałem na niego. Ale znowu mnie zawiódł. Zawiódł też ciebie. Już
nie będę dłużej czekał. Skoro góra nie przyszła do Mahometa, to Mahomet
przyjdzie do góry. Wypoczywaj i nie próbuj niczego głupiego.
Dopiero teraz Raphael
zauważył, że o jego łóżko oparta była kula. Ahiga chwycił ją i z wielkim trudem
się uniósł. Twarz miał przy tym odwróconą tak, że chłopak mógł jedynie dojrzeć
skrawek jego ucha. Wstydził się swojej słabości, była jego tajemnicą. Znali ją
tylko najbliżsi współpracownicy, ci, których Cherubin spotykał w willi
gangstera, a teraz także i on sam. Był to kolejny powód, przez który Ahiga nie
pozwoli mu odejść.
Gangster dotarł w końcu
do drzwi. Raphael nie spodziewał się, że mężczyzna odwróci się i na niego spojrzy.
Jednak to zrobił, a jego usta wygięły się lekko w geście rozbawienia. Uniósł
dłoń i wystawił środkowy palec.
– Sam mu będziesz mógł
pokazać.
Cherubin nie mógł tego
powstrzymać i zaśmiał się przez łzy.
***
Pod powiekami miał
obraz twarzy. Widział jej szczegóły bardzo wyraźnie, bo od jego własnej dzielił
ją może centymetr. Tak dużo, a tak mało zarazem.
Trudno było pomylić go
z kimkolwiek innym. Rysy jego twarzy były zbyt charakterystyczne. Prawie
wrzynały się w umysł Ryana. Na zawsze pozostaną żywe w jego pamięci. Tego był
pewien.
Teraz, gdy z trudem
otworzył powieki, ujrzał niemal taką samą scenę. Ktoś się nad nim nachylał.
Czarne, długie pasma włosów tej osoby opadały swobodnie przysłaniając twarz o
tak charakterystycznych rysach. Drażniły Ryana w policzek. Niemal taką samą
scenę pamiętał jako ostatnią, nim zapadł w sen. „Niemal” robiło jednak ogromną
różnicę.
– Trish… – wyrwało się
z jego gardła. – Co… co się stało? Gdzie jesteśmy?
Dziewczyna wyprostowała
się trochę i dłonią przejechała po czole chłopaka, zahaczając o jego
zmierzwione teraz włosy. Siedziała na skraju łóżka, na którym leżał nakryty
kołdrą. Nie rozpoznawał tego pokoju. Raczej nigdy wcześniej tu nie był. Nie
pamiętał też, jak się tu znalazł. W głowie miał jeden, wielki mętlik.
– Jesteśmy w domu
Młodego. To jego sypialnia – wytłumaczyła Trish. Zaczęła od najbardziej błahej
rzeczy, aby powiedzieć cokolwiek. Zwykle rezolutna, teraz jakby przygasła. –
Nie pamiętasz, jak tu dotarłeś?
Nie pamiętał wiele z
ubiegłej nocy. Miał jedynie jakieś urywane przebłyski wspomnień, które nie
układały się w spójną całość. Coś jednak podpowiadało mu, że musi zapytać o jedno:
– Gdzie jest Atsah?
Pocahontas spojrzała na
Ryana ze współczuciem. Nie tak to wszystko miało wyglądać, pomyślała. Chociaż,
właściwie, może właśnie tak. Czy nie z takim zamiarem zabrała Atsah ze sobą?
Napierała na Ryana, aby się z nim zbliżył? W jej zamyśle, Indianin miał obronić
Ryana, jeśli zajdzie taka potrzeba. I czyż nie to właśnie zrobił?
– Poszedł na posterunek
policji przyznać się do tego, co zrobił w nocy – powiedziała w końcu.
Ryan zmarszczył brwi.
Nie pamiętał niczego dokładnie, ale miał pewność, że Trish nie powiedziała mu
prawdy. Mówiła tak, jakby chciała go przekonać. Tonem, który sugerował, aby nie
zadawał dalszych pytań, bo tak będzie najlepiej. Najlepiej dla niego. Co do
tego nie miał wątpliwości.
Teraz już pamiętał.
Pamiętał, jak Atsah
chwycił go za dłoń i pociągnął za sobą. Ryan był wtedy w takim szoku, że po
prostu nic nie wiedział. Gdzie są,
dokąd zmierzają i co wydarzy się później. Prawie zupełnie bezwładny i bezwolny
dał się prowadzić ulicą pogrążoną w ciemności. W pewnym momencie zaczął padać
deszcz. Czuł tylko zimne krople uderzające o jego skórę i to gorąco na dłoni w
miejscach, gdzie ich ciała się stykały. A poza tym była tylko nicość.
Pamiętał, że schowali
się w jakimś starym, opustoszałym domu. Nie działało w nim żadne światło.
Wszystkie żarówki już dawno popękały albo odcięto prąd, bo nikt od dawna nie
opłacał rachunków. W środku tego domu było nawet ciemniej niż na zewnątrz. Nie
czuł jednak strachu, bo był przecież z Atsah, który cały czas ściskał jego dłoń
aż do bólu.
Cały dom trzeszczał.
Poluzowane rynny skrzypiały poruszane przez wiatr. Deski parkietu wydawały jęki
przy każdym ich kroku, który wzburzał także tumany pyłu. I deszcz uderzał
miarowo o szyby.
Bolało.
Wszystko było bolesne.
Zimne, trzeszczące deski wbijające mu się w plecy. Palce wbijające mu się w
ramiona tak mocno, jakby chciały go złamać. I to.
Nie czuł podniecenia,
ale pragnął tego, jak jeszcze niczego kiedykolwiek. Desperacko trzymał go przy
sobie, sięgając jego ramion, szyi i włosów. Żałował, że sam nie miał tyle siły
i nie mógł trzymać go w równie stalowym uścisku. Chciał posiadać i być
posiadanym. Ten jeden, jedyny raz być razem. Tak całkiem. Bo wiedział, że już
nie będzie innej szansy.
Ale to wszystko nie
tak. Nie miał obudzić się w cieple, w miękkości pościeli, czując na sobie
opiekuńczy wzrok. Poderwał się z łóżka i tak, jak stały, czyli jedynie w
spodniach i bez butów, rzucił się ku drzwiom pokoju. Drogę zagrodziła mu jednak
Pocahontas. Oparła się o drzwi i rzuciło:
– No i co niby zrobisz?
– Trish! – zawołał
chłopak, próbując ją odsunąć. – To nie on! On nic nie zrobił! To ja, ja tamtego
faceta… Kurwa!
Pocahontas chwyciła go
za nadgarstek, a potem bardzo wprawnie nacisnęła go tak, że z ręki Ryana w
momencie odpłynęła cała siła, odmawiając mu posłuszeństwa. Potem, nie chcąc tej
przepychanki bezsensownie przedłużać, kopnęła go z kolana w kroczę i pchnęła
tak, by upadł na podłogę.
– Siedź! – syknęła, gdy
zszokowany Ryan z bolesnym jękiem próbował się unieść. – Powiedziałam, siedź!
– Ale…
Trish odetchnęła i
oparła się ciężko plecami o drzwi. Spojrzała ten obraz nędzy, kulący się na
podłodze.
– Zrozum – zaczęła już
innym, miękkim tonem – tak będzie lepiej.
– Lepiej?! Dla kogo
lepiej?! – wybuchnął Ryan. – To ja zabiłem tamtego gościa. Nie wiem jak… Nigdy
się nawet nie biłem… Po prostu miał nóż, groził mi… To chyba był człowiek Ahigi.
Nie rozumiałem, czego ode mnie chce. Pytał się, gdzie jest Johnny… Powiedziałem,
że nie wiem, ale mi nie wierzył. Wściekł się, wyciągnął nóż i jakoś tak… Nawet
nie wiem, jak to się stało. W jednej chwili miał go w ręce, a w drugiej już
upadał na ziemię z nożem w brzuchu… Nie wiedziałem, co robić. Stałem tak jak
debil, a potem przyszedł Atsah i mnie zabrał…
Pocahontas kucnęła przy
roztrzęsionym chłopaku i go objęła. Jego głowę przycisnęła z całej siły do swojej
piersi. Jego łzy moczyły jej bluzkę.
– To ja go zabiłem. –
Usłyszała po chwili zdławione przez płacz słowa. Jednak nie było już w nich
żadnej mocy. Nie miały nikogo przekonać.
Ryan rozumiał, że tek
będzie lepiej. Poddał się, bo był za słaby. Pocahontas objęła go mocniej i
spojrzała przez okno na zachmurzone niebo. Atsah
oznacza w języku nawaho orła.
Symbol wolności. Samotny wędrowiec przemierzający przestworza niczym
nieograniczony.
Miała nadzieję, że i
ten jeszcze kiedyś wzbije się w niebiosa.
KONIEC TOMU I
Jej, Raphael żyje. Normalnie aż skacze z radości, a Aigha ma u mnie dużego plusa. ♡ Aż jestem ciekawa jak rozwinę się ich znajomoś.
OdpowiedzUsuńA i Johnny miej się na baczności, twoje dni są już policzone. Haha... Mam nadzieje, że będziesz bardzo cierpieć. ;)
Co do drugiej części rozdziału to współczuję Ryanowi, kolejny który ucierpiał przez tchórzostwo Johnny'ego. Normalnie jeden człowiek, a tyle złego ze sobą przynosi.
Mam nadzieję, że wszystko się im jeszcze ułoży. Bo narazie to jedna wielka tragedia.
Już koniec tomu pierwszego? Ja chcę jeszcze... Czekam, więc na 2 tom ^^ Rozdział jak zawsze wspaniały. Dziękuję za miłą lekturę.
Pozdrawiam Ashia
Może zacznę od końca, czyli że od tyłu ;P Dzielę na tomy, bo dość długie wychodzi to opowiadanie i teraz jakby jest dobre miejsce na to, bo "coś" się skończyło w historiach Ryana i Cherubina.
UsuńTrochę zaskakuje mnie ten w 100% negatywny odbiór Johnny'ego, bo on miał być "taki zły, ale nie do końca", bo też niby jest ofiarą. No ciekawe, ciekawe...
Dziękuję serdecznie za komentarz :)
P.S. Ahiga z Raphaelem wybiera się teraz do Brazylii. A pamiętanie, kto tam jest?^^
Pozdrawiam!
To nie tak, że całkowicie skreślam Johnny'ego, ale nie lubię gdy ktoś, krzywdzi moje ulubione postacie. xd
UsuńRozumiem, że też jest ofiarą, ale sam sobie robi wrogów, swoim zachowaniem. Jak już tak bardzo się bał, to mógł już nie wracać, bo narobił i sobie, i innym kłopotu. Ale są i plusy. Aigha poznał Raphaela i wydaje mi się, że zrozumiał, że czas działać, a w dodatku, może w końcu się uwolni od przeszłości. :) Podsumowując, Johnny ma szansę na zmianę mojej opinii o nim, ale będzie się musiał nieźle napracować, bo każdy, może dostać drugą szansę. Aż jestem ciekawa co jeszcze będzie się działo i jak się będzie zachowywał jak spotka pościg. :)
Brazylia? Dopiero terazc powiązałam fakty. ^^ Tak dawno nie było nic o Joshu♡. Jestem ciekawa czy został, z Mirą. No i co w końcu z Jackiem...
Oj coś czuje, że będzie się działo. Xd
Pozdrawiam Ashia
Przepraszam, ale teraz dopiero dostrzegłam, że telefon pozmieniał mi kolejność liter u Ahigi, ah ta auto korekta... Postaram się tego w przyszłości pilnować ;)
UsuńAshia
Bez przesady z tym przepraszaniem za takie "pierdoły"... Ja walę tyle byków w tych moich wypocinach, że aż wstyd i jakoś nie przepraszam ;P
UsuńZaskoczona jestem tak w ogóle, że ktoś pamięta tak "ósmoplanową" bohaterkę jak Mira. Szacun po prostu :D
Pozdrawiam!