niedziela, 7 października 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 19 - Zwątpienie

Dziękuję za komentarze pod poprzednim rozdziałem :) U mnie w życiu ciekawie. Asystowałam m.in. przy operacji świni, a nie studiuję nawet weterynarii... Niezbadane są ścieżki życia :D

Trish uśmiechnęła się głupkowato i zerknęła w bok, a przede wszystkim sporo w górę, czyli na twarz swojego niedawno poznanego, biologicznego ojca. Sasza też tu był. No i jeszcze ten kudłaty pies wielbiący chudego gostka z irokezem na głowie, jakby był jakimś bogiem. Szczęściarz, czy jakoś tak. Przed chwilą Santa Boy i jego chłopak wrócili ze swojej nocnej eskapady. Stali więc teraz we czwórkę i patrzyli na parę śpiącą na łóżku gwiazdy Rocka i jego kochanka, od niedawna także narzeczonego.

– To chyba nie tak było w tej legendzie o Pocahontas? – parsknęła Trish szczerze rozbawiona całą sytuacją.
Sasza rzucił jej krótkie spojrzenie i pokręcił głową niczym przedstawiciel starszego pokolenia załamujący ręce nad upadkiem młodzieży. Sam był tak spedalony tak, że chyba bardziej się nie dało, świadczyła o tym chociażby jego miłość do kutasów, ale to z jaką lekkością dzieciaki w dzisiejszych czasach przechodziły do porządku dziennego nad pewnymi rzeczami, szczerze go zadziwiało.
Mój najlepszy przyjaciel w ubiegłej nocy miżdżył się w łóżku mojego biologicznego ojca z innym nastolatkiem? Spoko, pożartuję sobie o tym z moim zaledwie wczoraj poznanym starym, parsknął w myślach.
– Wygrałem – stwierdził Santa Boy, pijąc do ich zakładu, czym wyrwał swojego chłopaka z zamyślenia.
Sasza musiał przyznać, że muzyk uśmiechał się w dokładnie w ten sam sposób, co jego latorośl. Wydawał się równie nieprzejęty, chociaż to przecież było ich łóżko. Sasza wyłącznie dla zasady przewrócił swoimi szarymi, wyłupiastymi oczami i wyciągnął z kieszeni zmięty banknot, aby mu go podać. W końcu zakład to był zakład, nieważne jak idiotyczny.
– No dawaj, Szczęściarz – zwrócił się do psa, odpinając mu smycz od obroży. Nie mogło się przecież obyć bez kary.
Lekko niedowidzący owczarek collie bezbłędnie zrozumiał, czego od niego chciano. Dziarsko, z uniesionym ogonem, podszedł do brzegu łóżka i polizał śpiącego Ryana po twarzy. Chłopak przeklął cicho, a potem otworzył oczy. Odepchnął od siebie pysk psa. Jego wzrok padł od razu na trójkę stojącą w pokoju, a wycentrował się oczywiście na Sancie Boy’u.
Inaczej to sobie zaplanował. Mieli wynieść się z łóżka rockmana zanim ten wróci i przenieść się z powrotem do salonu, zacierając za sobą wszelkie dowody zbrodni, ale po prostu zasnęli. Ryan ocknął się już jakiś czas temu, ale oddał się kontemplacji pogrążonej we śnie twarzy Indianina, zamiast go obudzić. Przekonywał sam siebie, że mają jeszcze czas. Że jeszcze pięć minut. Nawet nie chciało mu się spojrzeć na zegarek, bo było mu tak przyjemnie. Dopiero skrzypnięcie drzwi mieszkania wyrwało go z tego sennego letargu, a wtedy już było za późno. Kurczowo zacisnął więc oczy i postanowił udawać, że śpi. Miał nadzieję, że Santa Boy im odpuści po zajrzeniu do sypialni. No i że Trish jakoś pomoże im się z tego wykaraskać.
Oczywiście się przeliczył. Trzy sępy stały więc teraz nad nim i Atsah, bawiąc się w najlepsze, a on czuł, jak z zażenowania płoną mu trzewia i policzki. Zacisnął kurczowo oczy, postanawiając po prostu przeczekać, aż sobie pójdą, ale jego plan przetrwania zniweczył gorący, psi język nieznający litości.
Spotkał swojego największego idola. Spędził pierwszą noc z chłopakiem, który mu się podobał, w tak wyjątkowym miejscu, jakim było mieszkanie, pokój, a precyzując – łóżko samego Santy Boy’a. Będzie pamiętał ostatnie kilkanaście godzin do końca życia, ale teraz po prostu chciał zniknąć.
– No dajcie mu już spokój. – Usłyszał nad uchem niski głos, a potem poczuł, jak objęty zostaje ramieniem, w którym skrył twarz. – Bo za moment dostanie ataku apopleksji.
Tak, Atsah nie był zbyt rozrzutny, jeśli chodziło o słowa, czy wyrażanie uczuć, ale zawsze można było na niego liczyć.
– Widzisz, jaki dżentelmen? – skomentował Sasza, zerkając na kochanka. – Możesz się czegoś nauczyć.
Pociągnął Santę Boy’a za rękaw w stronę kuchni. Uznał, że już się wystarczająco napastliwi nad dzieciakami. Ani on, ani lider High Death, tak naprawdę nie mieli im za złe, że wykorzystali jedyną w swoim rodzaju okazję. Muzyk przecież nawet sam wczoraj stwierdził, że byłby niepocieszony, gdyby tak się nie stało. Sasza w sumie też.
Trish wymieniła krótkie spojrzenie z Atsah i także opuściła sypialnię, udając się do kuchni. Ryan, który przez swojego wujka, idiotę i tchórza był prawdopodobnie w większym niebezpieczeństwie, niż to sobie uzmysławiał, potrzebował kogoś takiego jak Indianin.
Pocahontas nie rozumiała, czym w swoich działaniach, kieruje się Ahiga. Jeśli chciał po prostu zemsty, mógł jej już dokonać lata temu, obierając za cel rodzinę Johnny’ego. Jeśli chciał jego samego, miał go teraz jak na tacy. Jednak jak do tej pory tylko kołował nad ofiarą niczym sokół. Trish nie rozumiała, czym Ahiga kierował się w swoich bezsensownych dla niej działaniach. Jakby sam do końca nie wiedział, czego chciał. A przez to też nie mogła też być pewna, czy to, co powiedział Floyd, byłą całą prawdą. Czy nikt inny, groźniejszy, nie została wysłany za nimi.
Dlatego to dobrze, że Ryan miał przy sobie kogoś takiego jak Atsah. Kogoś zdolnego do wszystkiego, jeśli zajdzie taka potrzeba. W to Trish nie wątpiła. To zobaczyła w oczach Indianina.
Powinni też trzymać się zatłoczonych, publicznych miejsc. A najlepiej dla nich będzie trzymać się Santy Boy’a.
***
Atsah zaśmiał się gardłowo i przytknął czoło do skroni chłopaka. Zsunął ramię, którym go dotąd odsłaniał przed natrętnymi gapiami, i zahaczył palcami o jego brew oraz bliznę. Jakoś tak lubił jej dotykać, badać opuszkami palców szorstką fakturę skóry w tym miejscu. Pocałował Ryana przy linii włosów.
Chłopak był zaskoczony. Oczywiście, speszenie i ekscytacja także walczyły o prym wśród emocji, które się w nim teraz kotłowały. Wygrywało jednak zaskoczenie. Pozytywne. Sądził, że Atsah będzie jakoś próbował się wyplątać z tego, co między nimi zaszło. Z tego, co sobie powiedzieli, trochę słowami, a trochę gestami. Tak jednak najwyraźniej nie było. To zdjęło z serca Ryana kilka kilogramów.
Przechylił się i odnalazł usta Indianina. To wciąż wszystko było dla niego nowe, ale postanowił zacząć brać to, czego pragnął. Podobało mu się ta intymność, którą zaczęli ze sobą dzielić. Teraz, gdy spędzili noc w swoich objęciach, wszystko stało się inne. Nawet zapach ich ciał. Teraz każdy miał na sobie nutę tego drugiego. I spojrzenia, którymi się wzajemnie obdarzali. Wszystko było nowe i inne. No i lepsze. Tak przynajmniej wydawało się Ryanowi.
Pocałowali się jeszcze raz. Dość niezdarnie, bo nie znali się jeszcze tak dobrze i musieli walczyć z cisnącym się na usta rozbawieniem. Oporządzili się szybko, by udać się do kuchni, gdzie już czekała na nich reszta. Ryan nawet przestał się wstydzić. Było mu teraz wszystko jedno. Nawet widok siedzącego już przy kuchennym stole Floyda nie mógł mu zepsuć tego poranka.
Santa Boy stwierdził, że on gównażerii usługiwać nie będzie i zapędził ich do zrobienia śniadania. W czwórkę przygotowali stos kanapek i po kawie dla każdego. Floyd cały czas przy tym zerkał na Ryana, co strasznie wnerwiało chłopaka. Chyba ich niespodziewany towarzysz podróży nie był zbyt pocieszony tym, jaki przebieg miała ubiegła noc.
– To co zamierzacie teraz zrobić? – spytał Santa Boy, gdy przenieśli się już z talerzem pełnym kanapek ze wszystkim, co znaleźli w lodówce, do salonu, w którym było znacznie więcej miejsca.
Dobre pytanie, pomyślała Trish i zerknęła na Ryana. Naprawdę miała szczerą nadzieję, że Johnny wykorzysta to, iż jego kuzyna nie ma w mieście i raz, a dobrze zakończy swoje sprawy. To właśnie powinien zrobić, jeśli w jego zgniłym sercu zachował się choć szczątek honoru. Stać się jednak mogło wszystko. Więc póki co, najlepiej było zostać jak najdalej i być otoczonym przez tłum. Pocahontas nie opuszczało wrażenie, że za dużo wymaga od tego farbowanego idioty w hawajskiej koszuli.
– Już chcesz się nas pozbyć? – spytała Santę Boy’a. – Nie martw się. Nie zmienię zdania i nie wystąpię o alimenty. Ale jednak sporo przejechaliśmy, by się tutaj dostać. Chcielibyśmy coś zobaczyć, zanim wrócimy.
– Zabytki? – zaproponował Sasza.
– Niby jakie? – prychnęła Trish. – To miasto powstało w dziewiętnastym wieku. A i tak jakiekolwiek historyczne budynki to tylko marne podróbki architektury europejskiej.
Atsah lekko uśmiechnął się pod nosem na te słowa. Niewielu białych Amerykanów miało tak krytyczne spojrzenie na swoją historię i kulturę.
– Może chcecie zobaczyć studio nagrań? – zaproponował więc Sasza. – A potem zapraszamy na imprezę.
– Imprezę? – zdziwił się Santa Boy.
– Młody ma dzisiaj urodziny – przypomniał jego chłopak, przewracając oczami. – Nawet kupiłeś mu prezent… moimi rękami.

To był szalony dzień pełen wrażeń. Ryan był pewien, że zapięta go do końca życia. Cały spędzili z Santa Boy’em i Saszą, poznali świat muzyków od środka. Byli bliżej i widzieli więcej, niż większość fanów High Death nawet marzyła. Santa Boy nawet dał mu zagrać na swojej gitarze, pokazał mu parę chwytów. Zwiedzili też profesjonalne studio nagrań. Po prostu od kilkunastu godzin wszystko układało się zajebiście. Ryan wreszcie odetchnął pełną piersią i zapomniał na chwilę o tym wszystkim. O ojcu i o Johnny’m. Przez to wszystko nie miał też szansy obgadać z Atsah tego, co było teraz między nimi. Jednak na wszystko przyjdzie czas.
Już ciemniało, gdy przybyli do ostatniego przystanku dzisiejszego dnia, czyli domu, w którym mieszkał członek High Death o najkrótszym stażu w zespole, czyli gitarzysta zwany po prostu Młodym. To on otworzył im drzwi. Na widok Santy Boy’a jego twarz rozświetliła się niczym latarnia wieczorową porą. Powstrzymał się jednak od jakiegokolwiek kontaktu fizycznego, bo już się nauczył, że lider za tym nie przepadał.
– Dla ciebie.
Santa Boy wcisnął dzieciakowi prezent w postaci niewielkiego pudełka opakowanego w ciemny papier ze srebrną kokardą i bez czekania na odpowiedź wszedł do domu jak do siebie.
– Dzięki! Nie spodziewałem się. – Ucieszony gitarzysta obejrzał się za siebie na Santę. – Co to takiego?
– Hm? Pojęcia nie mam – odparł Santa, przekrzykując muzykę dochodzącą z pierwszego piętra. – Serio sądzisz, że to ja kupowałem?
Sasza z rezygnacją pokręcił głową i w pocieszającym geście położył dłoń na ramieniu Młodego, gdy mijał go w progu. Santa mógłby się czasem trochę wysilić. Ten dzieciak nadal go uwielbiał. Mimo wszystko.
– Dzieciarnia, za mną! – rzucił do Ryana i reszty paczki.
– No, siema – przywitał się z czwórką nastolatków Młody, dopiero teraz zwracając na nich uwagę. – Wbijajcie śmiało. Skąd tak w ogóle znacie się z chłopakami?
Zanim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, Santa rzucił bez owijania w bawełnę:
– To bladolice cudo to moja córka. Tak że, łapy precz.
Z gardła Młodego wydostało się tylko nieartykułowany dźwięk, co brzmiało podobnie do „Acha”.  Rozszerzonymi oczami oglądnął dziewczynę od dołu do góry i z powrotem.
– Acha – rzucił ponownie, tym razem wyraźniej.
Pocahontas uśmiechnęła się do niego i wzruszyła ramionami. Santa Boy chyba nie zamierzał się bardziej rozwlekać nad tematem, bo skupiony był już na czym innym, a mianowicie na obrazie wiszący na ścianie w korytarzu.
– To Pedla* – zauważył. – Dalej utrzymujecie kontakt?
– Czasami. Gdy jest w Teksasie – odparł nagle wyraźnie speszony chłopak. – Jest… miły.
Santa Boy mruknął coś w odpowiedzi i wszedł głębiej do domu. Zaraz dopadł go tłum gości na urodzinach Młodego, który dotąd bawił się na piętrze. W większości byli to przyjaciele chłopaka w podobnym do niego wieku i z podobnym zamiłowaniem do mocniejszej muzyki, więc spotkanie Santy Boy’a stanowiło dla nich nie lada wydarzenie. Nawet Sasza znalazł w tym pstrokatym tłumie paru swoich fanów, co szczerze go zdziwiło.
Gdy pierwsze emocje już opadły i impreza na nowo się rozkręciła, Ryan i reszta przepadła w ciągle powiększającym się tłumie gości. Floyd zniknął już gdzieś na początku, chyba czując, że tylko by zawadzał. Pocahontas trzymała się Santy Boy’a, który siedział w salonie na fotelu niczym król, wciąż otoczony wianuszkiem przekrzykujących się fanów, którzy prosili go kolejne i kolejne historie, najlepiej pikantne, z dziejów High Death. Wyglądało to tak, jakby muzyk ukradł imprezę jubilatowi i stał się jej główną atrakcją. Młodemu to chyba jednak nie przeszkadzało. Sam siedział na podłodze jak wierny psiak i także się przysłuchiwał.
Teraz Ryan i Atsah mieli więc wreszcie trochę czasu tylko dla siebie. Trochę pojedli, trochę popili, a potem poszukali miejsca, gdzie mogli być sami. Na chwilę zagościli w opustoszałej kuchni, ale muzyka nawet tutaj była głośna i utrudniała rozmowę, a nawet nie pozwalała zebrać myśli. Postanowili więc wyjść na taras. Noc była bardzo ciepła, chociaż do marca jeszcze trochę brakowało.
– No to co teraz? – spytał Ryan, gdy już z plastikowymi kubeczkami w dłoniach umościli się w miarę wygodnie na schodach.
– Nie wiem – przyznał Atsah, patrząc przed siebie, na rozgwieżdżone niebo. – Obiecałem sobie, że się powstrzymam, ale się nie powstrzymałem. I nie żałuję. Więc, jeśli tylko mnie chcesz, będę twój.
– Łał, wypowiedziałeś naraz więcej niż pięć słów – zauważył ucieszony tym, co właśnie usłyszał Ryan. – Czyli… że ten?
– Że ten – zgodził się Atsah, zaciskając dłoń na palcach Ryana, które właśnie dotknęły jego skóry.
Z wnętrza domu dochodziła przytłumiona, rockowa muzyka, co jakiś czas przecinana wybuchami pijackich śmiechów, a oni siedzieli na tarasie i patrzyli w słowa. Nie mówili do siebie, bo wcale tego teraz nie potrzebowali.
Pierwszy ciszę między nimi o dziwo przerwał Atsah:
– Coraz bardziej zaczynam wątpić, czy naprawdę jakiś bóg gdzieś tam istnieje – rzucił, patrząc w nieprzysłonięte tej nocy przez chmury gwiazdy.
– Dlaczego?
– Bo ci, którzy powinni zostać ukarani za swoje czyny, dostają nagrody – odparł Atsah, zapewne mając na myśli siebie. – A ci, który niczym nie zawinili, zostają ukarani. Albo więc jesteśmy częścią czegoś, czego ogromu nasze umysły nie potrafią objąć. Albo wszystko, co się wokół nas dzieje, jest po prostu zwykłym przypadkiem.
Atsah spojrzał na skonsternowaną minę Ryana i uśmiechnął się pod nosem.
– Pieprzę od rzeczy – stwierdził. Odłożył kubek na schodek i wstał. – Idę do łazienki.
Ryan odprowadził go wzrokiem. Nie miał teraz na stroju na jakieś egzystencjalne dyskusje, ale przyszło mu na myśl, co on albo jego matka takiego zrobili, że Ted Norton skończył tak, a nie inaczej. Skłaniał się ku temu, że życie było po prostu zbiorem przypadków. Po prostu dla jednych układały się w lepszą, a dla innych w gorszą całość.
Obejrzał się za siebie, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Nie ujrzał jednak tego, kogo się spodziewał, czyli Atsah, a dzisiejszego jubilata. Ten wydawał się równie zaskoczony.
– Och, Ryan, tak? – zagadał. – Nie siedź za długo, bo dostaniesz wilka.
Wyminął go na schodach tarasu.
– Gdzie się teraz wybierasz? – zdziwił się Ryan.
– A, do sklepu – odparł Młody. – Zaczyna brakować czegoś do popitki.
Ryan zerwał się ze schodów i podszedł do chłopaka.
– Weź, ja pójdę – zaproponował. – Jubilat nie powinien chodzić do sklepu na własnej imprezie. Tylko mi powiesz, w którą stronę.
– Nie no. Goście tym bardziej nie powinni.
– Serio, to żaden problem.
Młody w końcu uległ. Dał chłopakowi pieniądze i pokazał mu, w którą stronę trzeba iść do sklepu całodobowego. Gdy miał wracać już na imprezę, w drzwiach domu minął się z tym wielkim Indianinem.
– Gdzie Ryan? – spytał chłopak, chwytając go za ramię.
– A, był tak miły i poszedł za mnie do sklepu – odparł Młody i zaraz syknął, gdy dłoń Atsah boleśnie zacisnęła się na jego ramieniu.
– Kurwa! – przeklął Indianin i pośpiesznie zbiegł ze schodów, a potem opuścił posesję.
Ryana znalazł szybko. Chłopak zdążył przejść zaledwie dwie ulice. Gdy Atsah go ujrzał, stojącego w świetle latarni, najpierw poczuł ulgę, ale zaraz potem żółć podpłynęła mu do gardła.
Ryan też go zauważył. Cały się trząsł. Rozszerzonymi oczami, w których kryły się dezorientacja, strach i błaganie o pomoc, spojrzał na Indianina, a potem znów pod swoje nogi, na leżącego tam bez ruchu mężczyznę.
Atsah nawet nie musiał się zastanawiać się, do czego tu przed momentem doszło. Sam był już przecież w takiej sytuacji. Szybko przeczesał wzrokiem chodnik w poszukiwaniu narzędzia. Noża, który miał zatopić się w ciele kuzyna Johnny’ego, a kończył we wnętrznościach swojego właściciela. Podniósł go i schował po ubraniem. Chwycił roztrzęsionego Ryana za rękę i pociągnął za sobą, inaczej zaraz ktoś by ich tu znalazł.
Wątpił coraz bardziej.

*Nawiązanie do rozdziału 10 „Life is Cheap” 

1 komentarz:

  1. Ohoho! Co tu się podziało! !! Będzie z tego chryja��

    OdpowiedzUsuń