sobota, 1 września 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 17 - Jesteś tchórzem, Johnny


Młodej dziewczynie, która siedziała w rejestracji hotelu, dali pięćdziesiąt baksów pod ladą, aby zajęła się Szczęściarzem i ukryła go przed obsługą tej wątpliwej klasy przybytku. To był tani motel, nie szczycący się gwiazdkami, ale przynajmniej mieli do niego blisko. W Austin na pewno znajdował się jakiś ośrodek pozwalający na trzymanie zwierząt, ale żaden z nich nie miał ochoty go teraz szukać, a tym bardziej jechać gdzieś na drugi koniec miasta.

Sasza rzucił kluczyki na mały, okrągły stolik, a cienką, skórzaną ramoneskę na fotel i uwalił się na łóżku. Nawet nie ściągnął butów, ale na tyle lubił porządek i szanował czyjąś pracę, że jego stopy swobodnie zwisały poza drewnianą ramę. Założył ręce pod głowę i popatrzył swoimi wyłupiastymi, szarymi oczami na Santę Boy’a, który nadal stał na środku małego pokoju, zaczesując właśnie do tyłu swoje farbowane na czarno włosy.
– No i czego się tak szczerzysz? – spytał muzyk, patrząc na twarz chłopaka, którą przyozdabiał szeroki uśmiech.
– No bo zostałeś tatuśkiem – parsknął Sasza. – Doradziłbym ci testy genetyczne, ale ta mała wiedźma, nie dość, że wygląda jak ty po wypompowaniu testosteronu, to nawet gada jak ty. Zawsze sądziłem, że człowieka kształtuje głównie środowisko, w którym się wychował, ale dziś przekonałem się, że geny to jednak niesamowita siła.
– No nie? – zgodził się Santa Boy z rozbawionym uśmiechem.
Podchodził do tego na spokojnie, bo w zasadzie nie zmieniało to jego życia w znaczący sposób. Nawet czyniło je w jakiś sposób pełniejszym. Nigdy wcześniej nie posądzałby się o coś takiego, ale teraz tak po prostu czuł.
– Jak łóżko? Wygodne? – dopytał, unosząc jedną z ostro zarysowanych brwi do góry.
– Hm? No nawet – przyznał Sasza, aż trochę wiercąc się na materacu. Rano był wykończony i zaspany po dłużącej się w nieskończoność drodze powrotnej ze ślubu jego matki, ale teraz, po niespodziewanych atrakcjach czuł się w pełni rozbudzony. I chciał Santy Boy’a. Może nawet był trochę zazdrosny. Potrzebował potwierdzenia, że nadal jest dla niego najważniejszy. – Chociaż nie tak jak nasze.
– Ach, tak? – podchwycił muzyk. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą wciąż miał na sobie i wyciągnął z portfela banknot dwudziestodolarowy. Rzucił go na łóżko. – Ja stawiam na Indiańca, a ty?
– Co? – Sasza zdziwionym wzrokiem powędrował od banknotu do twarzy Santy. – Chyba się nie odważą?
Santa Boy zbliżył się do łóżka i objął swoją dużą, spracowaną od szarpania strun dłonią drewnianą gałkę, która wieńczyła rzeźbiony słupek przy łóżku.
– Wyobraź sobie, że jesteś młodym, wiecznie napalonym nastolatkiem, który właśnie został sam w mieszkaniu swojego największego idola, którego plakat ma nad łóżkiem – zaczął rozbawiony. Jego czarne, teraz błyszczące oczy jednak skupione były całkowicie na twarzy Saszy. – Domyślam się, że moje pikselowe oczy nie raz i nie dwa obserwowały, jak dzieciak poleruje swoją własną gałkę. No i teraz został sam w domu swojego bożyszcza z gorącym, napakowanym i równie napalonym potomkiem Winnetou*. Co prawda, będziemy musieli wyprać pościel, ale sam byłbym zły, gdyby nie skorzystali z takiej okazji. To byłby grzech po prostu.
Sasza pokręcił z niedowierzaniem głową, parskając śmiechem. To co Santa Boy miał w głowie nadal trudno było mu ogarnąć, nawet po tym całym spędzonym czasie razem. I tym wszystkim, co udało mu się zobaczyć i usłyszeć. Podczas tej durnej przemowy nie spuszczał jednak wzroku z dłoni muzyka obdarzonego przez naturę został obdarzony długimi, szczupłymi palcami, które z gałki ześlizgnęły się na wyprofilowany, drewniany słupek i objęły go mocno, przesuwając się miarowo w górę i w dół.
– Może i grzech – zgodził się, dając się teraz złapać w pułapkę czarnemu spojrzeniu Santy Boy’a – ale ja stawiam na tego w dredach. Cały czas kleił się do dzieciaka.
Wyciągnął z kieszeni zmięty banknot i położył go na tym rzuconym przez muzyka.
– Nie znasz się na ludziach. Dzieciak był wpatrzony w Winnetou jak w obrazek. Słabo mu wychodziło ukrywanie tego. Im obu, z resztą.
– To może zabawią się we trzech? – zaproponował rozbawiony idiotyzmem tej rozmowy Sasza, wpadając na pewien pomysł. Chciał się trochę podroczyć z Santą. Posłał muzykowi figlarny uśmiech. – Obaj tacy młodzi i umięśnieni. Pełni werwy. Ach, ta młodość.
Teatralnie westchnął z utęsknieniem.
– Aż się rozmarzyłeś – parsknął Santa, widząc jego „natchnioną minę”.
– No wiesz, jak to sobie przeliczę, to gdy ty, już znany muzyk, tworzyłeś nowe życie na jakiejś libacji, ja miałem dwanaście, trzynaście lat i nigdy nawet nie trzymałem dziewczyny za rękę. Teraz dopiero dotarło do mnie z pełną mocą, jaki jesteś… stary.
– I co? Zamarzyło ci się takie młode, świeże mięso?
Sasza wciągnął głębiej powietrze do płuc, aż jego klatka piersiowa widocznie się uniosła, a potem wypuścił je z głośnym sykiem. Rozmarzonym wzrokiem zawędrował na sufit.
– Na pewno mają sporo werwy – stwierdził.
– I ta młodzieńcza werwa sprawia, że kończą, zanim zaczną. Nie sądzę, żeby jakieś szczeniaki mogłyby cię zadowolić.
– Niby dlaczego? – spytał Sasza, śledząc coraz bardziej rozpalonym wzrokiem każdy ruch Santy Boy’a.
To, jak oddycha, opuszkami palców bada fakturę drewna, jak pasma jego włosów spływają na jego szyję i ramiona. Wszystko to doprowadzało go do pasji. Po całym tym czasie razem czasami nadal wystarczyło mu to, że na siebie patrzyli. Albo pieprzyli jakieś pierdoły tak jak teraz. A on czuł kumulujące się w podbrzuszu gorąco. Teraz też. Jeśli to była jakaś choroba, to nie chciał się leczyć.
– Bo straszna z ciebie suka – parsknął Santa, uśmiechając się wrednie.
Sasza nie zamierzał nawet zaprzeczać. Lubił seks. Szczególnie ten dziki w wykonaniu Santy Boy’a. Już się z tym pogodził. Lubił też te ich idiotyczne przepychanki słowne.
– No taki jeden nieopierzony szczyl to rzeczywiście może nie podołać moim wygórowanym wymaganiom – stwierdził. – No ale ich tam jest dwóch, chętnych i gotowych.
– Gangbang? – parsknął muzyk. – To by cię zadowoliło? Gdyby obie twoje dziury były wypełnione w tym samym momencie? Nawet jeśli skończyliby, jak tylko by ci wsadzili? Myślałem, że trochę wyżej się cenisz.
Sasza wydął usta, udając, że to rozważa. Napiął mięśnie pleców, przez co skrzypnęły sprężyny w wysłużonym łóżku. Santa Boy patrzył się na niego roześmianymi oczami, uśmiechając się szeroko. Sasza widział dokładnie jego odsłonięte kły. Jakoś tak strasznie go to kręciło. Chciał poczuć je na swojej skórze. I jego paznokcie. A rano w łazience, przed lustrem obejrzeć dokładnie ślady, które pozostaną mu po tej nocy.
  Ale zaraz mogliby drugi raz, w końcu to młoda, jurna krew – stwierdził, patrząc muzykowi w oczy. Miał ochotę go wkurwić, tak naprawdę. – Może lepiej tak niż długo, ale z kimś, kto w połowie dostaje zadyszki? Ostatnio policzyłem wszystkie pęknięcia na suficie. Dokładnie piętnaście. Przydałoby się malowanie.
Santa Boy parsknął. Rzucił chłopakowi pokpiwające spojrzenie. Ciśnienie jednak trochę mu skoczyło. Jeśli miał na jakimś punkcie kompleksy, to był to właśnie wiek. Czterdziestka stuknęła mu już jakiś czas temu. Wiedział, że Sasza chciał go tylko podjudzić, ale trochę naprawdę go to dotknęło. Fakt, że się tym przejmował, wkurwiał go jeszcze bardziej.
Zmarszczył brwi i popatrzył na Saszę. Chłopak oddał tak samo twarde spojrzenie. Mierzyli się chwilę wzrokiem bez słowa. Gdy usta Saszy drgnęły w wyrazie rozbawienia, Santa poczuł, jak by coś go strzeliło. Aż mu żyła zapulsowała na czole.
– Pożałujesz – syknął swoim niskim, chropowatym głosem.
Sasza zdążył unieść jedynie brew w pytającym geście. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Santa Boy puścił tę głupią gałkę od łóżka, której robił od jakiegoś czasu dobrze i zacisnął dłoń na kostce chłopaka. Docisnął ją w dół, wbijając łydkę w krawędź ramy łóżka. Sasza zasyczał z bólu i posłał Sancie wściekłe spojrzenie. Wyrwał gwałtownie nogę z uścisku, próbując przy tym kopnąć muzyka, co mu się jednak nie udało. Zsunął się w głąb łóżka i przekręcił na brzuch, aby się unieść, ale mu się to nie udało.
Santa Boy wspiął się na drewnianą ramę i zeskoczył na materac, zupełnie jakby miał o dwadzieścia lat mniej. W końcu Sasza zabronił mu palić, sam pilnował się, żeby nie pić za dużo, no i regularnie wykorzystywał karnet na siłownię, więc ostatnio czuł się jak nowonarodzony. I na pewno nie miewał zadyszek. Teraz zamierzał to uwodnić chłopakowi, którego właśnie docisnął swoim ciężarem do materaca, bezczelnie siadając na nim okrakiem. Sprężyny zaskrzypiały wręcz upiornie.
– Zobaczymy, kto zaraz będzie dyszał – wysyczał Saszy do ucha, pokładając się bardziej na nim.
Przedramieniem docisnął go mocniej do łóżka. Z premedytacją wbił mu łokieć na wysokości łopatki. Sasza stęknął i zezował na niego z ogniem w oczach.
– I co żeś wlazł w buciorach na łóżko?
Santa Boy parsknął śmiechem.
– Nigdy nie przestaniesz być dobrym chłopcem, co nie? – Zaśmiał się. – I jak cię tu nie uwielbiać?
– Kręci cię to, co nie? – podłapał Sasza z głupim uśmiechem.
Aż przeszedł go dreszcz, gdy poczuł gorący język w uchu. Pasma włosów Santy Boy’a drażniły go w policzek. Nie za bardzo mógł się teraz ruszyć i trochę ciężko mu się oddychało.
– Bardzo – przyznał muzyk.
Przytknął na moment czoło do rozgrzanego, spoconego karku chłopaka, przymykając przy tym oczy. Później zaczął go po nim obcałowywać. Dłońmi przejechał wzdłuż przedramion Saszy, aby zapleść ich palce razem. Przywarł bardziej do niego swoim ciałem, aby chłopak poczuł jego podniecenie.
Było fajnie, bardzo fajnie, ale nie mogło być za łatwo. Sasza naprężył wszystkie mięśnie, próbując unieść się na klęczki i zepchnąć Santę z siebie. Jedyne, co mu z tego przyszło, to pełny politowania rechot muzyka i ponowne, gwałtowne spotkanie z materacem hotelowego łóżka, które na to traktowanie odpowiedział kolejnym, głośnym skrzypnięciem. Santa Boy uniósł się, mocniej zaciskając uda wokół jego ud. Trzymał jego ręce, więc podkoszulek podciągnął mu zębami. Nie był w tym zbyt zachowawczy, więc poszło parę szwów.
Polizał dzieciaka wzdłuż kręgosłupa, od dołu do góry, a potem przejechał po jego bokach paznokciami, delektując się ukochanym ciałem. Jego zapachem, smakiem, ciepłem i tym, że pragnęło tylko jego. To ostatnie było w tym wszystkim najlepsze. Jeszcze kilka lat temu wyśmiałby idiotę, który powiedziałby mu coś takiego, ale… Miłość miała niesamowitą moc, większą niż jakikolwiek narkotyk. Boże, czy inna wyższa mocy, rzeczywiście się zestarzałem, parsknął w myślach.
No ale nadszedł najwyższy czas, aby przejść do meritum.
Wsadził jedną rękę pod brzuch Saszy i zaczął mocować się z guzikiem oraz zamkiem jego spodni. Trochę mu nie szło tak na ślepo, więc Sasza w końcu sapnął sfrustrowany i mu pomógł. Posłał mu przy tym pełne politowania spojrzenie.
– Nie miałeś się opierać? – przypomniał Santa Boy, uśmiechając się wrednie. – Swędzi cię dziura?
– Po prostu musiałbym czekać wieczność przez te twoje stetryczałe ruchy.
– Och, tak?
– Właśnie tak.
– Zobaczymy, kto się będzie krzywił, gdy będziemy wracać do domu.
Santa Boy zamruczał coś niewyraźnie i stargał gwałtownie rozpięte już spodnie pod linię jego tyłka razem z bielizną. Z tylnej kieszeni dżinsów Saszy wyciągnął saszetkę i pomachał nią ostentacyjnie jak wódz zwycięskiej armii flagą wroga.
– Ktoś tu jednak chyba czekał na te „stetryczałe ruchy”. – Uśmiechnął się.
– Och, skończ już pieprzyć i rób, co masz robić – zbył go Sasza, czerwieniejąc jeszcze bardziej na twarzy i szyi. – Szczęściarz za chwilę się tam zaskuczy na śmierć z tej samotności.
– Zaraz ty będziesz skuczał ze szczęścia – oznajmił mu Santa, sięgając do własnych spodni. Sam był nadal całkowicie ubrany. Miał na sobie nawet kurtkę. – I dyszał.
Z sapnięciem ulgi wyswobodził ze spodni swojego penisa. Przejechał wzdłuż niego kilka razy dłonią. Sasza miał teraz więcej możliwości ruchu, więc uniósł się na czworaka i spojrzał za siebie, między swoimi nogami. Przez opuszczone spodnie mało co widział, ale przez moment dojrzał czubek ciemnego penisa Santy Boy’a. Oblizał się na ten widok. Sam też był już sztywny.
Uśmiechnął się do siebie słysząc szelest rozrywanej saszetki z lubrykantem. Gdy poczuł nawilżone palce na swoim rowku, posłał Sancie szybkie zaczepne spojrzenie i rzucił się do przodu. Teraz wszystko rozegrało się już błyskawicznie. Nie zdążył zjeść z łóżka, bo znów został przyciśnięty do niego masywniejszym ciałem. Sapnął wypompowany z powietrza, gdy Santa znów znalazł się na nim. Metalowe zamki i sprzączki jego kurtki drażniły i rysowały Saszy skórę. Muzyk chwycił go za sztywne włosy irokeza i wcisnął jego twarz w pościel. Omiótł jego kark gorącym powietrzem, a potem się w niego gryzł, jednocześnie wciskając w niego dwa palce.
Sasza jęknął w odpowiedzi na te dwa, bardzo dosadne doznania wyprane z delikatności. Aż łzy napłynęły mu do oczu. Na ile mógł w tej pozycji, wypiął się bardziej, aby być luźniejszym. Dziwne, ale czuł, jakby metalowe, zimne sprzączki i zamki kurtki Santy parzyły jego skórę.
– O, kurwa! – sapnął, gdy po niedługim czasie wypełnionym gwałtowną, oszczędną palcówką, poczuł wbijającego się w niego penisa muzyka. Na szczęście, że też nawilżonego.
Zacisnął się na nim desperacko i przejechał dłonią po pościeli, zaciskając palce na materiale. Santa Boy stęknął zadowolony czując wytęsknioną ciasnotę. Wolną dłonią objął nadgarstek Saszy, drugą wciąż trzymał go za włosy. Ukontentowany, niczym wielki kocur otarł się policzkiem o jego kark i wygoloną głowę. Zamruczał przy tym swoim zachrypniętym głosem. Zaczepnie zacisnął jeszcze zęby na płatku ucha Saszy.
Jednak skończyło się na tym, że dyszeli obaj. Każde pchnięcie wyciskało z płuc Saszy jęknięcie, a z szarych, wyłupiasty oczu łzy. Z przyjemną pustką w głowie poddawał się torturze, nic teraz do niego nie docierało. Czuł tylko mocne, głębokie pchnięcia i te pieprzone sprzączki drażniące skórę jego pleców.
Doszedł pierwszy z błogim jęknięciem na ustach, towarzyszył mu przy tym nagły rozbłysk światła pod kurczowo zaciśniętymi powiekami. No cóż, zarzucał Sancie, że pobrudził pościel swoimi butami, a przez niego motelowa pralnia będzie musiała poradzić sobie z plamami zupełnie innej natury. Teraz jednak nie miał głowy do takich rzeczy. Wciągając wreszcie głęboko powietrze do płuc, starał się jeszcze wchłonąć jak najwięcej z przyjemności i cierpienia, które dawał mu sztywny, bezlitosny penis Santy Boy’a. Ukontentowany wsłuchiwał się w jego gwałtowne, co raz bardziej nierówne dyszenie, by w końcu poczuć gorąco jego spermy w swoim wnętrzu i ciężar jego ciała na sobie. Uśmiechnął się, gdy poczuł pocałunek na karku.
Muzyk wysunął się z niego i przewalił ciężko na plecy. Sasza przekręcił się na bok, twarzą do niego. Ha, nawet się dzisiaj nie pocałowali. Dłonią sięgnął do jego rozgrzanego policzka. Santa przymknął oczy, czując pieszczotę. Na ślepo wyszukał drugiej dłoni chłopaka i zaplótł z nim palce. To był męczący dzień, ale z dobrym zakończeniem.

Sasza spojrzał roześmiany na hotelowe łóżko. On już zdążył wyprowadzić Szczęściarza i pójść do sklepu po śniadanie, a Santa Boy nadal spał w tym samym stanie, w jakim oddał się w objęcia Morfeusza. Sasza miał więc teraz przed oczami widok leżącego na plecach, z rozrzuconymi ramionami mężczyznę w pełnym ubraniu, z jedynie penisem ostentacyjnie wystającym ze spodni. Ale była wczoraj dzicz, uśmiechnął się do siebie. Przez te cholerne sprzączki do kurtki Santy miał różowe zaciągnięcia na całych plecach.
Rzucił muzykowi na brzuch zapakowaną w folię kanapkę na brzuch, aby go obudzić. Kupił im też po kawie, która teraz czekała na stoliku.
– No budź się – rzucił. – Trzeba sprawdzić, czy nie splądrowali nam jeszcze chałupy. No i kto wygrał zakład.
***
 Telefon w nocy odebrała Trish. Gdy wyszła z pokoju w celu udania się do toalety, zauważyła, że pozostawiony na stole w salonie smartphone wibruje. Na kanapie nie zauważyła ani jego właściciela, czyli Ryana, ani Atsah. Uśmiechnęła się pod nosem na ten widok. Dzwonił Johnny. I była to któraś z kolei próba. Informacja o kilkunastu nieodebranych połączeniach rzuciła się Trish w oczy, zanim odebrała.
Aż zmarszczyła brwi, słysząc jego głos. Ten wieczny luzak, który dotąd bronił się przed wzięciem odpowiedzialności za swoje czyny, prawie krzyczał do słuchawki, wyraźnie podenerwowany. Jego głos załamywał się co jakiś czas. Johnny był wyraźnie przerażony. Zaczął mówić nawet nie czekając na odezwę z drugiej strony.
– Gdzie teraz jesteście?!
– W Austin, przecież ci mówiłam – odparła Pocahontas znacznie spokojniejszym głosem.
– Co, Trish?! Dlaczego ty… – zdziwił się Johnny. W jego głosie czuć było strach. – Czy z Ryanem wszystko w porządku?
– Tak, śpi. Jest w końcu środek nocy. Nie możesz jutro…
– Nie, to ważne! Oni wysłali kogoś za wami! Musisz mi powiedzieć, gdzie dokładnie jesteście! Ja już jadę. Do tego czasu musicie trzymać się miejsc publicznych, gdzie jest dużo ludzi…
Trish słuchając Johnny’ego, spojrzała na śpiącego na rozłożonej kanapie Floyda. To był tylko głupi dzieciak. Właściwie niegroźny. Więc albo to, co właśnie usłyszała, było podpuchą albo mafia wysłała kogoś znacznie groźniejszego. W obu przypadkach Johnny nie był tu do niczego potrzebny.
– I po co chcesz tu przyjechać? – spytała. – Oni chcą ciebie, więc trzymaj się od nas z daleka. Po to w końcu zabrałam tu Ryana, aby był jak najdalej od ciebie. Miałam nadzieję, że wykorzystasz ten czas na załatwienie swoich spraw. Chyba się jednak przeliczyłam.
– Nie rozumiesz…
– Rozumiem – przerwała mu chłodno Trish. – Do niczego się tutaj nie przydasz. Jesteś tchórzem, Johnny. Spierdoliłeś na lata, zostawiając swoją rodzinę na pastwę losu. Wróciłeś i co? Zamiast wreszcie załatwić swoje sprawy, kręciłeś się w kółko. Robiłeś wszystko, tylko nie to, co naprawdę trzeba było. I co? Powiedzmy, że rzeczywiście nasłali kogoś na Ryana. Do czego się tutaj przydasz? Popytałam trochę, Johnny. Nie potrafiłeś powiedzieć Ahidze w twarz, że chcesz się od niego uwolnić. Nie potrafiłeś spojrzeć mu w oczy. Przynajmniej tyle należy się osobie, którą chce się pozbawić życia. Tego zresztą też nie potrafiłeś zrobić. A później po prostu spieprzyłeś. Więc pytam się… Do czego się tutaj przydasz? Jesteś tchórzem, Johnny. Jesteś żałosny.
Rozmowa się skończyła. Trish odłożyła telefon i poszła do głównej sypialni w mieszkaniu. Na łóżku ujrzała zwróconych w swoją stronę, pogrążonych we śnie, Ryana i Atsah.
Tak, jeśli ktoś mógł obronić jej najlepszego przyjaciela, to właśnie ten Idnianin. Obecność Santy Boy’a w ich życiu też działa uspokajająco. Zarówno on jak i Atsah wydali się Trish ludźmi zdolnymi do wszystkiego, każdej skrajności, gdy zmuszała ich do tego sytuacja.
***
Gdy Raphael po raz kolejny pokonywał skąpany w mroku korytarz, czując jeszcze większy niż zwykle, wręcz obezwładniający strach, Johnny właśnie zawracał samochód na drodze.
Nie jechał już do Austin, nie wracał też do ich miasta, aby wreszcie podjąć się tego, co powinien zrobić już dawno. Przynajmniej spróbować, nawet jeśli szanse na to, że nie zakończyłoby się to jego śmiercią, były minimalne. Nie, Johnny jechał na lotnisko. Znów uciekał.
Cherubin przełknął z trudem ślinę, gdy drzwi zostały przed nim otworzone. Kurczowo zaciskał pięści schowane w kieszeniach spodni. Tym razem to on nalegał na spotkanie z szefem Banitów, Ahigą.
Johnny miał rację, tylko on mógł się do niego zbliżyć. Stanąć z jego koszmarem twarzą w twarz. I tylko on mógł go rozgonić. Postanowił to dla niego zrobić. Koszmar się skończy, a Johnny będzie mógł wreszcie spokojnie zasnąć w jego ramionach.
Zadrżał, gdy ich oczy się spotkały. Za pierwszym razem w spojrzeniu Ahigi czuł tylko chłód. Teraz dostrzegał w nim też głęboko skrywany smutek. Przez to wszystko stawało się jeszcze trudniejsze. Dlaczego ludzie musieli być tacy skomplikowani? Nie, skarcił się w myślach, nie mógł się teraz wycofać. Musiał być twardy. Robił to przecież dla Johnny’ego. Dla wujaszka.
Zacisnął mocniej jedną ze spoconych dłoni na strzykawce. Ludzie z gangu nie przeszukali go zbyt dokładnie, bo mieli go za nikogo. Nie długo przyjdzie im się przekonać, jak bardzo się mylili.

*Winnetou – fikcyjny bohater powieści Karola Maya, wódz plemienia Apaczów.

2 komentarze:

  1. Hej autorko�� Nawet jak się nie odzywamy to wcale nie znaczy że nie czekamy��Tak że. ....ten...wiesz...czekamy i to bardzo��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej :) Przyznam, że to prawda, że mój zapał do opowiadania opadł, właśnie przez brak odzewu. Jestem teraz na takim etapie "Co zrobić z resztą mojego życia?" i mój zapał do wszystkiego opadł. Tak czy siak, dziękuję za komentarz i pozdrawiam :) Postaram się coś wyskrobać przez weekend.

      Usuń