Posypuję głowę popiołem za tak długi czas pomiędzy pojawieniem się kolejnych rozdziałów, jednak jakieś wielkiej poprawy w najbliższym czasie nie mogę obiecać. Oczywiście będę się starać z całych sił. Zdradzę wam, że chcę zakończyć TB w maksymalnie 30 rozdziałach i na pewno któryś z głównych bohaterów zginie. Domyślacie się kto?
budził
się, gdy za oknem panował już całkowity mrok. Taa, może w
Nigerii. W żadnym mieście w USA nigdy nie było zupełnie ciemno,
bo noc rozpraszały tysiące, jeśli nie miliony sztucznych źródeł
światła, fałszywych Słońc. Jakby ludzie uważali się za jakichś
bogów, którzy mają prawo decydować, kiedy ma kończyć się
dzień, ale przecież God never alive. Sam tak kiedyś
śpiewał. To zabawne, bo on nie miał zielonego pojęcia o
śpiewaniu, podobnie jak o graniu – lata temu, gdy jeszcze nie
drżały mu palce, znalazł się na jakiejś tam liście najlepszych
gitarzystów, a nawet nie umiał czytać nut. Co zresztą, nie było
znowu taką rzadkością wśród metalowców i w niczym nie
przeszkadzało. Ponieważ wtedy, gdy mieli po dwadzieścia lat, nie
pisali i nie nagrywali piosenek, bo to przecież takie
trywialne. Bo tak robią gwiazdeczki pop. Wszyscy byli święcie
przekonani, że ich muzyka jest czymś głębszym. Środkiem
wyrazu ich filozofii, głosem przemawiającym do ludzi pod sceną. Że
to jest naprawdę coś wyjątkowego i wartościowego. Głębszego. Bo
przecież mówili ludziom „Hej, pierdolcie system”. To było coś,
prawda? Mimo że Santa Boy dalej nie potrafił zdefiniować, czym był
tak dokładnie owy system. Nikt się tym jednak nie przejmował, bo
każdy wiedział, czym on jest. System to system. Teraz, po latach,
dochodził do wniosku, że to było jedynie wytłumaczenie,
przykrywka, bo wszystko tak naprawdę sprowadzało się do ćpania,
chlania i dupczenia. A nic tak nie łamie systemu, jak chlanie,
ćpanie i dupczenie, co nie? Jednak na nie trzeba mieć pieniądze,
ale jak je zarobić nie pracując, bo praca to przecież nic innego
jak wyzysk człowieka przez establishment?
Gdy podpaleniu
kampera faceta, z którym uciekł, wrócił do rodzinnego miasta,
żeby zabrać Beherita, przyrzekł sobie, że już nigdy tego nie
zrobi. Życie jednak zweryfikowało siłę jego charakteru. Musiał
jakoś przekonać producenta, że ze wszystkich obszarpanych
wyrzutków społeczeństwa z porysowanymi i obklejonymi gitarami
warto zainwestować akurat w nich. Kwadrans w łazience wydawał się
niską ceną.
Jason
nic nie powiedział. Przymknął oczy tylko na moment dłużej niż
zwykle, podczas którego przekalkulował, czy to było tego warte.
Uznał, że tak. Beherit się rozpłakał. Krzyczał, tym swoim
cienkim głosem, którego tak nienawidził, że Santa powinien się
cenić. Odwarknął mu, że to nic. Był wściekły, że nie docenił
jego poświęcenia. Ale nie mógł mu tego powiedzieć, bo przyznałby
się wtedy, że to jednak coś znaczyło. Wmawiał sobie, że to on
podjął decyzję. Że był tym, który wykorzystuje, a nie
odwrotnie. Przez jakiś czas nawet w to wierzył.
Najgorsze
było współczucie, a to już nigdy nie znikło ze spojrzenia
Beherita. Nieważne, ile by mu tego nie udowadniał, patrzył na
niego jak na ofiarę. A on nie był żadną pieprzoną ofiarą. To
oni wszyscy nimi byli. Nawet gdy już jako zespół wdrapali się na
szczyt i nie musiał sobie niczego udowadniać; i gdy umarł Beherit
i nie musiał mu niczego udowadniać, wciąż to robił. Upokarzał
innych dla poczucia własnej wartości. Tak jak zrobił to z
nastoletnim Jackiem Hetfieldem, chociażby. Wmawiał sobie, że to
wcale nie robi z niego takiego skurwiela jak jego ojciec, bo przecież
dawał im szansę. Jackowi też dał. Pierwsze dnia kazał mu
spieprzać. I drugiego, i trzeciego, i czwartego. A chłopak wciąż
wracał. Sam tego chciał, nie? Nie, oczywiście, że nie. Nikt nie
chciałby tego, co zaserwował mu Santa Boy. Nawet on sam, kiedy miał
te jebane piętnaście lat. Z ofiary przemienił się w oprawcę. Jak
żałośnie. A potem zauważył tego dzieciaka, młodszego Hetfielda.
Właściwie wszystko, co potem widział, to jego czarne, rozszerzone
oczy na tle kredowo białej skóry. Czysta niewinność. Ogarnęła
go wściekłość, bo to był dzieciak z dobrego domu – z
ogródkiem, basenem i labradorem z nadwagą i który nigdy nie zazna
tego, co on albo Beherit. Musiał go zniszczyć. Skruszyć, pobliźnić
go tak, jak on sam był pobliźniony.
Do
tej pory miał szramy na dłoni po zbiciu lustra w hotelowym pokoju
tamtej nocy, dziesięć lat temu. Chciało mu się rzygać, gdy na
siebie patrzył. Kompletnie rzucił ćpanie z dnia na dzień. Przykuł
się nawet do kaloryfera. Dobrze wiedział, że to głupota i jak to
się odbije na jego organizmie, ale chciał się ukarać. Nie ukoiło
to jego duszy tym ani każdym następnym razem. A potem spotkał jego
– chłopaczka pozornie takiego samego jak on. Uznał, że
uratowanie go będzie odkupieniem i że zagłuszy samotność na
jakiś czas. Okazało się, że wciągnięcie jednego człowieka
trzymającego się klifu ostatkiem sił, jest znacznie trudniejsze,
niż zrzucenie tysiąca.
Santa
Boy zapalił lampkę do czytania przymocowaną do zagłówka łóżka
i popatrzył na mężczyznę śpiącego obok. Wcale nie byli tacy
sami. Może w oczach społeczeństwa – dwa zaćpane wrzody na
zdrowym organizmie narodu. Ale to nieprawda, bo Sasza nigdy nie
przestał być dobrym chłopcem, po prostu trochę się
zagubił. Wystarczyło wskazać mu drogę. Dlatego Santa Boy tak się
bał jego spojrzenia. Zwykle przestraszone i rozbiegane klarowało
się, gdy padało na niego. Jedyne czego Sasza był pewien, to
swojego uczucia do niego. Z czasem Santa Boy też zaczął w to
wierzyć i to było takie straszne. Kurewsko straszne. Drugi raz już
tego nie przeżyje. Nie zdoła ponownie przyzwyczaić się do
samotności. Dlatego tak bał się zaufać Saszy. Bo chłopak w końcu
zrozumie, że wcale nie są tacy sami i tam, za murami ich
mieszkania, czekają miliony innych dobrych chłopców.
Dlatego nie chciał go wypuścić z klatki w obawie, że już nigdy
nie wróci.
Sasza
z cichym sapnięciem przekręcił się na plecy. Siwe światło
lampki podkreślało cienie pod jego oczami i zgrubienie na szyi.
Zapewne miał niedoczynność tarczycy. Już dawno powinien mu
powiedzieć, żeby poszedł do lekarza, ale to było jak przyznanie
przed samym sobą, że mu zależy. Przejechał zgiętym placem po
ciepłym policzku Saszy i pochylił się ku niemu. Chłopak otworzył
oczy i rozejrzał się po pokoju rozespanym spojrzeniem, które po
chwili zatrzymało się na Sancie Boy'u.
–
Co? – spytał
cicho.
–
Nic, idź spać.
Sasza
przymknął oczy, a jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu.
–
Wiesz – zaczął –
mam dziwne wrażenie, że gdybym się nie obudził, to powiedziałbyś
śpiącemu mnie coś naprawdę wielkiego.
–
Jasne – prychnął
Santa i objął szyję chłopaka dłonią. – Właśnie miałem ci
powiedzieć, że powinieneś iść do endokrynologa.
Sasza
otworzył oczy i powiódł wzrokiem wzdłuż wytatuowanej ręki Santy
Boy'a do jego twarzy. Uśmiechnął się i założył ręce za głowę.
–
Mówiłem – odparł
ze śmiechem. – Coś wielkiego.
–
Dziwna jest ta twoja
skala.
–
Nie moja. Twoja.
Santa
przewrócił oczami i z powrotem położył się na łóżku, tyłem
do Saszy.
–
I możesz tu spać,
jak chcesz – oznajmił po chwili.
Sasza
zagryzł wargę, żeby się nie roześmiać. I jak tu go nie kochać?
***
Juan
zapewne miał gdzieś spluwę. Może pod poduszką, może w
szufladzie. Był też zalany w sztok. Jak smutne musi mieć życie
osoba pijąca do północy w Wigilię? A jakie smutne ktoś, kto stał
właśnie przed jego domem, pardon, wozem kempingowym? – myślał
Josh. Uśmiechnął się, gdy zdał sobie sprawę, że sparafrazował
słowa Jacka. Popukał się w głowę. Głupi. Przecież Latynos miał
spluwę. Benjamin Hetfield też miał. I też był pijany. Josh
wypuścił z dłoni w kieszeni scyzoryk i pozwolił ręce swobodnie
opaść wzdłuż tułowia. Przecież równie dobrze może poczekać.
Ma mnóstwo czasu, którego nie ma na kogo, ani na co spożytkować.
Szesnaście godzin życia, osiem godzin spania i kolejna kartka do
wyrwania. Trochę to wszystko bez sensu w sumie albo on był po
prostu za głupi, aby to pojąć. Tak zapewne było.
Usiadł
na ławce koło placu zabaw z kubkiem kawy ze stacji benzynowej.
Obrócił go parę razy w dłoniach, rozgrzewając palce. Ciekawe,
jak sprawiają, że nie przecieka? – pomyślał. Jakiś inżynier
spędził nad tym miesiące albo nawet lata. I teraz dumny może
zapisać to pogrubioną czcionką w swoim portfolio. To jego
największe życiowe osiągnięcie, które miliony ludzi codziennie
wywala do śmietnika w milionach sztuk, nie poświęcając mu nawet
sekundy uwagi. Życie jest skomplikowane, pomyślał Josh, dmuchając
na parującą kawę z pianką. Cokolwiek byś nie zrobił, zawsze
znajdzie się ktoś, kto będzie miał to w dupie. Trochę to
wszystko bez sensu. Całe to życie. Nie zamierzał myśleć o tym
więcej. O tych górnolotnych rzeczach. Nie było mu to potrzebne, a
wręcz przeszkadzało. Miał swoje przyziemne, maciupkie cele. Chciał
po prostu być szczęśliwy. Nie miał pewności, co to oznacza, ani
czy znał kogoś takiego. Wiedział tylko, że to musi być gdzieś
daleko stąd. I z Jackiem. Skoro Benjamin Hetfield umarł, już nic
go tutaj nie trzymało. Wyjadą, tak jak mówił. Josh musiał tylko
zaczekać i wypełnić czymś swoje szesnaście godzin.
Gdy
nadszedł świt, odrętwiały zebrał się z ławki. Dobrze, że nie
przejeżdżał koło parku żaden patrol policji, bo by go zgarnęli.
Przygładził włosy i z powrotem udał się na stację benzynową.
Zjadł tam śniadanie, którego cena była według niego
nieproporcjonalna do zawartości. Zapłacił kartką do konta, które
założył mu Santa Boy, aby przelał na nie pieniądze zarobione u
Fat Moose'a. Gdy podzielił się z Saszą, że cyfry na nim układają
się w zbyt dużą sumę, mężczyzna kazał mu nie wspominać o tym
głośno przy muzyku, bo by się zezłościł. Więc wcale nie musiał
spędzać tej nocy na ławce, mógł sobie po prostu wynająć pokój
w motelu, jednak to było takie obce, że aż wydawało mu się
niewłaściwie. Jego siostra z pewnością wiele razy nocowała w
hotelu, ale to nie ona za niego płaciła. Umył się i uczesał w
łazience na stacji. Myślał o tym, żeby je ściąć, ale Jack
lubił jego włosy. Zawsze klepał go po głowie w ten protekcjonalny
sposób, gdy śmiał się z jego głupoty. Wszyscy zresztą go tak
określali, ale tylko Jackowi to nie przeszkadzało. Przyjmował to
po prostu za część Josha i chyba mu to opowiadało. Czuł się z
tym bezpiecznie.
Ponownie
stanął przed zagraconym podwórzem, na którym stał wóz Juana.
Miał nadzieję, że mężczyzna już wytrzeźwiał. Nienawidził
rozmawiać z pijanymi ludźmi. Alkohol zdejmował z nich wszystkie
bariery i mówi to, czego nigdy nie powiedzieliby na trzeźwo.
Rzeczy, które leżały im na sercu jak ciężki głaz. Matka zawsze
robiła się gadatliwa po kieliszku. Przykro było tego słuchać.
Jack zresztą też stawał się inny, ale w pozytywnym znaczeniu. Był
milszy w taki najbardziej ludzki sposób. Josh uśmiechnął się do
swoich myśli. Wtedy, gdy przyszedł do willi Hetfieldów, Jack
zrobił mu kolację, a nawet umył włosy. To było takie nierealne.
Ciekawe czy ktokolwiek inny widział go takim. Josh miał nadzieję,
że nie. Właśnie, Jack.
Przeszedł
pomiędzy stertami rupieci i stanął przed wozem kempingowym. Zwinął
dłoń w pięść, aby zastukać w drzwi, ale się zawahał. To było
miejsce akcji jego nocnych koszmarów. Pchanie się w paszczę diabła
chyba nie jest najinteligentniejszą rzeczą, ale, cóż, był
przecież głupi. I zakochany, a to jeszcze gorzej. Zapukał i cofnął
się o parę kroków. Nic się nie wydarzyło, więc uderzył w drzwi
z większą werwą. Tym razem odpowiedział mu szmer dobiegający z
wnętrza kampera i słowa po hiszpańsku, które brzmiały jak
„Chinga su madre”. Josh nie
miał pojęcia, co to oznacza, ale po tonie wypowiedzi mógł
podejrzewać, że nic w typie „Proszę poczekać, już idę”. W
końcu drzwi otwarły się gwałtownie i stanął w nich Juan ubrany
w same spodnie od dresu. Warknął jeszcze „Co, kurwa?” tym razem
po angielsku, nim spojrzał na Josha i jego twarz przybrała na
moment zszokowany wyraz.
Josh
popatrzył na niego z nieskrywaną niechęcią. Włosy Juana, które
na co dzień torturował toną żelu, teraz stały mu we wszystkie
strony, tworząc bardzo drobne loczki. Wyglądają jak włosy łonowe,
pomyślał Josh. Ohydne, jak i cały on.
–
No proszę –
powiedział Juan przesiąkniętym kpiną głosem, gdy już odzyskał
rezon. – Taka zacna wizyta, a ja taki nieuczesany. Byłbym
wdzięczny, gdybyś wyjawił, co cię sprowadza w moje progi.
–
Interesy.
–
Interesy –
podchwycił Latynos. – No tak, oczywiście. Mam rozumieć, że
skoro interes Jacka Hetfielda jest niedysponowany, to przybiegłeś
nabić się na mój. Niestety muszę cię rozczarować. Nie lubię
towarów wielokrotnego użytku.
Josh
popatrzył na Latynosa spod brwi. Czego on się w ogóle obawiał? To
była tylko zapijaczona ofiara losu mieszkająca w kamperze. Kolejne
gówno pod podeszwą, jak to powiedział kiedyś Jack.
–
Ostatnio, gdy się
spotkaliśmy, to ja ci coś wbiłem w ciało – przypomniał z
rzadką u niego hardością w głosie. – Więc gdybyś tak mógł
skończyć pieprzyć, to byłoby super.
Juan
otworzył szerzej swoje piwne oczy i przypatrzył się chłopakowi.
Jego zachowanie całkowicie go zaskoczyło, choć nie zmierzał dać
tego po sobie poznać. Zaraz na powrót przykleił kpiący uśmiech
do zarośniętej twarzy. od teraz powinien być ostrożniejszy.
Chłopakowi chyba przybyło parę punktów IQ, a już na pewno
pewności siebie. Nie ma to jak wyruchanie przez milionera.
–
No dobrze. Dzisiaj
Boże Narodzenie, ho ho ho, więc puszczę to mimo uszu. Czego
chcesz, dzieciaku?
–
Filmu.
No
jasne, pomyślał Juan. Oczywiście, że chciał filmu. Tego, na
którym ten skurwiel, Jack Hetfield, obciągał jakiemuś, nadal
anonimowemu dla policji pedałowi. Dzieciak najwyraźniej nie
wiedział, że policja nie ma nagrania, a on nie zamierzał go
oświecać. Podobno nawet mieli przysłać kogoś, kto się na tym
zna. Jakiegoś mózgowca z centrali. Jednak gdy wiadomo, kto zabił,
właściwie sprawa jest skończona. Poza tym nie było czasu,
pieniędzy, chęci, a sezon narciarki w pełni. Rocky Mountain
czekają. Ale dzieciak nie miał o tym pojęcia.
To
krótkie, amatorskie nagranie wszystko ci spieprzyło, prawda, Josh?
– myślał Juan. Kranik z zielonymi został zakręcony. Dzieciak
wyglądał o niebo lepiej, niż wtedy, gdy spotkali się po raz
pierwszy. Był porządnie ubrany, a jego dziko rude włosy zostały
ujarzmione w zgrabnej kitce. Ale to oczy dzieciaka zmieniły się
najbardziej. Nadal wielkie i błękitne, nadające jego piegowatej
twarzy dziecinności. Jednak ich wyraz był już inny. Nie było już
śladu po obojętności i rezygnacji. Josh Young zaczął czegoś
pragnąć od życia i był gotowy uczynić wszystko, aby to osiągnąć.
Czyniło go to niebezpiecznym. W jego błękitnych ślepiach kryła
się też kpina. Josh Young patrzył na Juana z góry, a ten nie mógł
tego przetrawić. Mały, rudy wypłosz z przyczepy powinien poznać
swoje miejsce. Tym razem Jack Hetfield go nie uratuje.
–
Czyżby ten film,
którym uświetniono ślub Benjamina Hetfielda? – spytał. –
Hitowe nagranie, muszę przyznać. Na moje playliście zaraza za
„Anakondą” Nicki Minaj.
Josh
sapnął sfrustrowany. Latynos zaplótł gęsto owłosione ramiona na
nagiej piersi i oparł się bokiem o framugę. Głupi, tępawy
uśmieszek drgał na jego ogorzałej twarzy. W tej chwili Josh nie
pragnął niczego bardziej niż starcia mu go najlepiej do krwi.
–
Chcę go –
powiedział za to.
Juan
roześmiał się głośno, a gdy już się uspokoił, splunął na
błoto pod swoimi nogami.
–
I wymyśliłeś
sobie, że ja go dla ciebie zdobędę? – spytał głosem
przesiąkniętym kpiną. – I co chciałeś mi za to dać? Nie
jestem aż tak głupi, aby dla jednej nakrapianej dupy tak ryzykować.
Myślałeś, że ot tak po prostu wejdę do pokoju z dowodami i
wykradnę nośnik albo przekopiuję film z komputera szeryfa? Dla
jednej nakrapianej dupy? Musiałbyś się bardzo, bardzo postarać.
–
To ty będziesz się
starał – stwierdził pewnie Josh. – Bardzo, bardzo starał.
Latynos
prychnął.
–
Niby dlaczego? –
spytał zaciekawiony.
–
Bo myślę... Tak,
czasami mi się nawet zdarza – odparł Josh. – Że jesteś bardzo
złym gliną. Zesłali cię na to zadupie za karę. Nagrabiłeś
sobie, a porwanie niepełnoletniego chłopaka tylko przeważy szalę.
–
Pierdolisz! –
warknął Juan. – Nie udowodnisz mi tego!
Zeskoczył
bosymi stopami w błoto i podszedł do Josha, który wyciągnął z
kieszeni scyzoryk. To wyhamowało Latynosa.
–
Mam dwóch świadków,
którzy mnie uwalniali i kilkanaście par oczu. No i byłeś w
szpitalu.
–
I co?! Myślisz, że
zeznania kurwy i jej braciszka mogą coś mi zrobić?! Jestem
policjantem, a ty nic niewartym gównem. Nikt nie weźmie cię na
poważnie.
–
Ale dla opinii
publicznej mogę być chłopakiem Jacka Hetfielda, który jest
symbolem homofobii nadal panującej w służbach publicznych. Tak
przynajmniej mówiła pani w telewizji. „Opieszałość działań
policji jest oburzająca”, czy coś takiego. Więc myślę, że to
ty nie jesteś tu nic niewartym gównem i twoi przełożeni chętnie
cię poświęcą.
Latynos
zacisnął dłonie w pięści, czując rosnącą z każdym słowem
dzieciaka wściekłość. Kuźwa, przeklął w myślach. Postarał
się uspokoić i przeanalizować sytuację na chłodno. Czy szeryf
mógłby go udupić, aby znów móc w spokoju podgryzać marchewkę w
swoim biurze? No oczywiście, że tak. Przecież nienawidził Juana,
a kochał święty spokój bez chordy dziennikarzy na karku i
zapchanej skrzynki mailowej.
–
Ładnie to sobie
przemyślałeś – wycedził – ale nie masz wystarczający
dowodów.
–
Zapomniałeś chyba
o kajdankach z numerem seryjnym, które zostawiłeś mi na pamiątkę
– odparł Josh, wciąż utrzymując scyzorykiem dystans między
sobą i Latynosem. – Powinieneś je oddać w swojej starej
komendzie, ale tego nie zrobiłeś. Ukradłeś je, a potem przypiąłeś
mnie nimi do łóżka. Przynieś mi film.
Juan
znów się roześmiał, chociaż nawet Josh musiał wykryć w tym
śmiechu fałsz. Nie mógł, po prostu nie mógł ukorzyć się przed
tym dzieciakiem. Nie tak zbudowany był jego świat.
–
Nie pieprz, kuźwa!
Zamienię twoje życie w piekło! Sądzisz, że nie mogę...
–
Nie możesz! –
przerwał mu Josh. – Moje życie już jest piekłem. Myślisz, że
się ciebie boję?! Nie możesz zadać mi żadnego bólu, którego
już nie znam. Nie możesz mi nic odebrać, bo nic nie mam. Nie boję
się ciebie i nie boję się śmierci.
–
Chyba nie tak do
końca, co? Gdyby na niczym ci nie zależało, nie byłoby cię tu. A
ja mogę ci to odebrać!
–
Nie możesz, bo tak
jak ja jesteś nikim wobec Jacka. – odparł Josh. – Przynieś
film.
Juan,
którego twarz była już kompletnie czerwona ze wściekłości,
wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i rzucił w nimi w Josha.
Zaskoczony chłopak instynktownie zasłonił twarz dłońmi, co
wykorzystał jego przeciwnik. Złapał go za nadgarstek i wykręcił
dłoń. Gdy scyzoryk spadł na ziemię, odsunął go stopą jak
najdalej. Spróbował kopnąć Josha w kolano, aby go przewrócić,
ale chłopak zrobił unik. Rzucił się całym ciałem na Latynosa,
przewracając go tym samym na ziemię. Z całych sił zacisnął
dłonie na jego gardle.
–
Sądzisz, że nie ma
we mnie tyle determinacji, aby cię zabić?! – wysyczał.
Juan
próbował oderwać jego dłonie, ale gdy to nie poskutkowało,
zaczął okładać go pięściami po żebrach. Jednak szybko zaczął
tracić siły, bo palce Josha zaciskał gniew. Nic już nie czuł i
nic już nie widział napędzany głęboko schowanymi żalami i
wściekłością na matkę, siostrę, Benjamina Hetfielda i Juana,
które teraz wylewały się gwałtownie jak po zerwaniu tamy na
rzece. Gdy ciało Juana opuściły siły, odjął dłonie z jego szyi
i podbiegł do miejsca, gdzie leżał scyzoryk.
–
Zdobędziesz ten
film albo cię zabiję – zagroził z ostrzem skierowanym w stronę
siadającego powoli na ziemi Latynosa. – Nie ma niczego, czym
możesz mnie przestraszyć.
–
Nie ma... żadnego
filmu – wysapał wściekle Juan, rozmasowując szyję. – Policja
go nie ma.
Na
twarzy Josha jedynie na moment pojawiło się zawahanie.
–
Nie obchodzi mnie
to. Masz zdobyć ten film.
–
Ile...
–
Gdy tu wrócę,
będziesz wiedział, że czas minął.
–
Pierdol się!
Pierdol się – wysyczał Juan.
Przesiąkniętym
wściekłością wzrokiem podążył za Joshem, który opuścił
zagraconą posesję. Błoto rozbryznęło się w powietrzu, gdy
kopnął zerdzewiałą rurę wydechową leżącą przed nim. Nie było
pieprzonej mowy, aby tańczył, jak mu ten zrudziały bezmózg zagra.
Josh Young mylił się co do jednego. Jednak miał coś, na czym mu
zależało, co czyniło go słabym i było w zasięgu ręki Juana.
Latynos podniósł klucze z ziemi i z poczuciem upokorzenia wrócił
do swojej przyczepy.
***
–
Wyciągnij puszkę.
–
Co, zabrałeś ją
ze sobą? – zdziwił się Felix. – Gdzie ona jest?
–
W torbie na tylnym
siedzeniu – odparł Liam, który prowadził swojego zielonego
Dodge'a.
Był
pierwszy dzień Bożego Narodzenia, a on dopiero teraz wracał do
domu. Matka najwyżej podgrzeje im wigilijne potrawy. Matt był
przecież na miejscu, więc to nie tak, że została całkiem sama.
Gryzło go sumienie, ale po prostu nie miał siły na branie udziału
w tej całej farsie i wspominanie ojca, trzymając się za ręce przy
wigilijnym stole. Może było to zimne i okrutne, może robiło z
niego potwora, ale miał dość teatrzyku. Najgorsze w tym wszystkim
było to, że matka z trybu żony Benjamina Hetfielda przeszła w
tryb wdowy po Benjaminie Hetfieldzie, jakby tylko to określało ją
jako człowieka. W domu nic się nie zmieniło, więc gdy przekroczą
próg, powitają ich wypchane głowy jeleni, które matka codziennie
odkurza miotełką ze strusich piór. Zupełnie jakby Benjamin
Hetfield nadal żył.
Liam
zabrał też ze sobą niespodziankę, która teraz odpięła pas, co
spowodowało włączenie się irytującego sygnału dźwiękowego.
Felix wyciągnął z torby różową, metalową puszkę z Hello
Kitty i na powrót usiadł prosto na siedzeniu pasażera.
Zapiął pas i wygrzebał z kieszeni banknot jednodolarowy, aby z
niezadowoloną miną przecisnąć go przez otwór w skarbonce. Liam
zerknął na jego wykrzywioną twarz i uśmiechnął się pod nosem.
Zabranie swojego chłopaka do domu na Święta po tym, co się
wydarzyło, można było nazwać najłaskawiej nierozsądnym, no
ale... Nic nie mógł na ten jego błagający wzrok. Felix bardzo,
bardzo nie chciał spędzić następnego tygodnia wśród łajna i
krów, których zapach ponoć przesiąkał nie tylko jego ubrania,
ale nawet skórę. Bardzo, bardzo nie chciał też zostać sam. W
sumie, to nawet dobrze się złożyło, rozmyślał Liam. W domu nie
było już nikogo, kto mógłby wybić mu zęby, więc nie było
przeszkód, aby grać w otwarte karty.
Felix
potrząsnął puszką z karnymi dolarami za każde „no” na
początku zdania. Nie było w niej monet, więc rozległ się jedynie
cichy szum.
–
Już prawie pełna –
stwierdził.
–
Nie masz się, czym
chwalić.
–
Straszna się z
ciebie wredota zrobiła – zamarudził Felix. Jego mina jednak nie
wskazywała, aby mu to przeszkadzało.
–
No sorry bardzo –
odparł Liam, by zaraz potem się zreflektować. – Cholera.
Wyciągnij mi dolara z kieszeni spodni.
–
Strasznie ciasne
masz te dżinsy – stwierdził Felix, gdy starał się wymuskać
palcami banknot.
–
Żebyś mógł
podziwiać mój tyłek. – Zaśmiał się najmłodszy z Hetfieldów.
–
Jasne – prychnął
Felix, nie wierząc.
–
Jasne. Jasne. Teraz
jak kupuję spodnie, to oglądam się nie tylko z przodu, ale też z
tyłu. I to wszystko twoja wina.
Felix
uniósł spojrzenie na twarz Liama, na którym gościł figlarny
uśmieszek.
–
Guilty! –
zawołał i uniósł dłoń z dwoma wyprostowanymi palcami.
Byli
już na miejscu, więc Liam wysiadł z samochodu, aby kodem otworzyć
bramę wjazdową.
–
Patrzyłeś?
–
Oczywiście –
zapewnił skwapliwie Felix i uniósł kciuki w górę.
Zaparkowali
przed willą obok Vipera, którego widok zniszczył ich dobry
nastrój.
–
Hej, jak bardzo mam
udawać?
–
W ogóle – odparł
Liam i nacisnął klamkę.
***
Jack
Hetfield czuł się całkiem dobrze, a to były jedne z jego
najlepszych świąt. Słabość po przebudzeniu opuściła go na
następny dzień. Tak właściwie to nic mu nie było, uznał.
Napompowali go krwią, załatali dziury i nafaszerowali lekami
przeciwbólowymi, więc teraz w poczuciu lekkiej, przyjemnej nicości
przeglądał katalogi samochodów. Nie zamierzał więcej zginać
karku w Viperze, nieudolnej, amerykańskiej namiastki Ferrari, który
łykał benzynę jak płetwal wodę. Już nie do końca
amerykańskiej, stwierdził, bo Chrysler został przejęty przez
Fiata, ale lepiej było nie wspominać o tym przy Benjaminie
Hetfieldzie. BMW M5 przykuło uwagę Jacka na dłużej. Tym
samochodem mógłby przejechać Amerykę wzdłuż i wszerz w
poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemi.
Karoseria
samochodu na zdjęciu lśniła intensywnym błękitem. Jack odlepił
wzrok od ekranu i spojrzał za okno, na zachmurzone niebo.
–
Tylko tam czekaj i
nie zrób niczego głupiego.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, Santa Boy to mi się spodobało, jak postanowił wydostać się z tego gówna, a potem uratować kogoś innego i teraz też wiemy czemu taka reakcja, że Sasza chce też usamodzielnić się, a Josh to pełna zawziętość no i jeszcze pomysł z tą puszką gdzie wrzucają za każde "no" na początku zdania ;)
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
No hejeczka :D Santa Boy doznaje w tym opowiadaniu prawdziwej metamorfozy. Od kogoś bardzo złego do kogoś prawie dobrego. Santa Boy/Sasza na zawsze moi faworyci :D
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, Santa Boy to mi się spodobało, jak postanowił wydostać się z tego gówna a potem uratować kogoś innego i teraz też wiemy czemu taka reakcja że Sasza chce też usamodzielnić się, a Josh pełna zawziętość no i jeszcze pomysł z tą puszką gdzie wrzucają za każde "no" na początku zdania...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka