Trish uśmiechnęła się
głupkowato i zerknęła w bok, a przede wszystkim sporo w górę, czyli na twarz
swojego niedawno poznanego, biologicznego ojca. Sasza też tu był. No i jeszcze ten
kudłaty pies wielbiący chudego gostka z irokezem na głowie, jakby był jakimś
bogiem. Szczęściarz, czy jakoś tak. Przed chwilą Santa Boy i jego chłopak
wrócili ze swojej nocnej eskapady. Stali więc teraz we czwórkę i patrzyli na
parę śpiącą na łóżku gwiazdy Rocka i jego kochanka, od niedawna także
narzeczonego.
– To chyba nie tak było
w tej legendzie o Pocahontas? – parsknęła Trish szczerze rozbawiona całą
sytuacją.
Sasza rzucił jej
krótkie spojrzenie i pokręcił głową niczym przedstawiciel starszego pokolenia
załamujący ręce nad upadkiem młodzieży. Sam był tak spedalony tak, że chyba
bardziej się nie dało, świadczyła o tym chociażby jego miłość do kutasów, ale
to z jaką lekkością dzieciaki w dzisiejszych czasach przechodziły do porządku
dziennego nad pewnymi rzeczami, szczerze go zadziwiało.
Mój najlepszy
przyjaciel w ubiegłej nocy miżdżył się w łóżku mojego biologicznego ojca z
innym nastolatkiem? Spoko, pożartuję sobie o tym z moim zaledwie wczoraj
poznanym starym, parsknął w myślach.
– Wygrałem – stwierdził
Santa Boy, pijąc do ich zakładu, czym wyrwał swojego chłopaka z zamyślenia.
Sasza musiał przyznać,
że muzyk uśmiechał się w dokładnie w ten sam sposób, co jego latorośl. Wydawał
się równie nieprzejęty, chociaż to przecież było ich łóżko. Sasza wyłącznie dla
zasady przewrócił swoimi szarymi, wyłupiastymi oczami i wyciągnął z kieszeni
zmięty banknot, aby mu go podać. W końcu zakład to był zakład, nieważne jak
idiotyczny.
– No dawaj, Szczęściarz
– zwrócił się do psa, odpinając mu smycz od obroży. Nie mogło się przecież obyć
bez kary.
Lekko niedowidzący owczarek
collie bezbłędnie zrozumiał, czego od niego chciano. Dziarsko, z uniesionym
ogonem, podszedł do brzegu łóżka i polizał śpiącego Ryana po twarzy. Chłopak
przeklął cicho, a potem otworzył oczy. Odepchnął od siebie pysk psa. Jego wzrok
padł od razu na trójkę stojącą w pokoju, a wycentrował się oczywiście na Sancie
Boy’u.
Inaczej to sobie
zaplanował. Mieli wynieść się z łóżka rockmana zanim ten wróci i przenieść się
z powrotem do salonu, zacierając za sobą wszelkie dowody zbrodni, ale po prostu
zasnęli. Ryan ocknął się już jakiś czas temu, ale oddał się kontemplacji pogrążonej
we śnie twarzy Indianina, zamiast go obudzić. Przekonywał sam siebie, że mają
jeszcze czas. Że jeszcze pięć minut. Nawet
nie chciało mu się spojrzeć na zegarek, bo było mu tak przyjemnie. Dopiero
skrzypnięcie drzwi mieszkania wyrwało go z tego sennego letargu, a wtedy już
było za późno. Kurczowo zacisnął więc oczy i postanowił udawać, że śpi. Miał
nadzieję, że Santa Boy im odpuści po zajrzeniu do sypialni. No i że Trish jakoś
pomoże im się z tego wykaraskać.
Oczywiście się
przeliczył. Trzy sępy stały więc teraz nad nim i Atsah, bawiąc się w najlepsze,
a on czuł, jak z zażenowania płoną mu trzewia i policzki. Zacisnął kurczowo
oczy, postanawiając po prostu przeczekać, aż sobie pójdą, ale jego plan
przetrwania zniweczył gorący, psi język nieznający litości.
Spotkał swojego
największego idola. Spędził pierwszą noc z chłopakiem, który mu się podobał, w
tak wyjątkowym miejscu, jakim było mieszkanie, pokój, a precyzując – łóżko
samego Santy Boy’a. Będzie pamiętał ostatnie kilkanaście godzin do końca życia,
ale teraz po prostu chciał zniknąć.
– No dajcie mu już
spokój. – Usłyszał nad uchem niski głos, a potem poczuł, jak objęty zostaje
ramieniem, w którym skrył twarz. – Bo za moment dostanie ataku apopleksji.
Tak, Atsah nie był zbyt
rozrzutny, jeśli chodziło o słowa, czy wyrażanie uczuć, ale zawsze można było
na niego liczyć.
– Widzisz, jaki
dżentelmen? – skomentował Sasza, zerkając na kochanka. – Możesz się czegoś
nauczyć.
Pociągnął Santę Boy’a
za rękaw w stronę kuchni. Uznał, że już się wystarczająco napastliwi nad dzieciakami.
Ani on, ani lider High Death, tak naprawdę nie mieli im za złe, że wykorzystali
jedyną w swoim rodzaju okazję. Muzyk przecież nawet sam wczoraj stwierdził, że
byłby niepocieszony, gdyby tak się nie stało. Sasza w sumie też.
Trish wymieniła krótkie
spojrzenie z Atsah i także opuściła sypialnię, udając się do kuchni. Ryan,
który przez swojego wujka, idiotę i tchórza był prawdopodobnie w większym
niebezpieczeństwie, niż to sobie uzmysławiał, potrzebował kogoś takiego jak
Indianin.
Pocahontas nie
rozumiała, czym w swoich działaniach, kieruje się Ahiga. Jeśli chciał po prostu
zemsty, mógł jej już dokonać lata temu, obierając za cel rodzinę Johnny’ego.
Jeśli chciał jego samego, miał go teraz jak na tacy. Jednak jak do tej pory
tylko kołował nad ofiarą niczym sokół. Trish nie rozumiała, czym Ahiga kierował
się w swoich bezsensownych dla niej działaniach. Jakby sam do końca nie
wiedział, czego chciał. A przez to też nie mogła też być pewna, czy to, co
powiedział Floyd, byłą całą prawdą. Czy nikt inny, groźniejszy, nie została
wysłany za nimi.
Dlatego to dobrze, że
Ryan miał przy sobie kogoś takiego jak Atsah. Kogoś zdolnego do wszystkiego,
jeśli zajdzie taka potrzeba. W to Trish nie wątpiła. To zobaczyła w oczach
Indianina.
Powinni też trzymać się
zatłoczonych, publicznych miejsc. A najlepiej dla nich będzie trzymać się Santy
Boy’a.
***
Atsah zaśmiał się
gardłowo i przytknął czoło do skroni chłopaka. Zsunął ramię, którym go dotąd
odsłaniał przed natrętnymi gapiami, i zahaczył palcami o jego brew oraz bliznę.
Jakoś tak lubił jej dotykać, badać opuszkami palców szorstką fakturę skóry w
tym miejscu. Pocałował Ryana przy linii włosów.
Chłopak był zaskoczony.
Oczywiście, speszenie i ekscytacja także walczyły o prym wśród emocji, które
się w nim teraz kotłowały. Wygrywało jednak zaskoczenie. Pozytywne. Sądził, że
Atsah będzie jakoś próbował się wyplątać z tego, co między nimi zaszło. Z tego,
co sobie powiedzieli, trochę słowami, a trochę gestami. Tak jednak najwyraźniej
nie było. To zdjęło z serca Ryana kilka kilogramów.
Przechylił się i
odnalazł usta Indianina. To wciąż wszystko było dla niego nowe, ale postanowił
zacząć brać to, czego pragnął. Podobało mu się ta intymność, którą zaczęli ze
sobą dzielić. Teraz, gdy spędzili noc w swoich objęciach, wszystko stało się
inne. Nawet zapach ich ciał. Teraz każdy miał na sobie nutę tego drugiego. I
spojrzenia, którymi się wzajemnie obdarzali. Wszystko było nowe i inne. No i
lepsze. Tak przynajmniej wydawało się Ryanowi.
Pocałowali się jeszcze
raz. Dość niezdarnie, bo nie znali się jeszcze tak dobrze i musieli walczyć z
cisnącym się na usta rozbawieniem. Oporządzili się szybko, by udać się do
kuchni, gdzie już czekała na nich reszta. Ryan nawet przestał się wstydzić.
Było mu teraz wszystko jedno. Nawet widok siedzącego już przy kuchennym stole
Floyda nie mógł mu zepsuć tego poranka.
Santa Boy stwierdził,
że on gównażerii usługiwać nie będzie i zapędził ich do zrobienia śniadania. W
czwórkę przygotowali stos kanapek i po kawie dla każdego. Floyd cały czas przy
tym zerkał na Ryana, co strasznie wnerwiało chłopaka. Chyba ich niespodziewany towarzysz podróży nie był zbyt
pocieszony tym, jaki przebieg miała ubiegła noc.
– To co zamierzacie
teraz zrobić? – spytał Santa Boy, gdy przenieśli się już z talerzem pełnym
kanapek ze wszystkim, co znaleźli w lodówce, do salonu, w którym było znacznie
więcej miejsca.
Dobre pytanie,
pomyślała Trish i zerknęła na Ryana. Naprawdę miała szczerą nadzieję, że Johnny
wykorzysta to, iż jego kuzyna nie ma w mieście i raz, a dobrze zakończy swoje
sprawy. To właśnie powinien zrobić, jeśli w jego zgniłym sercu zachował się
choć szczątek honoru. Stać się jednak mogło wszystko. Więc póki co, najlepiej
było zostać jak najdalej i być otoczonym przez tłum. Pocahontas nie opuszczało
wrażenie, że za dużo wymaga od tego farbowanego idioty w hawajskiej koszuli.
– Już chcesz się nas
pozbyć? – spytała Santę Boy’a. – Nie martw się. Nie zmienię zdania i nie wystąpię
o alimenty. Ale jednak sporo przejechaliśmy, by się tutaj dostać. Chcielibyśmy
coś zobaczyć, zanim wrócimy.
– Zabytki? –
zaproponował Sasza.
– Niby jakie? –
prychnęła Trish. – To miasto powstało w dziewiętnastym wieku. A i tak
jakiekolwiek historyczne budynki to tylko marne podróbki architektury
europejskiej.
Atsah lekko uśmiechnął
się pod nosem na te słowa. Niewielu białych Amerykanów miało tak krytyczne
spojrzenie na swoją historię i kulturę.
– Może chcecie zobaczyć
studio nagrań? – zaproponował więc Sasza. – A potem zapraszamy na imprezę.
– Imprezę? – zdziwił
się Santa Boy.
– Młody ma dzisiaj
urodziny – przypomniał jego chłopak, przewracając oczami. – Nawet kupiłeś mu
prezent… moimi rękami.
To był szalony dzień
pełen wrażeń. Ryan był pewien, że zapięta go do końca życia. Cały spędzili z
Santa Boy’em i Saszą, poznali świat muzyków od środka. Byli bliżej i widzieli
więcej, niż większość fanów High Death nawet marzyła. Santa Boy nawet dał mu
zagrać na swojej gitarze, pokazał mu parę chwytów. Zwiedzili też profesjonalne
studio nagrań. Po prostu od kilkunastu godzin wszystko układało się zajebiście.
Ryan wreszcie odetchnął pełną piersią i zapomniał na chwilę o tym wszystkim. O
ojcu i o Johnny’m. Przez to wszystko nie miał też szansy obgadać z Atsah tego,
co było teraz między nimi. Jednak na wszystko przyjdzie czas.
Już ciemniało, gdy
przybyli do ostatniego przystanku dzisiejszego dnia, czyli domu, w którym
mieszkał członek High Death o najkrótszym stażu w zespole, czyli gitarzysta
zwany po prostu Młodym. To on otworzył im drzwi. Na widok Santy Boy’a jego
twarz rozświetliła się niczym latarnia wieczorową porą. Powstrzymał się jednak
od jakiegokolwiek kontaktu fizycznego, bo już się nauczył, że lider za tym nie
przepadał.
– Dla ciebie.
Santa Boy wcisnął
dzieciakowi prezent w postaci niewielkiego pudełka opakowanego w ciemny papier
ze srebrną kokardą i bez czekania na odpowiedź wszedł do domu jak do siebie.
– Dzięki! Nie
spodziewałem się. – Ucieszony gitarzysta obejrzał się za siebie na Santę. – Co
to takiego?
– Hm? Pojęcia nie mam –
odparł Santa, przekrzykując muzykę dochodzącą z pierwszego piętra. – Serio
sądzisz, że to ja kupowałem?
Sasza z rezygnacją
pokręcił głową i w pocieszającym geście położył dłoń na ramieniu Młodego, gdy
mijał go w progu. Santa mógłby się czasem trochę wysilić. Ten dzieciak nadal go
uwielbiał. Mimo wszystko.
– Dzieciarnia, za mną! –
rzucił do Ryana i reszty paczki.
– No, siema – przywitał
się z czwórką nastolatków Młody, dopiero teraz zwracając na nich uwagę. –
Wbijajcie śmiało. Skąd tak w ogóle znacie się z chłopakami?
Zanim ktokolwiek zdążył
coś odpowiedzieć, Santa rzucił bez owijania w bawełnę:
– To bladolice cudo to
moja córka. Tak że, łapy precz.
Z gardła Młodego wydostało
się tylko nieartykułowany dźwięk, co brzmiało podobnie do „Acha”. Rozszerzonymi oczami oglądnął dziewczynę od
dołu do góry i z powrotem.
– Acha – rzucił
ponownie, tym razem wyraźniej.
Pocahontas uśmiechnęła się
do niego i wzruszyła ramionami. Santa Boy chyba nie zamierzał się bardziej
rozwlekać nad tematem, bo skupiony był już na czym innym, a mianowicie na
obrazie wiszący na ścianie w korytarzu.
– To Pedla* – zauważył.
– Dalej utrzymujecie kontakt?
– Czasami. Gdy jest w
Teksasie – odparł nagle wyraźnie speszony chłopak. – Jest… miły.
Santa Boy mruknął coś w
odpowiedzi i wszedł głębiej do domu. Zaraz dopadł go tłum gości na urodzinach
Młodego, który dotąd bawił się na piętrze. W większości byli to przyjaciele
chłopaka w podobnym do niego wieku i z podobnym zamiłowaniem do mocniejszej
muzyki, więc spotkanie Santy Boy’a stanowiło dla nich nie lada wydarzenie.
Nawet Sasza znalazł w tym pstrokatym tłumie paru swoich fanów, co szczerze go
zdziwiło.
Gdy pierwsze emocje już
opadły i impreza na nowo się rozkręciła, Ryan i reszta przepadła w ciągle powiększającym
się tłumie gości. Floyd zniknął już gdzieś na początku, chyba czując, że tylko
by zawadzał. Pocahontas trzymała się Santy Boy’a, który siedział w salonie na
fotelu niczym król, wciąż otoczony wianuszkiem przekrzykujących się fanów,
którzy prosili go kolejne i kolejne historie, najlepiej pikantne, z dziejów
High Death. Wyglądało to tak, jakby muzyk ukradł imprezę jubilatowi i stał się
jej główną atrakcją. Młodemu to chyba jednak nie przeszkadzało. Sam siedział na
podłodze jak wierny psiak i także się przysłuchiwał.
Teraz Ryan i Atsah
mieli więc wreszcie trochę czasu tylko dla siebie. Trochę pojedli, trochę
popili, a potem poszukali miejsca, gdzie mogli być sami. Na chwilę zagościli w opustoszałej
kuchni, ale muzyka nawet tutaj była głośna i utrudniała rozmowę, a nawet nie
pozwalała zebrać myśli. Postanowili więc wyjść na taras. Noc była bardzo
ciepła, chociaż do marca jeszcze trochę brakowało.
– No to co teraz? –
spytał Ryan, gdy już z plastikowymi kubeczkami w dłoniach umościli się w miarę wygodnie
na schodach.
– Nie wiem – przyznał
Atsah, patrząc przed siebie, na rozgwieżdżone niebo. – Obiecałem sobie, że się powstrzymam,
ale się nie powstrzymałem. I nie żałuję. Więc, jeśli tylko mnie chcesz, będę
twój.
– Łał, wypowiedziałeś
naraz więcej niż pięć słów – zauważył ucieszony tym, co właśnie usłyszał Ryan. –
Czyli… że ten?
– Że ten – zgodził się
Atsah, zaciskając dłoń na palcach Ryana, które właśnie dotknęły jego skóry.
Z wnętrza domu
dochodziła przytłumiona, rockowa muzyka, co jakiś czas przecinana wybuchami
pijackich śmiechów, a oni siedzieli na tarasie i patrzyli w słowa. Nie mówili
do siebie, bo wcale tego teraz nie potrzebowali.
Pierwszy ciszę między
nimi o dziwo przerwał Atsah:
– Coraz bardziej
zaczynam wątpić, czy naprawdę jakiś bóg gdzieś tam istnieje – rzucił, patrząc w
nieprzysłonięte tej nocy przez chmury gwiazdy.
– Dlaczego?
– Bo ci, którzy powinni
zostać ukarani za swoje czyny, dostają nagrody – odparł Atsah, zapewne mając na
myśli siebie. – A ci, który niczym nie zawinili, zostają ukarani. Albo więc
jesteśmy częścią czegoś, czego ogromu nasze umysły nie potrafią objąć. Albo
wszystko, co się wokół nas dzieje, jest po prostu zwykłym przypadkiem.
Atsah spojrzał na
skonsternowaną minę Ryana i uśmiechnął się pod nosem.
– Pieprzę od rzeczy –
stwierdził. Odłożył kubek na schodek i wstał. – Idę do łazienki.
Ryan odprowadził go
wzrokiem. Nie miał teraz na stroju na jakieś egzystencjalne dyskusje, ale
przyszło mu na myśl, co on albo jego matka takiego zrobili, że Ted Norton
skończył tak, a nie inaczej. Skłaniał się ku temu, że życie było po prostu
zbiorem przypadków. Po prostu dla jednych układały się w lepszą, a dla innych w
gorszą całość.
Obejrzał się za siebie,
gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Nie ujrzał jednak tego, kogo się spodziewał,
czyli Atsah, a dzisiejszego jubilata. Ten wydawał się równie zaskoczony.
– Och, Ryan, tak? –
zagadał. – Nie siedź za długo, bo dostaniesz wilka.
Wyminął go na schodach
tarasu.
– Gdzie się teraz
wybierasz? – zdziwił się Ryan.
– A, do sklepu – odparł
Młody. – Zaczyna brakować czegoś do popitki.
Ryan zerwał się ze
schodów i podszedł do chłopaka.
– Weź, ja pójdę –
zaproponował. – Jubilat nie powinien chodzić do sklepu na własnej imprezie.
Tylko mi powiesz, w którą stronę.
– Nie no. Goście tym
bardziej nie powinni.
– Serio, to żaden
problem.
Młody w końcu uległ.
Dał chłopakowi pieniądze i pokazał mu, w którą stronę trzeba iść do sklepu
całodobowego. Gdy miał wracać już na imprezę, w drzwiach domu minął się z tym
wielkim Indianinem.
– Gdzie Ryan? – spytał
chłopak, chwytając go za ramię.
– A, był tak miły i
poszedł za mnie do sklepu – odparł Młody i zaraz syknął, gdy dłoń Atsah
boleśnie zacisnęła się na jego ramieniu.
– Kurwa! – przeklął
Indianin i pośpiesznie zbiegł ze schodów, a potem opuścił posesję.
Ryana znalazł szybko.
Chłopak zdążył przejść zaledwie dwie ulice. Gdy Atsah go ujrzał, stojącego w
świetle latarni, najpierw poczuł ulgę, ale zaraz potem żółć podpłynęła mu do
gardła.
Ryan też go zauważył.
Cały się trząsł. Rozszerzonymi oczami, w których kryły się dezorientacja,
strach i błaganie o pomoc, spojrzał na Indianina, a potem znów pod swoje nogi,
na leżącego tam bez ruchu mężczyznę.
Atsah nawet nie musiał
się zastanawiać się, do czego tu przed momentem doszło. Sam był już przecież w
takiej sytuacji. Szybko przeczesał wzrokiem chodnik w poszukiwaniu narzędzia.
Noża, który miał zatopić się w ciele kuzyna Johnny’ego, a kończył we wnętrznościach
swojego właściciela. Podniósł go i schował po ubraniem. Chwycił roztrzęsionego
Ryana za rękę i pociągnął za sobą, inaczej zaraz ktoś by ich tu znalazł.
Wątpił coraz bardziej.
*Nawiązanie do
rozdziału 10 „Life is Cheap”
Ohoho! Co tu się podziało! !! Będzie z tego chryja��
OdpowiedzUsuń