Młodej dziewczynie,
która siedziała w rejestracji hotelu, dali pięćdziesiąt baksów pod ladą, aby
zajęła się Szczęściarzem i ukryła go przed obsługą tej wątpliwej klasy
przybytku. To był tani motel, nie szczycący się gwiazdkami, ale przynajmniej
mieli do niego blisko. W Austin na pewno znajdował się jakiś ośrodek
pozwalający na trzymanie zwierząt, ale żaden z nich nie miał ochoty go teraz
szukać, a tym bardziej jechać gdzieś na drugi koniec miasta.
Sasza rzucił kluczyki
na mały, okrągły stolik, a cienką, skórzaną ramoneskę na fotel i uwalił się na
łóżku. Nawet nie ściągnął butów, ale na tyle lubił porządek i szanował czyjąś
pracę, że jego stopy swobodnie zwisały poza drewnianą ramę. Założył ręce pod
głowę i popatrzył swoimi wyłupiastymi, szarymi oczami na Santę Boy’a, który
nadal stał na środku małego pokoju, zaczesując właśnie do tyłu swoje farbowane
na czarno włosy.
– No i czego się tak
szczerzysz? – spytał muzyk, patrząc na twarz chłopaka, którą przyozdabiał szeroki
uśmiech.
– No bo zostałeś
tatuśkiem – parsknął Sasza. – Doradziłbym ci testy genetyczne, ale ta mała
wiedźma, nie dość, że wygląda jak ty po wypompowaniu testosteronu, to nawet
gada jak ty. Zawsze sądziłem, że człowieka kształtuje głównie środowisko, w
którym się wychował, ale dziś przekonałem się, że geny to jednak niesamowita
siła.
– No nie? – zgodził się
Santa Boy z rozbawionym uśmiechem.
Podchodził do tego na
spokojnie, bo w zasadzie nie zmieniało to jego życia w znaczący sposób. Nawet
czyniło je w jakiś sposób pełniejszym. Nigdy wcześniej nie posądzałby się o coś
takiego, ale teraz tak po prostu czuł.
– Jak łóżko? Wygodne? –
dopytał, unosząc jedną z ostro zarysowanych brwi do góry.
– Hm? No nawet –
przyznał Sasza, aż trochę wiercąc się na materacu. Rano był wykończony i
zaspany po dłużącej się w nieskończoność drodze powrotnej ze ślubu jego matki,
ale teraz, po niespodziewanych atrakcjach czuł się w pełni rozbudzony. I chciał
Santy Boy’a. Może nawet był trochę zazdrosny. Potrzebował potwierdzenia, że
nadal jest dla niego najważniejszy. – Chociaż nie tak jak nasze.
– Ach, tak? –
podchwycił muzyk. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą wciąż miał na
sobie i wyciągnął z portfela banknot dwudziestodolarowy. Rzucił go na łóżko. –
Ja stawiam na Indiańca, a ty?
– Co? – Sasza
zdziwionym wzrokiem powędrował od banknotu do twarzy Santy. – Chyba się nie
odważą?
Santa Boy zbliżył się
do łóżka i objął swoją dużą, spracowaną od szarpania strun dłonią drewnianą
gałkę, która wieńczyła rzeźbiony słupek przy łóżku.
– Wyobraź sobie, że
jesteś młodym, wiecznie napalonym nastolatkiem, który właśnie został sam w
mieszkaniu swojego największego idola, którego plakat ma nad łóżkiem – zaczął
rozbawiony. Jego czarne, teraz błyszczące oczy jednak skupione były całkowicie na
twarzy Saszy. – Domyślam się, że moje pikselowe oczy nie raz i nie dwa
obserwowały, jak dzieciak poleruje swoją własną gałkę. No i teraz został sam w
domu swojego bożyszcza z gorącym, napakowanym i równie napalonym potomkiem
Winnetou*. Co prawda, będziemy musieli wyprać pościel, ale sam byłbym zły, gdyby
nie skorzystali z takiej okazji. To byłby grzech po prostu.
Sasza pokręcił z
niedowierzaniem głową, parskając śmiechem. To co Santa Boy miał w głowie nadal
trudno było mu ogarnąć, nawet po tym całym spędzonym czasie razem. I tym
wszystkim, co udało mu się zobaczyć i usłyszeć. Podczas tej durnej przemowy nie
spuszczał jednak wzroku z dłoni muzyka obdarzonego przez naturę został
obdarzony długimi, szczupłymi palcami, które z gałki ześlizgnęły się na wyprofilowany,
drewniany słupek i objęły go mocno, przesuwając się miarowo w górę i w dół.
– Może i grzech –
zgodził się, dając się teraz złapać w pułapkę czarnemu spojrzeniu Santy Boy’a –
ale ja stawiam na tego w dredach. Cały czas kleił się do dzieciaka.
Wyciągnął z kieszeni
zmięty banknot i położył go na tym rzuconym przez muzyka.
– Nie znasz się na
ludziach. Dzieciak był wpatrzony w Winnetou jak w obrazek. Słabo mu wychodziło ukrywanie
tego. Im obu, z resztą.
– To może zabawią się
we trzech? – zaproponował rozbawiony idiotyzmem tej rozmowy Sasza, wpadając na pewien
pomysł. Chciał się trochę podroczyć z Santą. Posłał muzykowi figlarny uśmiech.
– Obaj tacy młodzi i umięśnieni. Pełni werwy. Ach, ta młodość.
Teatralnie westchnął z
utęsknieniem.
– Aż się rozmarzyłeś –
parsknął Santa, widząc jego „natchnioną minę”.
– No wiesz, jak to
sobie przeliczę, to gdy ty, już znany muzyk, tworzyłeś nowe życie na jakiejś
libacji, ja miałem dwanaście, trzynaście lat i nigdy nawet nie trzymałem
dziewczyny za rękę. Teraz dopiero dotarło do mnie z pełną mocą, jaki jesteś… stary.
– I co? Zamarzyło ci
się takie młode, świeże mięso?
Sasza wciągnął głębiej
powietrze do płuc, aż jego klatka piersiowa widocznie się uniosła, a potem
wypuścił je z głośnym sykiem. Rozmarzonym wzrokiem zawędrował na sufit.
– Na pewno mają sporo
werwy – stwierdził.
– I ta młodzieńcza
werwa sprawia, że kończą, zanim zaczną. Nie sądzę, żeby jakieś szczeniaki
mogłyby cię zadowolić.
– Niby dlaczego? –
spytał Sasza, śledząc coraz bardziej rozpalonym wzrokiem każdy ruch Santy Boy’a.
To, jak oddycha,
opuszkami palców bada fakturę drewna, jak pasma jego włosów spływają na jego
szyję i ramiona. Wszystko to doprowadzało go do pasji. Po całym tym czasie
razem czasami nadal wystarczyło mu to, że na siebie patrzyli. Albo pieprzyli
jakieś pierdoły tak jak teraz. A on czuł kumulujące się w podbrzuszu gorąco.
Teraz też. Jeśli to była jakaś choroba, to nie chciał się leczyć.
– Bo straszna z ciebie
suka – parsknął Santa, uśmiechając się wrednie.
Sasza nie zamierzał
nawet zaprzeczać. Lubił seks. Szczególnie ten dziki w wykonaniu Santy Boy’a.
Już się z tym pogodził. Lubił też te ich idiotyczne przepychanki słowne.
– No taki jeden nieopierzony
szczyl to rzeczywiście może nie podołać moim wygórowanym wymaganiom – stwierdził.
– No ale ich tam jest dwóch, chętnych i gotowych.
– Gangbang? – parsknął
muzyk. – To by cię zadowoliło? Gdyby obie twoje dziury były wypełnione w tym
samym momencie? Nawet jeśli skończyliby, jak tylko by ci wsadzili? Myślałem, że
trochę wyżej się cenisz.
Sasza wydął usta,
udając, że to rozważa. Napiął mięśnie pleców, przez co skrzypnęły sprężyny w
wysłużonym łóżku. Santa Boy patrzył się na niego roześmianymi oczami,
uśmiechając się szeroko. Sasza widział dokładnie jego odsłonięte kły. Jakoś tak
strasznie go to kręciło. Chciał poczuć je na swojej skórze. I jego paznokcie. A
rano w łazience, przed lustrem obejrzeć dokładnie ślady, które pozostaną mu po
tej nocy.
– Ale zaraz mogliby drugi raz, w końcu to
młoda, jurna krew – stwierdził, patrząc muzykowi w oczy. Miał ochotę go
wkurwić, tak naprawdę. – Może lepiej tak niż długo, ale z kimś, kto w połowie
dostaje zadyszki? Ostatnio policzyłem wszystkie pęknięcia na suficie. Dokładnie
piętnaście. Przydałoby się malowanie.
Santa Boy parsknął.
Rzucił chłopakowi pokpiwające spojrzenie. Ciśnienie jednak trochę mu skoczyło.
Jeśli miał na jakimś punkcie kompleksy, to był to właśnie wiek. Czterdziestka
stuknęła mu już jakiś czas temu. Wiedział, że Sasza chciał go tylko podjudzić,
ale trochę naprawdę go to dotknęło. Fakt, że się tym przejmował, wkurwiał go
jeszcze bardziej.
Zmarszczył brwi i
popatrzył na Saszę. Chłopak oddał tak samo twarde spojrzenie. Mierzyli się
chwilę wzrokiem bez słowa. Gdy usta Saszy drgnęły w wyrazie rozbawienia, Santa
poczuł, jak by coś go strzeliło. Aż mu żyła zapulsowała na czole.
– Pożałujesz – syknął
swoim niskim, chropowatym głosem.
Sasza zdążył unieść
jedynie brew w pytającym geście. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Santa
Boy puścił tę głupią gałkę od łóżka, której robił od jakiegoś czasu dobrze i
zacisnął dłoń na kostce chłopaka. Docisnął ją w dół, wbijając łydkę w krawędź
ramy łóżka. Sasza zasyczał z bólu i posłał Sancie wściekłe spojrzenie. Wyrwał
gwałtownie nogę z uścisku, próbując przy tym kopnąć muzyka, co mu się jednak
nie udało. Zsunął się w głąb łóżka i przekręcił na brzuch, aby się unieść, ale
mu się to nie udało.
Santa Boy wspiął się na
drewnianą ramę i zeskoczył na materac, zupełnie jakby miał o dwadzieścia lat
mniej. W końcu Sasza zabronił mu palić, sam pilnował się, żeby nie pić za dużo,
no i regularnie wykorzystywał karnet na siłownię, więc ostatnio czuł się jak
nowonarodzony. I na pewno nie miewał zadyszek. Teraz zamierzał to uwodnić
chłopakowi, którego właśnie docisnął swoim ciężarem do materaca, bezczelnie
siadając na nim okrakiem. Sprężyny zaskrzypiały wręcz upiornie.
– Zobaczymy, kto zaraz
będzie dyszał – wysyczał Saszy do ucha, pokładając się bardziej na nim.
Przedramieniem docisnął
go mocniej do łóżka. Z premedytacją wbił mu łokieć na wysokości łopatki. Sasza
stęknął i zezował na niego z ogniem w oczach.
– I co żeś wlazł w
buciorach na łóżko?
Santa Boy parsknął
śmiechem.
– Nigdy nie
przestaniesz być dobrym chłopcem, co nie? – Zaśmiał się. – I jak cię tu nie
uwielbiać?
– Kręci cię to, co nie?
– podłapał Sasza z głupim uśmiechem.
Aż przeszedł go
dreszcz, gdy poczuł gorący język w uchu. Pasma włosów Santy Boy’a drażniły go w
policzek. Nie za bardzo mógł się teraz ruszyć i trochę ciężko mu się oddychało.
– Bardzo – przyznał
muzyk.
Przytknął na moment
czoło do rozgrzanego, spoconego karku chłopaka, przymykając przy tym oczy.
Później zaczął go po nim obcałowywać. Dłońmi przejechał wzdłuż przedramion
Saszy, aby zapleść ich palce razem. Przywarł bardziej do niego swoim ciałem,
aby chłopak poczuł jego podniecenie.
Było fajnie, bardzo
fajnie, ale nie mogło być za łatwo. Sasza naprężył wszystkie mięśnie, próbując
unieść się na klęczki i zepchnąć Santę z siebie. Jedyne, co mu z tego przyszło,
to pełny politowania rechot muzyka i ponowne, gwałtowne spotkanie z materacem
hotelowego łóżka, które na to traktowanie odpowiedział kolejnym, głośnym
skrzypnięciem. Santa Boy uniósł się, mocniej zaciskając uda wokół jego ud.
Trzymał jego ręce, więc podkoszulek podciągnął mu zębami. Nie był w tym zbyt
zachowawczy, więc poszło parę szwów.
Polizał dzieciaka
wzdłuż kręgosłupa, od dołu do góry, a potem przejechał po jego bokach
paznokciami, delektując się ukochanym ciałem. Jego zapachem, smakiem, ciepłem i
tym, że pragnęło tylko jego. To ostatnie było w tym wszystkim najlepsze.
Jeszcze kilka lat temu wyśmiałby idiotę, który powiedziałby mu coś takiego,
ale… Miłość miała niesamowitą moc, większą niż jakikolwiek narkotyk. Boże, czy
inna wyższa mocy, rzeczywiście się zestarzałem, parsknął w myślach.
No ale nadszedł
najwyższy czas, aby przejść do meritum.
Wsadził jedną rękę pod
brzuch Saszy i zaczął mocować się z guzikiem oraz zamkiem jego spodni. Trochę
mu nie szło tak na ślepo, więc Sasza w końcu sapnął sfrustrowany i mu pomógł.
Posłał mu przy tym pełne politowania spojrzenie.
– Nie miałeś się
opierać? – przypomniał Santa Boy, uśmiechając się wrednie. – Swędzi cię dziura?
– Po prostu musiałbym
czekać wieczność przez te twoje stetryczałe ruchy.
– Och, tak?
– Właśnie tak.
– Zobaczymy, kto się
będzie krzywił, gdy będziemy wracać do domu.
Santa Boy zamruczał coś
niewyraźnie i stargał gwałtownie rozpięte już spodnie pod linię jego tyłka
razem z bielizną. Z tylnej kieszeni dżinsów Saszy wyciągnął saszetkę i pomachał
nią ostentacyjnie jak wódz zwycięskiej armii flagą wroga.
– Ktoś tu jednak chyba
czekał na te „stetryczałe ruchy”. – Uśmiechnął się.
– Och, skończ już
pieprzyć i rób, co masz robić – zbył go Sasza, czerwieniejąc jeszcze bardziej
na twarzy i szyi. – Szczęściarz za chwilę się tam zaskuczy na śmierć z tej
samotności.
– Zaraz ty będziesz
skuczał ze szczęścia – oznajmił mu Santa, sięgając do własnych spodni. Sam był
nadal całkowicie ubrany. Miał na sobie nawet kurtkę. – I dyszał.
Z sapnięciem ulgi
wyswobodził ze spodni swojego penisa. Przejechał wzdłuż niego kilka razy dłonią.
Sasza miał teraz więcej możliwości ruchu, więc uniósł się na czworaka i
spojrzał za siebie, między swoimi nogami. Przez opuszczone spodnie mało co
widział, ale przez moment dojrzał czubek ciemnego penisa Santy Boy’a. Oblizał
się na ten widok. Sam też był już sztywny.
Uśmiechnął się do
siebie słysząc szelest rozrywanej saszetki z lubrykantem. Gdy poczuł nawilżone
palce na swoim rowku, posłał Sancie szybkie zaczepne spojrzenie i rzucił się do
przodu. Teraz wszystko rozegrało się już błyskawicznie. Nie zdążył zjeść z
łóżka, bo znów został przyciśnięty do niego masywniejszym ciałem. Sapnął
wypompowany z powietrza, gdy Santa znów znalazł się na nim. Metalowe zamki i
sprzączki jego kurtki drażniły i rysowały Saszy skórę. Muzyk chwycił go za
sztywne włosy irokeza i wcisnął jego twarz w pościel. Omiótł jego kark gorącym
powietrzem, a potem się w niego gryzł, jednocześnie wciskając w niego dwa
palce.
Sasza jęknął w
odpowiedzi na te dwa, bardzo dosadne doznania wyprane z delikatności. Aż łzy
napłynęły mu do oczu. Na ile mógł w tej pozycji, wypiął się bardziej, aby być
luźniejszym. Dziwne, ale czuł, jakby metalowe, zimne sprzączki i zamki kurtki
Santy parzyły jego skórę.
– O, kurwa! – sapnął,
gdy po niedługim czasie wypełnionym gwałtowną, oszczędną palcówką, poczuł
wbijającego się w niego penisa muzyka. Na szczęście, że też nawilżonego.
Zacisnął się na nim
desperacko i przejechał dłonią po pościeli, zaciskając palce na materiale.
Santa Boy stęknął zadowolony czując wytęsknioną ciasnotę. Wolną dłonią objął nadgarstek
Saszy, drugą wciąż trzymał go za włosy. Ukontentowany, niczym wielki kocur otarł
się policzkiem o jego kark i wygoloną głowę. Zamruczał przy tym swoim
zachrypniętym głosem. Zaczepnie zacisnął jeszcze zęby na płatku ucha Saszy.
Jednak skończyło się na
tym, że dyszeli obaj. Każde pchnięcie wyciskało z płuc Saszy jęknięcie, a z
szarych, wyłupiasty oczu łzy. Z przyjemną pustką w głowie poddawał się
torturze, nic teraz do niego nie docierało. Czuł tylko mocne, głębokie
pchnięcia i te pieprzone sprzączki drażniące skórę jego pleców.
Doszedł pierwszy z
błogim jęknięciem na ustach, towarzyszył mu przy tym nagły rozbłysk światła pod
kurczowo zaciśniętymi powiekami. No cóż, zarzucał Sancie, że pobrudził pościel
swoimi butami, a przez niego motelowa pralnia będzie musiała poradzić sobie z
plamami zupełnie innej natury. Teraz jednak nie miał głowy do takich rzeczy.
Wciągając wreszcie głęboko powietrze do płuc, starał się jeszcze wchłonąć jak
najwięcej z przyjemności i cierpienia, które dawał mu sztywny, bezlitosny penis
Santy Boy’a. Ukontentowany wsłuchiwał się w jego gwałtowne, co raz bardziej
nierówne dyszenie, by w końcu poczuć gorąco jego spermy w swoim wnętrzu i
ciężar jego ciała na sobie. Uśmiechnął się, gdy poczuł pocałunek na karku.
Muzyk wysunął się z
niego i przewalił ciężko na plecy. Sasza przekręcił się na bok, twarzą do niego. Ha,
nawet się dzisiaj nie pocałowali. Dłonią sięgnął do jego rozgrzanego policzka.
Santa przymknął oczy, czując pieszczotę. Na ślepo wyszukał drugiej dłoni
chłopaka i zaplótł z nim palce. To był męczący dzień, ale z dobrym
zakończeniem.
Sasza spojrzał
roześmiany na hotelowe łóżko. On już zdążył wyprowadzić Szczęściarza i pójść do
sklepu po śniadanie, a Santa Boy nadal spał w tym samym stanie, w jakim oddał
się w objęcia Morfeusza. Sasza miał więc teraz przed oczami widok leżącego na
plecach, z rozrzuconymi ramionami mężczyznę w pełnym ubraniu, z jedynie penisem
ostentacyjnie wystającym ze spodni. Ale była wczoraj dzicz, uśmiechnął się do
siebie. Przez te cholerne sprzączki do kurtki Santy miał różowe zaciągnięcia na
całych plecach.
Rzucił muzykowi na
brzuch zapakowaną w folię kanapkę na brzuch, aby go obudzić. Kupił im też po
kawie, która teraz czekała na stoliku.
– No budź się – rzucił.
– Trzeba sprawdzić, czy nie splądrowali nam jeszcze chałupy. No i kto wygrał
zakład.
***
Telefon w nocy odebrała Trish. Gdy wyszła z pokoju w celu udania się do toalety, zauważyła, że pozostawiony na stole
w salonie smartphone wibruje. Na kanapie nie zauważyła ani jego właściciela,
czyli Ryana, ani Atsah. Uśmiechnęła się pod nosem na ten widok. Dzwonił Johnny.
I była to któraś z kolei próba. Informacja o kilkunastu nieodebranych
połączeniach rzuciła się Trish w oczy, zanim odebrała.
Aż zmarszczyła brwi,
słysząc jego głos. Ten wieczny luzak, który dotąd bronił się przed wzięciem
odpowiedzialności za swoje czyny, prawie krzyczał do słuchawki, wyraźnie
podenerwowany. Jego głos załamywał się co jakiś czas. Johnny był wyraźnie
przerażony. Zaczął mówić nawet nie czekając na odezwę z drugiej strony.
– Gdzie teraz
jesteście?!
– W Austin, przecież ci
mówiłam – odparła Pocahontas znacznie spokojniejszym głosem.
– Co, Trish?! Dlaczego
ty… – zdziwił się Johnny. W jego głosie czuć było strach. – Czy z Ryanem
wszystko w porządku?
– Tak, śpi. Jest w
końcu środek nocy. Nie możesz jutro…
– Nie, to ważne! Oni
wysłali kogoś za wami! Musisz mi powiedzieć, gdzie dokładnie jesteście! Ja już
jadę. Do tego czasu musicie trzymać się miejsc publicznych, gdzie jest dużo
ludzi…
Trish słuchając Johnny’ego,
spojrzała na śpiącego na rozłożonej kanapie Floyda. To był tylko głupi
dzieciak. Właściwie niegroźny. Więc albo to, co właśnie usłyszała, było
podpuchą albo mafia wysłała kogoś znacznie groźniejszego. W obu przypadkach
Johnny nie był tu do niczego potrzebny.
– I po co chcesz tu przyjechać?
– spytała. – Oni chcą ciebie, więc trzymaj się od nas z daleka. Po to w końcu
zabrałam tu Ryana, aby był jak najdalej od ciebie. Miałam nadzieję, że
wykorzystasz ten czas na załatwienie swoich spraw. Chyba się jednak przeliczyłam.
– Nie rozumiesz…
– Rozumiem – przerwała
mu chłodno Trish. – Do niczego się tutaj nie przydasz. Jesteś tchórzem, Johnny.
Spierdoliłeś na lata, zostawiając swoją rodzinę na pastwę losu. Wróciłeś i co?
Zamiast wreszcie załatwić swoje sprawy, kręciłeś się w kółko. Robiłeś wszystko,
tylko nie to, co naprawdę trzeba było. I co? Powiedzmy, że rzeczywiście nasłali
kogoś na Ryana. Do czego się tutaj przydasz? Popytałam trochę, Johnny. Nie
potrafiłeś powiedzieć Ahidze w twarz, że chcesz się od niego uwolnić. Nie
potrafiłeś spojrzeć mu w oczy. Przynajmniej tyle należy się osobie, którą chce
się pozbawić życia. Tego zresztą też nie potrafiłeś zrobić. A później po prostu
spieprzyłeś. Więc pytam się… Do czego się tutaj przydasz? Jesteś tchórzem,
Johnny. Jesteś żałosny.
Rozmowa się skończyła.
Trish odłożyła telefon i poszła do głównej sypialni w mieszkaniu. Na łóżku
ujrzała zwróconych w swoją stronę, pogrążonych we śnie, Ryana i Atsah.
Tak, jeśli ktoś mógł
obronić jej najlepszego przyjaciela, to właśnie ten Idnianin. Obecność Santy Boy’a w ich
życiu też działa uspokajająco. Zarówno on jak i Atsah wydali się Trish ludźmi
zdolnymi do wszystkiego, każdej skrajności, gdy zmuszała ich do tego sytuacja.
***
Gdy Raphael po raz
kolejny pokonywał skąpany w mroku korytarz, czując jeszcze większy niż zwykle,
wręcz obezwładniający strach, Johnny właśnie zawracał samochód na drodze.
Nie jechał już do
Austin, nie wracał też do ich miasta, aby wreszcie podjąć się tego, co powinien zrobić już
dawno. Przynajmniej spróbować, nawet jeśli szanse na to, że nie zakończyłoby
się to jego śmiercią, były minimalne. Nie, Johnny jechał na lotnisko. Znów
uciekał.
Cherubin przełknął z
trudem ślinę, gdy drzwi zostały przed nim otworzone. Kurczowo zaciskał pięści
schowane w kieszeniach spodni. Tym razem to on nalegał na spotkanie z szefem
Banitów, Ahigą.
Johnny miał rację,
tylko on mógł się do niego zbliżyć. Stanąć z jego koszmarem twarzą w twarz. I
tylko on mógł go rozgonić. Postanowił to dla niego zrobić. Koszmar się skończy,
a Johnny będzie mógł wreszcie spokojnie zasnąć w jego ramionach.
Zadrżał, gdy ich oczy się
spotkały. Za pierwszym razem w spojrzeniu Ahigi czuł tylko chłód. Teraz
dostrzegał w nim też głęboko skrywany smutek. Przez to wszystko stawało się
jeszcze trudniejsze. Dlaczego ludzie musieli być tacy skomplikowani? Nie,
skarcił się w myślach, nie mógł się teraz wycofać. Musiał być twardy. Robił to
przecież dla Johnny’ego. Dla wujaszka.
Zacisnął mocniej jedną
ze spoconych dłoni na strzykawce. Ludzie z gangu nie przeszukali go zbyt
dokładnie, bo mieli go za nikogo. Nie długo przyjdzie im się przekonać, jak
bardzo się mylili.
*Winnetou – fikcyjny
bohater powieści Karola Maya, wódz plemienia Apaczów.
Hej autorko�� Nawet jak się nie odzywamy to wcale nie znaczy że nie czekamy��Tak że. ....ten...wiesz...czekamy i to bardzo��
OdpowiedzUsuńHej :) Przyznam, że to prawda, że mój zapał do opowiadania opadł, właśnie przez brak odzewu. Jestem teraz na takim etapie "Co zrobić z resztą mojego życia?" i mój zapał do wszystkiego opadł. Tak czy siak, dziękuję za komentarz i pozdrawiam :) Postaram się coś wyskrobać przez weekend.
Usuń